Szymon Kowalczyk i ''wikingowie Sahary'' w zapomnianych górach Tibesti [Ludzie z pasją odc. 4]

- Pytałem, szukałem konkretów. Zaczęto mnie straszyć: nie jedź do Tibesti, jesteś biały, nie znasz języka, nawet my się tam nie pchamy, zabiją cię tam. Prawda była inna - opowiada Szymon Kowalczyk, który pojechał zbadać góry północnego Czadu i zdobyć dach Sahary. Spotkał tam jej ''wikingów''

Szymon Kowalczyk to laureat drugiej edycji Memoriału im. Piotra Morawskiego ''Miej odwagę!''. Morawski był świetnym himalaistą (jako pierwszy w zimie zdobył Sziszapangmę), ale też podróżnikiem. Memoriał jego imienia ma dać szansę wyprawom, na które ciężko zdobyć pieniądze, a z jakichś powodów są ważne.

Taka była wyprawa Kowalczyka, który dotarł to zapomnianych Gór Tibesti. Leżące w północnym Czadzie pasmo od kilkudziesięciu lat jest omijane przez podróżników. Różnie się mówi o tamtym rejonie - w samym Czadzie trudno dowiedzieć się czegoś konkretnego, a najczęściej dostaje się tylko dobre rady - nie jedź tam, bo stracisz głowę. Pojechał i starał się zdobyć dach Sahary, wulkan Emi Kussi.

Czwarta edycja memoriału ruszyła w listopadzie. Można zgłaszać swoje wyprawy >>

Szymon Kowalczyk jest bohaterem nowej serii off.sport.pl ''Ludzie z pasją''. Jeśli sami macie jakąś ekstremalną pasję albo znacie kogoś, kto ją ma, piszcie do autora: dominik.szczepanski@agora.pl.

Poprzednie odcinki:

1. Rowerami przez Amerykę Południową i pustynie Australii >>

2. Na nartach z ośmiotysięcznika >>

3. Szybowcem nad Himalajami >>

***

Co cię tak pociąga w Afryce?

Jest idealne powiedzenie o Afryce: za pierwszym razem albo ją pokochasz albo znienawidzisz. Znałem ją z książek i filmów. Chciałem zobaczyć jaka jest naprawdę.

I jaka jest?

Przede wszystkim nie jest taka, jaką ją znamy i jak ją postrzegamy w Europie. Ale przede wszystkim to kontrasty - raz pachnie ładnie, a raz cuchnie, że nos trzeba zasłaniać. Z jednej strony ogromne przestrzenie i białe plamy na mapie a z drugiej ścisk w miastach, że palca nie włożysz. No i turystów brak.

Północny Czad.Północny Czad. Północny Czad. fot. www.szymonkowalczyk.com Północny Czad. fot. www.szymonkowalczyk.com

Jakie miałeś doświadczenie podróżnicze zanim zgłosiłeś się do memoriału?

Jeździłem trochę po Europie m.in. dwa razy byłem na Mont Blanc, raz udało mi się wejść na szczyt. Nurkowałem trochę w Chorwacji. W 2007 r. pojechałem do Maroka. W 2009 roku pierwszy raz pojechałem do "prawdziwej" Afryki. Byłem w Ugandzie, a przy okazji odwiedziłem tez Ruandę i Kenię. Afryka mnie zafascynowała. Jeżdżę tam co roku. W 2010 byłem w Sudanie Południowym. Prawdopodobnie jako pierwszy Polak wyszedłem na Mount Kinyeti. Rok później znów pojechałem do Ugandy i Sudanu Południowego. W 2012 r. dzięki wygranej w Memoriale im. Piotra Morawskiego pojechałem do Czadu.

Dlaczego akurat tam?

Są takie miejsca na mapie podróżniczej, dookoła których narosły stereotypy i legendy. Tibesti to jedno z tych miejsc. Wszyscy wtajemniczeni mówili, że to jedyne góry na Saharze, do których się nie da dostać. Tam są miny, rebelianci, trudna sytuacja. Kilku ludzi próbowało: m.in. Olga Stanisławska i Arkadiusz Milcarz, ale trudno powiedzieć z jakim efektem. Przed wyjazdem próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej o Tibesti, ale to było w zasadzie niemożliwe. Bo tam naprawdę prawie nikt nie jeździł o lat 70. Pociągała mnie właśnie ta niewiedza. Bo przecież wiadomo, że są takie góry, wiemy gdzie one leżą, można je zobaczyć na Google Maps, ale kompletnie nic o nich nie wiadomo. Doszedłem do wniosku, że to jest idealne miejsce, żeby spróbować swoich sił. A memoriał to była jedyna szansa, żeby to zorganizować, bo ta część Afryki jest bardzo droga. Żeby dostać się tam, trzeba było mieć sporo w kieszeni.

