Na nartach z ośmiotysięcznika, czyli Shishapangma Ski Challenge 2013 [Ludzie z pasją odc.2]

- Ośmiotysięczniki to narciarskie góry - przekonuje 25-letni Andrzej Bargiel, który w październiku zjechał na nartach z wierzchołka Sziszapangmy Centralnej (8013 m.n.p.m). - Dzięki zjazdowi w niebezpiecznej strefie przebywa się o wiele krócej - dodaje jego brat Grzegorz, przewodnik górski i ratownik TOPR. Czy narty mogą być przyszłością wspinaczki w Himalajach?

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

2 października 2013 r. Andrzej Bargiel został pierwszym Polakiem, który zjechał na nartach z ośmiotysięcznika. 25-letni zakopiańczyk wszedł wcześniej na szczyt Sziszapangmy Centralnej (8013 m.) Wyprawa była początkiem projektu Hic sunt leones , który zakłada narciarskie zjazdy z najwyższych szczytów świata. Wraz z Andrzejem Bargielem w Himalaje pojechali: jego brat Grzegorz - ratownik TOPR i przewodnik górski, Dariusz Załuski - zdobywca ośmiotysięczników, twórca filmów górskich i Marcin Kin - fotograf sportów ekstremalnych.

Członkowie wyprawy Shishapangma Ski Challenge 2013 są bohaterami nowej serii off.sport.pl ''Ludzie z pasją''. Jeśli sami macie jakąś ekstremalną pasję albo znacie kogoś, kto ją ma, piszcie do autora: dominik.szczepanski@agora.pl.

Odc. 1: Przejechali 1,5 tys. km na rowerach. Nie zaplanowali tylko powodzi na pustyni >>

Grzegorz i Andrzej Bargielowie podczas ćwiczeń pod SziszapangmąGrzegorz i Andrzej Bargielowie podczas ćwiczeń pod Sziszapangmą Grzegorz i Andrzej Bargielowie podczas ćwiczeń pod Sziszapangmą fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool Grzegorz i Andrzej Bargielowie podczas ćwiczeń pod Sziszapangmą fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool

Skąd wzięli się Bargielowie?

Andrzej Bargiel: Wychowywaliśmy się na wsi, w Łętowni, 50 km od Zakopanego. Rodzice mieli tam gospodarstwo. Przygoda z nartami każdego z nas rozpoczęła się właśnie tam. Zasady były proste: brało się narty na plecy, wychodziło pod górę i zjeżdżało. Kompletnie tam nie ma wyciągów. Nie mieliśmy też finansowych szans na to, żeby gdzieś dalej pojechać. Wychodziłem przed dom, drapałem się w głowę i mówiłem sobie, że te góry są za małe. Jakoś tak wyszło, że powoli przenosiliśmy się w Tatry i podążaliśmy za własnymi pasjami. Pracowaliśmy nad nimi. Później przyszły Alpy, Kaukaz, Himalaje.

Grzegorz Bargiel: Opuściłem dom jako młody chłopak, który nie bardzo miał pomysł na życie. Poszedłem do szkoły, zostałem stolarzem. Na szczęście poznałem ludzi, którzy zarazili mnie górami. Zaczęło się od chodzenia po jaskiniach. Później była wspinaczka, skitury. W 2002 roku jako pierwszy Polak wziąłem udział w zawodach Pucharu Świata w skialpiniźmie. W tym samym roku zostałem ratownikiem TOPR. W 2004 roku drużynowo zajęliśmy 13. miejsce w klasyfikacji generalnej. Dla Polski to był duży sukces. Później zostałem międzynarodowym przewodnikiem górskim IVBV. Po drodze udało mi się wciągnąć w skialpinizm młodszego brata, czyli Andrzeja.

Andrzej: Śladami Grzegorza również udało mi się wystartować w PŚ. Ale to nie było takie łatwie... Jeśli chodzi o sporty nieolimpijskie, to w Polsce jest ciężko. Nie ma finansowania, nie ma trenerów. Wszystkim trzeba zająć się samemu. Musiałem pracować, żeby znaleźć pieniądze na treningi i starty.

Co robiłeś?

