Maciej Tarasin w zaginionym świecie. Polski kajakarz odkrywa tajemnice Amazonii [Ludzie z pasją odc. 6]

- Macham ramionami. Łódź płynie wolniej niż ja. Zaczynają się fale. Tracę łódź z oczu. Ląduję pod skałą. Walczę z pieniącą się wodą, żeby mnie nie wciągnęła. Kiedy udaje mi się wydostać, to jestem tak opity i zmęczony, że muszę odpocząć. Potem szukam łodzi przez cztery dni. Mam tylko nóż i gps. Nic nie jem - opowiada Maciej Tarasin, kajakarz i podróżnik.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Maciej Tarasin szuka białych plam na mapie. Próbuje dotrzeć tam, gdzie nikogo jeszcze nie było. Od kilku lat na kajaku eksploruje najbardziej niedostępne rejony amazońskiej dżungli.

Jego przygoda z 2011 roku zainteresowała Discovery i słynnego speca od sztuki przetrwania Beara Gryllsa.  ''Ucieczka z piekła'', bo tak nazywa się materiał filmowy nakręcony na podstawie historii Polaka, to opowieść o człowieku, który w kolumbijskie dżungli walczy o przetrwanie. Przez cztery dni szuka zaginionej łodzi, która odpłynęła niesiona przez groźne wody Rio Yari. Ale przygody Tarasina zaczęły się dużo wcześniej, a Rio Yari nie było ostatnim sprawdzianem. W tym roku Polak zapuścił się na nieeksplorowane wcześniej wody rzeki San Jorge, z nurtem których chciał dotrzeć do ''Kaplicy Sykstyńskiej Amazonii''...

Maciej Tarasin jest kolejnym bohaterem serii off.sport.pl ''Ludzie z pasją''. Jeśli sami macie jakąś ekstremalną pasję albo znacie kogoś, kto ją ma, piszcie do autora: dominik.szczepanski@agora.pl.

Poprzednie odcinki:

1. Rowerami przez Amerykę Południową i pustynie Australii >>

2. Na nartach z ośmiotysięcznika >>

3. Szybowcem nad Himalajami >>

4. Polak w zapomnianych górach Tibesti >>

5. Pies uratował ich przed himalajskim tsunami? >>

***

Zajrzyj na stronę Macieja Tarasina >>

Dominik Szczepański: W 2011 roku udałeś się na rzekę Rio Yari w Kolumbii. Departament Caqueta, przez który płynie ta rzeka, ma złą sławę. Podobno to miejsce, w którym ukrywa się najstarsza kolumbijska partyzantka - FARC. Kiedy płynąłeś to nie czułeś się trochę jak bohater ''Czasu Apokalipsy''? Nie bałeś się, że nagle z krzaków wyskoczy ktoś z karabinem?

Maciej Tarasin: W wiosce Ciudad Yari, gdzie zaczynaliśmy wyprawę ludzie przywitali nas chlebem i solą. Dziwili się, że wpływamy na Yari nie ze względu na partyzantkę, ale ze względu na węże. Zakładaliśmy, że po tygodniu dopłyniemy do miejscowości Santa Rita i tam dowiemy się, czy istnieje realne zagrożenie ze strony partyzantki. Jeśliby istniało, to byśmy zawrócili. Problem polegał na tym, że mieliśmy mało danych na temat tego, co nas może czekać na rzece. Okazało się, że Santa Rita jest opuszczona tak samo jak kilka innych osad zaznaczonych na mapie.

Czyli popłynęliście w ciemno.

Na tym polega eksploracja. Jest lekki strach, że zatrzymają cię uzbrojeni rebelianci, ale takie sytuacje się już zdarzały między innymi podczas wyprawy Chmielińskiego w dół Amazonki. Większej uwagi wymagały zwierzęta wyskakujące z krzaków. Cała Rio Yari to największa ostoja zwierzyny jaką w życiu widziałem. Mogliśmy podchodzić do nich kilka metrów. Tapiry mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Pozwalały się filmować. W ogóle nie były przyzwyczajone do człowieka, więc nie czuły zagrożenia. To był dla nas sygnał, że tam po prostu nie ma ludzi. Ale na sto procent tego nie wiedzieliśmy, przyroda dała nam taki znak.

Pogłoski o partyzantce były przesadzone?