Co było twoim celem?

W Tibesti znajduje się najwyższy szczyt Sahary, Emi Kussi (3415 m.n.p.m.), ale nie o to chodziło. Chciałem zbadać środkową część gór. Wiedziałem, że od kilkudziesięciu lat tam nikogo nie było. Chciałem tam pojechać na wielbłądach, a nie po prostu podjechać samochodem pod górę, wejść, zejść i wracać. Chciałem też zobaczyć, jak żyją Tubu. To plemię wojownicze, powiedzmy tacy "wikingowie Sahary". Trzymają się z dala od problemów geopolitycznych tej części świata. Północny Czad jest tam jednym z niewielu miejsc, które oparło się Al-Kaidzie, właśnie przez to, że Tubu starają się odizolować od wszystkiego.

Jacy są Tubu?

To bardzo charakterystyczne. Jak przyjeżdża się do Afryki, to ludzie są bardzo życzliwi, uśmiechnięci, przybijają z tobą piątki, poklepują po plecach. Tubu byli bardzo zachowawczy, bardzo oszczędni w okazywaniu uczuć. Czułem, że nie chcą mnie tam. Po pewnym czasie okazało się jednak, że są bardzo gościnni, ale niezbyt wylewni. Przypominało mi to historie o Pasztunach z Afganistanu. Północny Czad jest bardziej jak Afganistan niż jak Afryka.

Północny CzadPółnocny Czad Północny Czad. fot. www.szymonkowalczyk.com Północny Czad. fot. www.szymonkowalczyk.com

Jak przebiegała twoja podróż?

Poleciałem z Warszawy do Brukseli, z Brukseli do Jaunde w Kamerunie. Potem stamtąd pociągiem do Ngaoundere, dalej do Garoua. Tam przesiadłem się do busa, gdzie dojechałem do miasta granicznego Kousseri. Po drugiej stronie rzeki była Ndżamena, gdzie dojechałem na motorze. Z Ndżameny złapałem okazję i po trzech dnia podróży przez Saharę dojechałem do Faya-Largeau, a stamtąd, można powiedzieć na azymut, do wioski Yebbi-Bou.

Kawał drogi. Kiedy zaczęły się problemy?

W Brukseli (śmiech). Na lotnisku szukali "wolontariusza", który zdecydowałby się na opóźnienie swojego lotu, bo samolot był przeładowany. Zgłosiłem się, ale okazało się, że znalazł się wcześniej ktoś inny. A ja, jako że zaoferowałem swoją pomoc, dostałem w nagrodę lot w pierwszej klasie, więc miło się leciało do Kamerunu. W samym Kamerunie wszystko poszło sprawnie. Kraj jest dość przyjazny turystom. Problemy logistyczne zaczęły się w Czadzie, kiedy zacząłem starać się o pozwolenia na wyjazd na północ kraju.

Dlaczego ?

Czad to państwo wojskowe, rządzone twardą ręką. Chodzenie po ministerstwach kosztowało mnie trochę pieniędzy i czasu. Nie obyło się bez łapówek i "kwot w podzięce'' za wskazanie kolejnej osoby, do której mogę się zgłosić. To trwało jakieś trzy tygodnie. Codziennie odwiedzałem jakiegoś ministra, czy urzędnika. Pukanie, proszenie, pukanie...

Znasz francuski?

Nie. W Ndżamenie skontaktowałem się z polskimi misjonarzami. Poznali mnie z młodym studentem, który mówił po angielski. Pomógł mi załatwić pozwolenia. W momencie, kiedy byłem umówiony na doniesienie ostatniego, najważniejszego dokumentu okazało się, że akurat jest dzień wypłat dla urzędników. Udało mi się więc zaoszczędzić sporo gotówki. Dali mi papier i powiedzieli, że nie chcą mnie więcej widzieć.

Nasłuchałeś się dobrych rad o podróży do Tibesti?

Nikt nic nie potrafił powiedzieć o północy. Kiedy wróciłem z Tibesti spotkałem francuską zakonnicę. Jak dowiedziała się, gdzie byłem to złapała się za głowę i zapytała jak udało mi się przeżyć, bo przecież tam jest Al-Kaida. Takie tam panuje przekonanie: północ Sahary, obojętne czy jest to Niger, Mali, czy Czad to miejsce, gdzie biały może stracić głowę. To duże uproszczenie powtarzane przez media. Nikt tam nie jeździ, żeby to zweryfikować.