Andrzej: Różne prace wysokościowe. Byłem również instruktorem narciarstwa. Robiłem wszystko, żeby zarobić jak najwięcej pieniędzy, które pozwoliłyby mi trenować w zimie na profesjonalnym poziomie. Ale żeby wystartować, musiałem załatwić tyle rzeczy, że to wszystko zabijało przyjemność. A nie o to chodzi. Dla mnie sport jest przyjemnością. Nie robię tego wszystkiego dla wyniku. Lubię sobie stawiać wyzwania, ale to mój czas i moje życie i chcę się nim cieszyć.

Dlatego wymyśliłeś projekt ''Hic sunt leones'', który zakłada zjazdy na nartach z ośmiotysięczników? Uczestnictwo w narodowych wyprawach programu ''Polski Himalaizm Zimowy'' ci nie wystarczało?

Andrzej: To, co zobaczyłem na wyprawach na Manslu i Lhotse, nie do końca mi się spodobało, bo czułem się bardziej narciarzem niż wspinaczem. Dlatego musiałem mieć coś swojego. Skompletowałem świetny zespół: mojego brata Grzegorza, ratownika TOPR i przewodnika górskiego, Dariusza Załuskiego, himalaistę i filmowca i fotografa Marcina Kina. Każdy z nas świetnie znał się na swoim fachu. A projekt był ambitny, przyciągnął uwagę. W końcu chcieliśmy zjechać na nartach z ośmiotysięcznika.

Grzegorz: Na początku trochę nie dowierzałem w pomysł Andrzeja. Oczywiście, to było to zrobienia, ale trzeba było znaleźć na to pieniądze. Ale mówił o tym coraz więcej, aż w końcu zadzwonił i powiedział, że kupił już bilety.

W drodze pod Sziszapangmę fot. Marcin Kin/Red Bull Content PoolW drodze pod Sziszapangmę fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool W drodze pod Sziszapangmę fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool W drodze pod Sziszapangmę fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool

Dla Kukuczki wyprawa na Sziszapangmę była najtrudniejszą do zorganizowania. Jak tobie poszło? Wcześniej nie musiałeś się o nic martwić, bo nad wszystkim czuwał Artur Hajazer.

Andrzej: Wydaje mi się, że największym wyczynem tej wyprawy, było jej zorganizowanie. Wcześniej dużym udogodnieniem dla mnie było to, że nie musiałem się martwić o logistykę. I o budżet. Dorzucaliśmy się oczywiście z prywatnych pieniędzy, ale to były dużo mniejsze kwoty. Zorganizowanie wyprawy w moim wieku [25 lat - przyp. red] nie jest łatwe. Czasy też teraz nie są najlepsze dla himalaizmu. Żadna duża firma nie chce się w to pakować. Dbają o wizerunek, a himalaizm jest ryzykowny. Ciężko jest kogoś przekonać, że nasz projekt, to jednak wyprawa narciarska, czyli coś innego. Biorąc to wszystko pod uwagę - niesamowite, że organizacja tej wyprawy trwała tylko trzy tygodnie. Dużo się nauczyłem, ale naprawdę mnie to zmęczyło. Przed samym wyjazdem brakowało mi już energii. Nie mogłem się też skupić na samym treningu. Wszystko było zaburzone. Jeździłem, załatwiałem różne sprawy związane z wyprawą, ciągle gadałem przez telefon. Zależało mi, żeby po moich wcześniejszych doświadczeniach zrobić coś swojego. Żeby pokazać narciarstwo z innej strony. Wydawało mi się, że wizerunek himalaizmu nie pasuje trochę do tego.

Darek, zgodziłeś się od razu?

Dariusz Załuski: Nie. Jak Jędrek zadzwonił do mnie z propozycją, to odmówiłem, bo miałem inne plany. Ale on jakoś tak fajnie o tym opowiadał... Trochę brzmiał jak osoba, która nie do końca wie, o czym mówi, ale po chwili tłumaczył, że załatwił już tyle rzeczy związanych z wyprawą. Po dwóch godzinach oddzwoniłem i powiedziałem: Jędrek, podoba mi się to strasznie, chcę z wami pojechać. Pociągnęło mnie też to, że to była wyprawa zupełnie innego typu - mała, szybka. Zawsze marzyłem o tym, żeby jeździć w góry na takie lżejsze ekspedycje i filmować. A na ogół zawsze były to wielkie narodowe wyprawy. Albo pierwsze wejście nową drogą albo wejście zimowe. Tutaj plan też nie był mały, ale zaciekawiło mnie to, że chłopaki podchodzili do tego z dużym luzem. No i w planach mieliśmy wizytę w Tybecie.