Nie, ona gdzieś tam jest. To są najczęściej grupy mobilne, które korzystają z przejściowych obozów. FARC jest zorganizowana jak wojsko. Nie jest zainteresowana, żeby zatrzymywać na rzece w dżungli obdartusów z przetłuszczonymi włosami, którzy gdzieś płyną, bo mają hobby związane ze sportami ekstremalnymi i eksploracją. Rebelianci wiedzą, że jesteśmy dla nich stratą czasu. Gigantyczne pieniądze zarabiają na biznesie narkotykowym i zatrzymanie takich ludzi jak my jest dla nich tylko utrapieniem. Podczas ostatniej wyprawy rozmawiałem z Holendrem, który od kilkunastu lat zapuszcza się w rejony Amazonii Kolumbijskiej. Pytałem go, jak to możliwe, że przez tyle lat nie miał nigdy problemów z partyzantką. Odpowiedział, że tylko raz w przeciągu siedemnastu lat zdarzyło się, że partyzanci do niego przyszli i kazali się mu pakować. Robiło się gorąco, a oni nie chcieli problemów z człowiekiem z innego kraju.

Brzmi to trochę jakby go grzecznie poprosili o tymczasową zmianę zakwaterowania.

Może aż tak grzecznie nie było, ale trzeba zrozumieć, że to już nie jest ta sama rebelia, co lata temu. Teraz to hybryda. Narkobiznes staje się coraz ważniejszy. A tacy ludzie jak ja, którzy mają przy sobie dwieście dolarów i stare wiosło nie stanowią dla nich żadnej wartości. I dobrze.

Czyli nie widziałeś śladów partyzantki?

Biznes narkotykowy w Kolumbii polega na przerzucie liści koki z państw ościennych: Boliwii, Peru i Ekwadoru. Plantacje nie występują więc tutaj na masową skalę. Dziesięć lat temu Kolumbia zabrała się bardzo za partyzantkę. Rebelianci zebrali łomot. Wprawdzie można się natknąć na niewielkie plantacje koki, ale ja bardziej bałem się, że przypadkiem trafimy do obozu partyzantów. I rzeczywiście taki obóz przypadkiem znaleźliśmy. Był opuszczony. Znalazłem pudełko papierosów, nowe, więc niedawno tam ktoś był. To było na rzecze Tunia. Widziałem w tych okolicach  łodzie z potężnymi silnikami. Miejscowi takich nie potrzebują. Indianin, który w 2013 roku towarzyszył mi na tej wyprawie potwierdził, że byli to partyzanci. Ale to nie przez nich przygoda na Rio Yari prawie kosztowała mnie życie...

Maciej TarasinMaciej Tarasin Obóz FARC, na który natknął się Tarasin (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org) Obóz FARC, na który natknął się Tarasin (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org)

Jak trafiłeś do Amazonii?

Zaczynałem w wodniakach, w 90. Harcerskiej Drużynie Wodnej w Żorach. Kiedy tam trafiłem, to drużyna się zresztą już rozpadała. Ale wraz z kolegami z liceum odziedziczyliśmy po nich sprzęt. Pływaliśmy początkowo z instruktorami harcerskimi. Wpajali nam zasady: jeden drugiemu musi pomagać, był podział na wachty, nie wolno pić przy ognisku itd. Mnóstwo tych tradycji przyswoiliśmy. W liceum i na studiach pływaliśmy po rzekach całej Polski, to były tysiące kilometrów. W 1998 pojechałem do USA i tam zaliczyłem swoje pierwsze górskie rzeki. Później przyszły pierwsze fascynacje podróżnicze, książki Pałkiewicza, opowieść o wyprawie Canoeandes i o wyprawie Chmielińskiego rzeką Amazonką. Postanowiłem połączyć zainteresowanie podróżami z tym, co już potrafiłem robić, czyli pływaniem canoe. Na pierwszą poważną wyprawę pojechałem w 2008 roku do Kanady. Spłynąłem rzeką Nahanni z przyjacielem. To było dla mnie przełomowe doświadczenie.

Dlaczego?

Bo stwierdziłem, że wszystko można zrobić, to nie jest takie trudne. Wystarczy pokonać strach, uwierzyć we własne umiejętności. Zacząłem więcej jeździć na Słowację i Chorwację, żeby oswoić się z białą wodą [górskie rzeki - przyp. red]. Kolejna wyprawa, najbardziej ekstremalna w moim życiu, miała miejsce na afrykańskiej rzece Omo. Pojechałem tam z doświadczonym Piotrkiem Opacianem, który już wtedy był bardzo doświadczonym kajakarzem. Postanowił zaryzykować i wziąć takiego żółtodzioba jak ja.

Jak go przekonałeś?

Zadał mi setki pytań: jak było na Nahanni, jak zabezpieczałem łódź itd. Zrobił mi telefoniczny test. Zdałem. Popłynąłem. Patrząc wstecz - nie byłem na to gotowy. Dałem radę, bo miałem mocnego partnera.