Skończyliśmy twoją podróż w Ndżamenie. Jak dojechałeś do Faya-Largeau?

Co jakiś czas jest organizowany przejazd samochodami 4x4. Udało mi się załapać. Ze mną pojechał jeszcze jeden chłopak, który mówił trochę w Goran, trochę w Tubu i trochę po arabsku. Był moim tłumaczem. Samochód zakopał się w piachu, kiedy byliśmy jakieś 100 km od celu. Kierowca zaczął gazować tak mocno, że coś się urwało. To był jeden z kilku momentów, kiedy zacząłem się zastanawiać, czy dobrze robię.

Nie bałeś się Al-Kaidy, a przestraszyłeś się usterki samochodu?

Byliśmy pośrodku pustyni. W ciągu dwóch dni naszej drogi nie spotkaliśmy żadnego samochodu, a nagle stanęliśmy i nie dało się jechać. Mój stres skończył się w momencie, kiedy kierowca zrobił sobie herbatę, a jego pomocnik położył się spać. Później kierowca też się położył, więc uznałem, że to dobry znak. Widocznie sytuacja nie była tak poważna jak myślałem. Następnego dnia mijała nas delegacja urzędników z ministerstwa turystyki. Szli z nimi żołnierze. Zobaczyli białego, nasz zepsuty samochód i zabrali mnie ze sobą. Na jednym z postojów podszedł do mnie jeden z nich i zapytał, dlaczego wynająłem taki beznadziejny samochód. Powiedziałem, że ze względów finansowych. Nie mogłem sobie pozwolić na Land Cruisera. Odpowiedział, że nie powinienem się wybierać na Saharę bez pieniędzy. Zapytał, czy mam świadomość tego, że nie mieliśmy wody, jedzenia i gdybyśmy nikogo nie spotkali przez kilka kolejnych dni, to byśmy tam umarli. Otworzył mi trochę oczy, chociaż nie wydaje mi się, że to była tak dramatyczna sytuacja, bo dwa dni później spotkałem chłopaków z zepsutego samochodu. Udało im się go naprawiać. Ale słowa tego urzędnika były znamienne: na Saharze oszczędzać się nie da, bo to się może źle skończyć.

Tibesti fot. www.szymonkowalczyk.plTibesti fot. www.szymonkowalczyk.pl Tibesti fot. www.szymonkowalczyk.pl Tibesti fot. www.szymonkowalczyk.pl

Czego dowiedziałeś się w Faya-Largeau o Tibesti?

Zacząłem pytać kogo się dało. Wszyscy odpowiadali w podobnym tonie: jesteś biały, nie znasz języka, nawet się tam nie pchaj, nawet my się tam nie pchamy, zabiją cię tam. To był drugi sygnał, że trzeba zrezygnować. Skoro miejscowi ostrzegają, to coś jest na rzeczy. Spotkałem Francuza, który pracował w Faya-Largeau dla jakieś międzynarodowej organizacji. Stwierdził, że zna jednego człowieka, który być może zabrałby mnie w Tibesti. Umówił mnie z nim. To był pan Kousseia, miejscowy biznesmen. Urodził się sercu Tibesti, ale przeprowadził się do Faya. Ma kilka ciężarówek, którymi szmugluje towar z Libii i do Libii. No i on się zgodził. Tylko, że ja chciałem tam pojechać na wielbłądach, a to wydłużałoby podróż do trzydziestu dni. W dwie strony. Potrzebowałem 3-4 wielbłądów i dobrego przewodnika, który zna okolicę. A to kosztuje majątek. Żadne negocjacje nie wchodziły w grę. Sprawa była jasna: jak chcę jechać, to płacę. Jak nie płacę, to do widzenia. Stanęło na tym, że musiałem wynająć samochód. Na to było mnie stać.

Za ile?

Pan Kousseia chciał 150 euro za dzień. W cenie był samochód i kierowca. Dodatkowo musiałem zapłacić za jedzenie i przewodnika. Za 15 dni podróży pod Emi Kussi i do Bardai musiałbym więc zapłacić ok. 3000 euro. Miałem połowę. Udało mi się wytargować samochód na 8 dni. Pan Kousseia pojechał ze mną.

Podróż była ciężka?