''Tybetańczycy żyją nadal w uwarunkowaniach cywilizacyjnych niezbyt chyba odległych od tych, jakie panowały tu tysiąc lat temu. Są ludźmi, którzy, na przykład, bardzo nie lubią się myć. Mają na sobie warstwy brudu, chodzą w łachmanach, co sugeruje na pierwszy rzut oka straszliwą biedę. (...) Żyją tylko z jaków, z tego co one zapracują, z ich wełny, mięsa, także z baranów i kóz, mleka i nabiału i handlu tymi produktami. Sądząc po nepalskich elementach ich ubioru, również z przemytu. I nic poza tym''. To opis Jerzego Kukuczki, który do Tybetu zawitał w 1987 roku podczas wyprawy na Sziszapangmę, swój ostatni ośmiotysięcznik. Coś się zmieniło?

Andrzej: Życie Tybetańczyków zmieniło się niewiele. Czuć mocną ekspansję Chińczyków, którzy nie dopuszczają ich do wyższych stanowisk, do udziału w rozwoju państwa. Nie ma miejsca dla Tybetańczyków w administracji, w policji. Chińczycy wylewają szerokie betonowe ulice przez środek małych miasteczek. Burzą tradycyjne budynki i budują bloki. Wjeżdżają ciężkim sprzętem. A po Tybetańczykach widać, że nie potrafią się tam odnaleźć. Byli przyzwyczajeni do spokojniejszego życia. To przykre. Teraz jest ostatni czas, żeby zobaczyć dawny Tybet, bo za dwadzieścia lat ta kultura może być już całkiem wymęczona.

Dariusz: Miasto Saga to jeden wielki plac budowy. Leje się beton. Kiedy byłem wcześniej w Tybecie w jednej z granicznych miejscowości to jej mieszkańcy byli zupełnie wyobcowani. Chodzili pijani, nie mieli co robić, a miasto już się rozwijało dosyć prężnie. Czuło się Chiny. To było strasznie przykre.

Marcin Kin: Cieszę się, że trafiliśmy do małych wiosek, gdzie Tybetańczycy żyli jeszcze po staremu, nie mieli jeszcze wiele styczności z rozumianą przez nas cywilizacją. Opis Kukuczki dalej jest na czasie. Tybetańczycy teraz mają jeszcze tylko telefony komórkowe. I dużo piją i palą. Podejrzenie jest takie, że Chińczycy im to zafundowali. Niskie ceny na te ''dobra''.

Grzegorz: To jest jeden wielki step, więc niespecjalnie mają co robić. Ciężko tam z uprawą zboża. Na słabej jakości trawie wypasane są kozy i owce. Wystarczy zjechać trochę w stronę Nepalu i od razu robi się zielono. W Tybecie klimat jest inny.

Dariusz: Tam, pod świętą górą Kajlas [znajdująca się na terenie Tybetu góra to ważne miejsce dla czterech religii: hinduzimu, buddyzmu, dżinizmu i bonu - przyp red.], spotkaliśmy sporo prawdziwych Tybetańczyków, którzy pokonywali świętą trasę w szczególny sposób. Idą pięć kroków, klękają, rozkładają się na ziemi, wstają i znowu idą. Trasa musi trwać całe tygodnie w takim tempie. Tradycja cały czas jest tam żywa. Potrzeba niesamowitego samozaparcia, żeby pokonać tę trasę. My szliśmy bardzo szybko, dwa dni. Widzieliśmy już też jednak kobiety z komórkami, które rozmawiały w czasie pielgrzymki.

Grzegorz: Kontrastów tam nie brakuje. Np. pielgrzymi z Indii, wielcy, otyli, trasę pokonują na konikach, chyba lżejszych od nich. Są ubrani w puchowe kurtki. A że tam jest dosyć ciasno, to te koniki się często przewracają, a pielgrzymi walczą o życie...

Tybet. W drodze na Sziszapangmę fot. Marcin Kin/Red Bull Content PoolTybet. W drodze na Sziszapangmę fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool Tybet. W drodze na Sziszapangmę fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool Tybet. W drodze na Sziszapangmę fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool

Czy was - reżysera i fotografa - projekt Andrzeja zainteresował bardziej ze względu na Tybet?