Rzeka Nahanni (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org)Rzeka Nahanni (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org) Rzeka Nahanni (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org) Rzeka Nahanni (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org)

Powiedziałeś, że to była najbardziej ekstremalna wyprawa w twoim życiu.

Nigdy w życiu nie bałem się tak, jak wtedy, gdy przepływaliśmy obok hipopotamów. Mieliśmy osiem wywrotek w rzece, w której żyją krokodyle. A chwilę wcześniej widzieliśmy pięciometrowe gady. Piotrek dużo mnie nauczył. Znał technikę, dzięki które bez dopłynięcia do brzegu odwracaliśmy przewróconą łódź i wchodziliśmy do niej. Przepłynęliśmy 509 km, w zasadzie samej białej wody. Przez pierwszy górski odcinek, rzeka płynęła w kanionie o szerokości miejscami dziewięciu metrów. Zaskoczyło mnie, że już w górnym odcinku były hipopotamy. Spodziewałem się ich niżej, w łatwiejszych miejscach. Trafiliśmy na stado, sześć zwierząt. Małe hipopotamy były wystraszone, że coś płynie rzeką. Próbowały dostać się do matki. A matka je ratować i  czterotonowym cielskiem rzucała się do rzeki obok naszej łodzi. A rzeka miała dziewięć metrów szerokości. Hipopotam to największy morderca w Afryce. Z jednej strony to były przerażające chwile, ale z drugiej, natura była piękna, wszechogarniająca. Nigdy w Ameryce Południowej nie odczuwałem takiego przesytu. W środkowej Etiopii w nocy było słychać odgłosy parskającego w wodzie hipopotama, małp goniących się po lesie, brzęczących insektów. To mocno oddziałuje na psychikę.

Nocowaliście w wioskach?

W górnej Omo nie ma wiosek. W środkowej są, ale ich mieszkańcy byli nachalni. Wszystko ich interesowało, bawili się cumami, miałem wrażenie, że gdybyśmy się na chwilę odwrócili, to coś by zginęło. W środkowym Omo podpływali do nas na dłubankach i chcieli się wymieniać na plecionki. Raz, dwa razy w roku Omo pływają wyprawy komercyjne. Ale to coś innego, gdy płynie potężny, sześcioosobowy ponton z sześcioma turystami i dwoma przewodnikami, a ci przewodnicy mają jeszcze karabiny. Nas było dwóch i byliśmy nieuzbrojeni. Wybieraliśmy więc do spania miejsca odludne, ale tubylcy i tak nas znajdowali. Przychodzili czasem do naszego obozu, prosili o lekarstwa i żywność. Dzieliliśmy się z nimi. W zamian przynosili nam różne rzeczy. Dzień przed Wigilią przynieśli mleko, które potem zupełnie się zsiadło. Kiedy chcieliśmy otworzyć bidon, to eksplodował i całą łódź mieliśmy białą. Taki świąteczny bonus zamiast śniegu.

Ludność zamieszkująca dolne Omo na dłubance (fot. Piotr Opacian/greenhell.org)Ludność zamieszkująca dolne Omo na dłubance (fot. Piotr Opacian/greenhell.org) Ludność zamieszkująca dolne Omo na dłubance (fot. Piotr Opacian/greenhell.org) Mieszkańcy dolnego Omo na dłubance (fot. Piotr Opacian/greenhell.org)

Nie baliście się obozować na bezludziach? Co ze zwierzętami?

Paliliśmy ogniska. Któregoś dnia, całkiem przypadkiem, obozowaliśmy na pastwisku hipopotamów. To był ciężki dzień, byliśmy zmęczeni i poobijani i nie sprawdziliśmy terenu. Samiec wypłynął na środek rzeki i zaczął pokaz siły. Chciał nas przegonić. Pół nocy pływał, parskał i beczał, żeby nas przestraszyć. Ognisko się paliło, co chwilę dokładałem drewno, ale to była najtrudniejsza noc. Jakby dobrze zliczyć, to w dziczy spędziłem w sumie już z pół roku i nauczyłem się, że zwierzęta starają się ominąć człowieka, tak jak my, staramy się ominąć je. Wystarczy nie wchodzić sobie w paradę.

Później wybrałeś Amazonię. Dlaczego?