Nawet nie. Dwa razy złapaliśmy gumę. Raz urwaliśmy koło. Jest taka niepisana zasada na Saharze - kiedy widzisz stojący samochód, musisz się zatrzymać i zapytać, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Kiedy naprawialiśmy nasze auto zatrzymali się żołnierze stacjonujący gdzieś na Saharze. Pomogli nam. I to w zasadzie tyle z takich trudnych sytuacji.

Ale jednak nie udało ci się zbadać dokładnie środkowego Tibesti.

Ze względów finansowych. Okazało się, że źle oszacowałem koszty. Wypożyczenie wielbłądów wydłużało całą wyprawę w Tibesti do 30 dni. A za jeden dzień za trzy wielbłądy musiałbym zapłacić 100 euro. Przeciąłem więc tylko Tibesti samochodem. Spotkałem jednak miejscowych.

Opowiedz więcej o Tubu.

Żyje im się bardzo ciężko, ale nie dowiedziałem się wiele. Tubu to wojownicy. Prawie każdy nosi przy sobie nóż, to domena bycia mężczyzną. Są niesamowicie dumni, zapatrzeni w starszyznę plemienną. Kiedy dojeżdżałem do jakiejś wioski w Tibesti, to spotykałem tylko kobiety i dzieci. Kobiety pracowały, zbierały daktyle, oporządzały podwórka. Nigdzie praktycznie nie było widać mężczyzn. Pojawiali się wieczorami. Wchodzili do chaty, w której się zatrzymywaliśmy i debatowali do późnych godzin. Dieta w wioskach Tibesti to przede wszystkim mleko i daktyle w różnej postaci. Do tego makaron, sardynki w pomidorach i cebula - pod warunkiem, że ktoś przywiezie te rzeczy z miasta. Były wioski, gdzie nie mieli nic prócz daktyli. Kobieta usługuje swojemu mężczyźnie. Pan Kousseia i Moussa, jego pomocnik, siedzieli i nic nie robili, natomiast kobiety przynosiły wodę, rozpalały ognisko. Ale co ciekawe, gdy pan Kousseia spotkał swoją matkę w wiosce Yebbi-Bou to widać było w jego zachowaniu ogromny szacunek.

To co robią całymi dniami mężczyźni?

Zajmują się przede wszystkim handlem. Ładują worki z daktylami na wielbłądy i idą z towarem do innych wiosek, oddalonych nieraz o kilka dni drogi. Wędrują też do większych oaz, takich jak Faya i sprzedają. Innym razem pakują na grzbiety wielbłądów guano. A jeszcze innym chodzą po pustyni i zbierają drewno. W wioskach z reguły siedzą w chatach i słuchają radia.

Jak traktował cię twój przewodnik, Pan Kousseia?

W zasadzie nie mówił w żadnym innym językach niż Tubu i Goran. Po arabsku mówił bardzo kiepsko. Nasz kontakt opierał się na pojedynczych słowach arabskich i francuskich, no i na migach. Któregoś dnia jechaliśmy przez płaskowyż. Rozpędziliśmy się do 100 km/h. Zaczęliśmy się ścigać z gazelami. W pierwszym momencie pomyślałem sobie, że robią szopkę dla białego. Nic bardziej mylnego. Moussa wyjął ''kałacha'' i upolował jedno ze zwierząt. W wioskach, gdzie je się głównie daktyle, ten kawałek mięsa jest świętem. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się też przy wysokich skałach. Moussa wziął młotek i dłuto i zaczął odłupywać. Okazało się, że to guano, ptasie odchody. Później sprzedali je za niezłą sumę, bo to praktycznie jedyny nawóz na pustyni. Po drodze do Faya kupowali jeszcze daktyle, zbierali drewno, a później sprzedawali w mieście. Zarobili sporo na tym wszystkim.

A przed tobą była jeszcze daleka droga z Faya-Largeau do Ndżameny.

Zapamiętam ją do końca życia. Najpierw dowiedziałem się, że jest możliwość transportu samolotem z żołnierzami. Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział, kiedy to dokładnie będzie. Pierwsze trzy dni siedziałem na lotnisku. Nie doczekałem się. Zacząłem więc szukać innego transportu do Ndżameny. Okazało się, że w tym samym dniu wyruszał jeep do stolicy. Zapytano mnie kilkanaście razy, czy jestem pewien, że chcę to ostatnie miejsce na pace. Oczywiście, że byłem pewien. Na 100 proc. Ale naprawdę chcesz jechać na pace? Tak! Jestem podróżnikiem, to będzie wspaniałe przeżycie (śmiech).