Dariusz: Tak. Zawsze marzyłem, żeby pojechać pod Kajlas i może z tego powodu byłem trochę inspiratorem takiej drogi... Mieliśmy spore problemy finansowe, do końca nie było wiadomo, czy tam pojedziemy, ale jakoś się udało. Szkoda tylko, że zrobiliśmy to tak szybko. Ale czasu było mało, a ten wyjazd potraktowaliśmy jako swojego rodzaju aklimatyzację.

Marcin: Dla mnie obie sfery były ciekawe. Z jednej strony poznanie nowej kultury, kraju i miejsca, a z drugiej strona sportowa, bo zajmuje się tym na co dzień. Praca na takiej wysokości była po prostu wyzwaniem. Zdjęcia musiały się udać, trzeba było tylko wejść wysoko.

Mieliście jakieś problemy na granicy?

Andrzej: Duży kłopot mieliśmy z przewiezieniem łączności satelitarnej. Musieliśmy dać łapówkę obsługującej nas agencji i jakiś człowiek przeniósł ją dla nas przez rzekę. Tak to działa niestety, bo ciężko dostać pozwolenie, a czasami jest to wręcz niemożliwe.

Dariusz: Kosztowało nas to 450 dolarów.

Marcin: Na granicy też była policja od propagandy i sprawdzali, co mieliśmy w polskich książkach. Darek miał elektroniczny czytnik i już tego nikt nie sprawdzał.

Wyprawa mogła się skończyć zanim tak naprawdę na dobre się zaczęła. Andrzej miał groźny upadek.

Andrzej: Pierwszy raz bark wybiłem zimą i nie do końca udało mi się zrehabilitować. Pod Sziszapangmą złapała mnie choroba. Męczyłem się dwa dni, a później wyszedłem do góry osłabiony. Upadłem na plecy, a chory bark wyskoczył. Musiałem szybko działać, bo gdybym zostawił go na parę minut, to nie byłbym w stanie go sam nastawić. Stwierdziłem, że jeżeli mam w perspektywie wiele kilometrów w dół i nie ma szans na szybkie dotarcie do lekarza, to muszę zrobić to sam. Nie było akurat nikogo w pobliżu. Podłożyłem kijek turystyczny pod ramię i szarpnąłem. To naprawdę boli (śmiech). Na szczęście uszkodzenie tkanek i mięśni nie było tak duże, by uniemożliwić mi dalszą akcję. Niedługo później założyliśmy obóz I.

Jeszcze jeden fragment z książki Kukuczki: ''w porównaniu z innymi ośmiotysięcznikami [Sziszapangma] bynajmniej nie przeraża. Tym bardziej, że wspinaczka zaczyna się tutaj od 7000 metrów.'' To prawda?

Andrzej: Jeśli chodzi o Himalaje i najłatwiejsze drogi, to większość z ośmiotysięczników to są narciarskie góry. Myślę, że w najbliższych latach wielu narciarzy będzie tam jeździło. Ciężko drogę na Sziszapangmę nazwać wspinaniem. To wchodzenie. Czasem w głębokim śniegu, czasem po stromiźnie. I przy mocnym wietrze. Największym problemem jest zmienna pogoda i brak tlenu. Oczywiście miejscami pojawiają się trudności z serakami i szczelinami, ale to nie jest wspinanie. Ja tego tak nie nazywam. To po prostu chodzenie po śniegu.

Andrzej Bargiel pod Sziszapangmą fot. Marcin Kin/Red Bull Content PollAndrzej Bargiel pod Sziszapangmą fot. Marcin Kin/Red Bull Content Poll Andrzej Bargiel pod Sziszapangmą fot. Marcin Kin/Red Bull Content Poll Andrzej Bargiel pod Sziszapangmą fot. Marcin Kin/Red Bull Content Poll

Grzesiek, jak ty, jako ratownik TOPR, czujesz się podczas akcji górskiej na ośmiotysięczniku?

Grzegorz: To nie jest łatwe. W pracy zawsze jest tak, że mam wszystko pod kontrolą. Trzymam klienta na linie. Podejmuję decyzję czy idziemy dalej, czy wracamy. Tutaj tak nie ma, każdy jest odpowiedzialny przede wszystkim za siebie. Druga sprawa - Andrzej to mój młodszy brat, z mniejszym doświadczeniem, a w ostatniej fazie musiał iść sam..

Dariusz: Grzesiek zawsze miał najcięższy plecak. Brał różne rzeczy, które ''mogły się przydać'' (śmiech)

Kiedy się rozdzieliliście?

Andrzej: Darek zrezygnował na 7000 m, Grzesiek na 7200 m.

Jeśli TOPR-owiec zawraca na 7200 m, w dodatku twój brat, to jak ciężko jest podjąć decyzję o kontynuowaniu akcji?

Andrzej: Bardzo mi było Grześka szkoda, bo wiem ile pracy włożył w organizację i samą wyprawę. Ale kiedy na niego patrzyłem, to wiedziałem, że nie jest w stanie iść do góry. Bardzo chciał, ale nie dał rady. Najlepszą decyzją było, żeby wracał.

A radził ci, żebyś wracał z nim?

Andrzej: Na pewno nie był zachwycony moją decyzją, ale ja się świetnie czułem.

Jak pamiętacie ten moment, w którym rozdzieliliście się i Andrzej sam poszedł na szczyt?

Dariusz: Od początku wiedziałem, że z obozu II nie stać mnie na atak szczytowy. Nie miałem nart... Po kilkuset metrach odpuściłem. Nie czułem się na siłach.

Grzegorz: Bez nart z obozu drugiego jest bardzo daleko. W nocy zawiało jeszcze ślady. My z Andrzejem na nartach jeszcze jakoś to przeszliśmy, ale Darek się zapadał.

Dariusz: Gdybym był w dobrej formie, to bym jeszcze może próbował.

Marcin: Ja i Darek wiedzieliśmy, że nie będziemy się ścigać z Jędrkiem, żeby nakręcić jak wchodzi na szczyt. Zresztą, nie mielibyśmy żadnych szans.

Dariusz: Poza tym słabsza osoba stwarza dodatkowe zagrożenie. Tak na to popatrzyłem. A że to była 3 w nocy, to łatwo podjąć decyzję o powrocie. Trochę wiało, nie było za przyjemnie (śmiech).

Grzegorz: To była wyjątkowo podła noc. A ja miałem tego dnia pecha. Wcześniej wpadłem do wody, przeziębiłem się. Później nas przewiało. Miałem jeszcze problemy z przeponą i ciężko zniosłem noc w obozie II. Ciężko mi było rano się pozbierać. Jakoś wystartowaliśmy, ale byłem słaby. Słaniałem się. Po trzech godzinach, pod obozem III, stwierdziłem, że będę musiał odpuścić.

Grzegorz i Andrzej Bargielowie na Sziszapangmie fot. Marcin Kin/Red Bull Content PollGrzegorz i Andrzej Bargielowie na Sziszapangmie fot. Marcin Kin/Red Bull Content Poll Grzegorz i Andrzej Bargielowie na Sziszapangmie fot. Marcin Kin/Red Bull Content Poll Dariusz Załuski i Grzegorz Bargiel na Sziszapangmie fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool

Gdy rozdzielaliście się z Andrzejem, warunki były jeszcze dobre. Załamanie pogody przyszło później.

Grzegorz: Umówiliśmy się z Jędrkiem, żeby na siebie uważał, żeby monitorował, co dzieje się z jego organizmem i wszystkim dookoła. W obozie III byli Hiszpanie. Powiedziałem Jędrkowi, że jeśli oni z powodu złej pogody będą wracać, to żeby zabrał się z nimi, bo nie ma sensu. A to była bardzo mocna ekspedycja. Ich Szerpowie powiedzieli, że jest źle i że wszyscy wracają. Ale Jędrek postanowił iść.

Andrzej: Stwierdziłem, że mam na tyle duże doświadczenie, że potrafię cały czas dobrze czytać pogodę i mieć głowę na karku. Energii też nie brakowało, a to klucz do tego wszystkiego. Jeśli ją masz, to możesz sobie pozwolić na nieco więcej niż przeciętny himalaista. Obserwowałem wszystko. Nie szedłem z nastawieniem, że musi się udać. Cały czas miałem łączność z członkami wyprawy.

Dariusz: Ale zrobiło się nerwowo.

Grzegorz: To, co myśmy tam przeżywali, to nikt nie wie. Byliśmy w drugim obozie, w trzecim nie ma już nikogo, bo wszyscy schodzą. Gdyby się coś stało, to Jędrkowi nie ma kto pomóc. Patrzymy na zewnątrz: zawierucha, śnieg. Łączę się z Jędrkiem i delikatnie, bo nie chciałem go zawracać, mówię: stary, tutaj jest źle, może się zastanów. Później się przejaśniło. Później znowu sypie. Takie fale. Jędrek w pewnym momencie powiedział, że jak za 15 minut się nie poprawi to wraca. Ale w końcu poszedł. Wybrał drogę na szczyt centralny, a nie główny, bo takie były warunki. Zresztą, one mają podobną, jeśli nie taką samą wysokość, czyli 8013 m. Ciężko dokładnie to zmierzyć, bo to są bardzo śnieżne wierzchołki i ta wysokość się zmienia w zależności od opadów.