Kiedy samochód podjechał pod mój hotelik, kiedy zacząłem się wspinać na pakę, to wszyscy byli mocno skonsternowani. Pierwsze piętnaście minut było całkiem niezłe. Przyjąłem wygodną pozycję. Po godzinie okazało się, że to będzie najbardziej wymagająca podróż w moim życiu.

Ile było osób na pace?

25. Jedną ręką trzymałem swój bagaż, drugą złapałem mocno sizalową linę. Strasznie wycierała naskórek. Jechaliśmy tak trzy dni i dwie noce. Ci, co jechali ze mną, nie traktowali mnie zbyt przyjaźnie. To nawet nie była kwestia tego, że jestem biały. Każdy z nas walczył o miejsce, starał się nie spaść. Samochód jechał 100 km/h. Były szturchańce, popychania, nieprzyjemne sytuacje. Jechałem tyłem. Widziałem tylko to, co za nami. Krajobraz praktycznie się nie zmieniał. Nie było żadnych sygnałów, że zbliżamy się do cywilizacji. Dołujące.

Spałeś coś?

Tak ok. 2-3 w nocy była przerwa na 2-3 godzinny sen. Czasami też zatrzymywaliśmy się w nocy, żeby się ogrzać przy silniku. Wtedy lody między nami trochę pękały. Robili mi miejsce przy silniku. To był pewnego rodzaju priorytet, coś w stylu: puśćcie białego, niech przetrwa tę podróż.

Poznałeś kogoś?

Był koło mnie chłopak, który jako jedyny nie pchał się, wręcz ustępował mi swojego miejsca. Okazało się, że mówi po angielsku, jest Nigeryjczykiem. Miał przy sobie tylko zdjęcia rentgenowskie i pięć czerstwych chlebów. Wracał z Kufry, gdzie pracował jako elektryk. Któregoś dnia w czasie Arabskiej Wiosny w Libii wyszedł do sklepu. Został postrzelony w brzuch. Pięć miesięcy spędził w szpitalu. Całego śrutu nie udało się wyciągnąć. Ciągle ma je w brzuchu i jedzie do Nigerii, do domu, żeby się tym zająć. Był strasznie zdołowany. Mówił, że ma poczucie porażki. Kiedyś, gdy wracał z Libii to przywoził prezenty i pieniądze do domu. Stawiał kolegom piwo. A teraz wracał tylko z tymi zdjęciami rentgenowskimi. To też charakterystyczne dla tego miejsca. Arabowie nie uważają, że mają ten sam kolor skóry, co np. Nigeryjczycy. A mają. Mój kolega odczuł mocno ich niechęć. Wywalali go z samochodu, wyzywali go, naprawdę źle go traktowali. Może dlatego razem się trzymaliśmy. Po trzech dniach i dwóch nocach dotarłem do Ndżameny. Wykończony.

Czy jesteś zadowolony z tej podróży? Mimo tego, że nie do końca się udała?

Bardzo. Zobaczyłem część świata, o której marzyłem. Wiem, że jak jeszcze raz tam pojadę, to zrobię już dokładnie tak, jak sobie planowałem. Wypożyczę wielbłądy i zobaczę góry Tibesti od innej strony.

Dla kogo jest memoriał?

Dla ludzi, którzy mają swój cel, nawet mrzonkę podróżniczą, która wydawać się może nie do zrealizowania z różnych względów. Dzięki memoriałowi Tibesti nie stało się celem za kilka lat, tylko naprawdę zacząłem organizować tę podróż i ją odbyłem.

 

Czy podróż zmienia? Nawet nie ta konkretna. Czy podróżowanie zmienia?

Dało mi to więcej niż studia i niejedna szkoła. Żyjemy teraz w dość charakterystycznej zachodniej kulturze, w której jesteśmy skupieni na dobrach materialnych i karierze. Dowiedziałem się też, że nie chodzi tylko o uganianie się za kasą. W Afryce nie trzeba mieć nie wiadomo jak dużego portfela i pozycji społecznej, żeby cieszyć się życiem. Podróże uczą mnie dystansu. To sobie cenię najbardziej.

rozmawiał Dominik Szczepański

Szymon Kowalczyk jest bohaterem nowej serii off.sport.pl ''Ludzie z pasją''. Jeśli sami macie jakąś ekstremalną pasję albo znacie kogoś, kto ją ma, piszcie do autora: dominik.szczepanski@agora.pl.

Copyright © Agora SA