Andrzej: W drodze na szczyt musiałem torować sobie drogę w śniegu, tak wysokim jak ja. Kilka razy zapadłem się po szyję. Obok zeszły jeszcze dwie duże lawiny. Gdy do szczytu pozostało około 40 metrów, warunki jeszcze bardziej się pogorszyły. Widoczność była kiepska, a świeżego śniegu było mnóstwo. Końcówkę pokonałem na kolanach. A później założyłem narty.

Kukuczka w 1987 roku też miał narty ze sobą. Nie zjechał ze szczytu, ale z grani znajdującej się kilkadziesiąt metrów niżej. Opisywał to tak: ''zaczynam zjazd długim trawersem omijającym przedwierzchołek. Śnieg jest głęboki, kopny. Nie widzę swoich nart, momentami posuwam się tak wolno, że wydaje mi się, iż stoję w miejscu. Artur [Hajzer] schodzi za mną i dystans między nami wcale się nie powiększa. Nie potrafię ujechać więcej niż 10 metrów. Po tych 10 metrach jestem tak zmęczony, mam taką zadyszkę, że muszę siąść w śniegu i odpoczywać. (...) Wszystko zamienia się w upiornie ciężką pracę na stoku''. Myślał, że będzie łatwiej.

Andrzej: Niestety, tak to wyglądało. Artur Hajzer potwierdził mi to, bo robiłem u niego dokładny wywiad na temat tamtego zjazdu. Oni nie byli narciarzami, chcieli przemieścić się tylko szybciej w dół. Zjeżdżali w skorupach. Byli świetnymi wspinaczami, ale nie jeździli świetnie na nartach. Dla mnie zjechanie stamtąd nie stanowiło problemu. Oni odpinali narty, przekładali. Zjeżdżali zakosami. Przejechali w poprzek stoku. Stawali. Robili przekładkę. Na pewno się bardzo namęczyli. W takich miejscach trzeba mieć dobrą technikę, bo na tym można zyskać czas i energię. Jeżeli jeździ się siłowo, to nie kontroluje się zjazdu, wkłada się w to mnóstwo energii.

Andrzej Bargiel podczas zjazdu z Sziszapangmy fot. Marcin Kin/Red Bull Content PoolAndrzej Bargiel podczas zjazdu z Sziszapangmy fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool Andrzej Bargiel podczas zjazdu z Sziszapangmy fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool Andrzej Bargiel podczas zjazdu z Sziszapangmy fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool

Narty to dobry pomysł na ośmiotysięczniki?

Andrzej: Myślę, że bardzo dobry. Dla mnie to jedyna droga rozwoju. Na nartach można się bardzo szybo poruszać, można robić czasówki na ośmiotysięcznikach. W Himalajach jest mnóstwo śniegu, nowych ścian, nowych źlebów do zjechania. Narciarstwo będzie zmierzać w tym kierunku, bo taki himalaizm jest szybszy. Można z niego czerpać więcej przyjemności. Zresztą wystarczy spojrzeć na czas: atak szczytowy trwał 26,5 godziny. Zjechałem w 1,5 godziny.

Dariusz: Dla mnie narty na takich wysokościach to pewnego rodzaju odkrycie. Trzeba jednak dodać, że Andrzej i Grzesiek są bardzo silni. Gdyby jeździli na wyprawy himalajskie bez nart, też odnosiliby sukcesy. Ale narty to nowy wymiar. Może nie na każdej górze, bo nie wszędzie się da. Technicznie zjazd z Sziszapangmy był dosyć łatwy, ale to jednak 8000 metrów i wiadomo, że to też wymaga sporego wysiłku. Prędkość jest duża, łatwo o błąd. Ale jeśli technika jest na wysokim poziomie, to zjazd jest dużo bezpieczniejszy niż schodzenie. Zyskuje się kilka godzin przewagi.

Grzegorz: To jest przyszłość, nie tylko na normalnych drogach i nie tylko w Himalajach. Myślę, że będzie coraz więcej takich szybkich, lekkich wypraw, na które przyjeżdża się już z dobrą aklimatyzacją i używa się nart. Bo po prostu jest bezpieczniej, nie przebywa się tak długo na dużej wysokości.

Grzesiek, bałeś się o zjazd Andrzeja?

Grzegorz: Bałem, bo na miejscu, to też jest inaczej. Inaczej się widzi niektóre rzeczy, przeżywa. Jędrek wiedział najlepiej, co robić. Nas tam nie było. Mogliśmy tylko ufać w jego ocenę sytuacji.

Jest takie zdjęcie, jak Andrzej już zjechał i bezpiecznie siedzicie sobie w namiocie wszyscy razem. Wyobrażałem sobie, że będzie bardziej wesoło.

Członkowie wyprawy po zjeździe Andrzeja BargielaCzłonkowie wyprawy po zjeździe Andrzeja Bargiela Członkowie wyprawy po zjeździe Andrzeja Bargiela Członkowie wyprawy po zjeździe Andrzeja Bargiela

Grzegorz: Na tym zdjęciu jesteśmy po zwinięciu wszystkich obozów, wszystkich namiotów, wszystko z Darkiem znieśliśmy i spakowaliśmy. Od zjazdu Jędrka minęło sześć godzin. Byliśmy od 1 w nocy na nogach, a zdjęcie zostało wykonane po 21.

Marcin: Wszyscy już mieliśmy dość (śmiech).

A jak się sprawdził sprzęt? Testowaliście prototyp himalajskiego kombinezonu narciarskiego.

Andrzej: Z Wojtkiem Pająkiem długo posiedzieliśmy przy kombinezonie. Był bardzo lekki. Miał super patenty na wywietrzniki, na to, żeby nie sypał się do środka śnieg. Będziemy rozwijać ideę tych kombinezonów. Trzeba będzie taki zaprojektować od nowa, bo my tylko udoskonalaliśmy wcześniejszy model.

Czego nauczyliście się na Sziszapangmie?

Andrzej: Himalaje nie różnią niczym szczególnym od innych gór. Na pewno jest wyżej i obiektywne zagrożenia są większą, brakuje też tlenu. Z technicznych rzeczy - nic nowego. Góry to góry. Nauczyłem się za to wiele przy organizacji i to było najcenniejsze. Teraz na pewno będzie prościej.

Grzesiek: Dużo było niespodzianek. Tu dopłacić, tam dopłacić. Generalnie trzeba mieć zawsze lekki zapas gotówki, bo w pewnym momencie robi się nerwowo (śmiech).

Trochę z tego wynika, że realia od czasów wejścia Kukuczki na Sziszapangmę niewiele się zmieniły. On też musiał dopłacać, załatwiać różne rzeczy nieoficjalnie. Sam wyjazd załatwił przypadkiem, dzięki wizycie chińskiego ministra w Katowicach. Później w opłaceniu wyprawy w złotówkach próbował mu pomóc sam prezes NBP, ale nie było na to ''oficjalnego sposobu''. Na miejscu też było różnie. Trzeba było liczyć się z dodatkowymi kosztami, na które nie zawsze starczało pieniędzy.

Dariusz: Ale on miał Artura Hajzera, który był dobrym negocjatorem. My mieliśmy pieniądze na wyprawę, ale spróbowaliśmy maksymalnie wykorzystać wszystkie środki. Dlatego czasem bywało nerwowo. Ale udało się.

Grzegorz: Przejechaliśmy 700 km po Tybecie. To tak, jakbyś jechał trzy dni po Czerwonych Wierchach, tylko że na wysokości 4-5 tys. m.

Co dalej?

Andrzej: Więcej śniegu, trudniej, stromiej i szybciej. Może Alaska...

Grzegorz i Andrzej Bargielowie fot. Marcin Kin/Red Bull Content PoolGrzegorz i Andrzej Bargielowie fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool Grzegorz i Andrzej Bargielowie fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool Grzegorz i Andrzej Bargielowie fot. Marcin Kin/Red Bull Content Pool

Członkowie wyprawy Shishapangma Ski Challenge 2013 są bohaterami nowej serii off.sport.pl ''Ludzie z pasją''. Jeśli sami macie jakąś ekstremalną pasję albo znacie kogoś, kto ją ma, piszcie do autora: dominik.szczepanski@agora.pl.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.