Namówił mnie Piotrek Opacian. Zrozumiałem też, że największą satysfakcję daje odkrywanie. A tam były rzeki, którymi jeszcze nikt nie płynął. Najpierw udało mi się spłynąć Rio Altamachi. To był pierwszy udokumentowany spływ tą rzeką. Po raz pierwszy do planowania wykorzystałem mapy Google Earth. Bardzo pomogły. Miałem też gps i mapy topograficzne. Wiedziałem, kiedy rzeka będzie się zwężać, kiedy będzie kanion, co przed nami. Dookoła nas była tylko przyroda. Przez osiem dni nie spotkaliśmy żadnego człowieka. Widzieliśmy jaguary, niedźwiedzie okularowe, niesamowite formacje skalne, setki ryb pod nami, ale ludzi tam nie było. To jedno z najbardziej odizolowanych miejsc na świecie.

Gdzie się śpi w Amazonii?

Staram się znaleźć miejsce poza lasem deszczowym, bo nie czuję się w nim pewnie. Chyba, że jestem z przewodnikiem. Wybieram więc szerokie półki skalne, gdzie można rozbić namiot. A jeszcze lepiej piaszczyste łachy. To idealne miejsca do biwakowania. Można się tam wykąpać, złapać rybę, widzi się wszystko jak na dłoni. Żaden wąż nie wślizgnie się niepostrzeżenie do obozowiska, bo otacza cię piasek tak biały, jakiego nie ma nawet nad oceanem.

Thomas DoyerThomas Doyer Nocleg na piaszczystej łasze nad Rio Yari (fot. Thomas Doyer/greenhell.org) Nocleg na piaszczystej łasze nad Rio Yari (fot. Thomas Doyer/greenhell.org)

Co zabierasz z Polski na wyprawę?

Do tej pory zabierałem dużo liofilizatów, czyli specjalnie przygotowaną, odsączoną żywność która zachowuje przy tym wartości odżywcze. Na ostatniej wyprawie uznałem jednak, że nie tędy droga. Lepiej nauczyć się technik łowienia ryb i na miejscu kupić trochę ryżu, kaszy czy makaronu.

Co to za techniki?

Nic wielkiego. Możesz zabrać swoją wędkę, ale to dodatkowy bagaż, a tego staram się unikać. Zamiast tego wystarczy wziąć ze sobą żyłkę, haczyk, uciąć odpowiedniego kija. Później nauczyć się, gdzie znaleźć carnadę, czyli przynętę. Robaki leżą w zwałach liści, w spróchniałej korze drzew. Sabalo złapiesz na owoce. Piranię na kawałek mięsa. Nic trudnego. A ryby są przepyszne. Zwłaszcza sabalo. Budujemy stojak z gałęzi, po 20 minutach rybka zaczyna skwierczeć, a 10 minut później nadaje się do zjedzenia. Wystarczy posolić. Pycha.

A jak się łowi i przygotowuje piranie?

Trzeba uważnie patrzeć, jak Indianie ściągają ją z haczyka i nauczyć się tej precyzji. Albo po prostu tak mocno walnąć piranię maczetą, żeby ją ogłuszyć. Zdarza się też, że nawet taka ogłuszona ryba, może się obudzić i wtedy odgryźć palec.

Co jeszcze zabrałeś z Polski?

Cały ekwipunek. Dmuchane canoe to w zasadzie hybryda, to nie jest ani ponton, ani zwykłe canoe, bo ma dziury odpływowe. Wziąłem też wiosła, kamizelki ratunkowe, liny. To już 50 kg. Do tego dochodzi 15 kg jedzenia. Jedna para krótkich spodni, jedna długich i dwie podkoszulki. I telefon satelitarny.

Twoją najbardziej znaną przygodą jest spływ Rio Yari. Dlaczego ją wybrałeś?

Amazonia to największy zwarty teren leśny na świecie. Jedną z moich inspiracji są plemiona nieskontaktowane, czyli takie, które nie mają kontaktu z ludźmi spoza ich osad. Najwięcej takich plemion występuję w Papui i Nowej Gwinei oraz Amazonii. Moim głównym celem jest docieranie w miejsca, gdzie nie było nikogo albo przynajmniej białego człowieka. Pomagają mi w tym moje umiejętności pływania po białej wodzie. Te miejsca są niedostępne, bo nie da się tam dopłynąć motorówką. Trudności na rzece są zbyt duże. Takie  tereny są też w Brazylii, ale tam ludzie żyją w rezerwatach Funai - rządowej agencji do spraw Indian. Żeby tam się zapuścić, trzeba uzyskać zgodę Funai, a to jest praktycznie niemożliwe. Stanęło więc na Kolumbii i Parku Narodowym Chiribiquete.

Na Rio Yari spędziłeś prawie miesiąc.

Przez trzy tygodnie płynęliśmy zgodnie z planem. Zostało nam jakieś pięć dni do końca. Dopłynęliśmy do trudnego technicznie kanionu. Mój partner przestraszył się tego miejsca i nie chciał dalej płynąć. Zaczęliśmy linować łódź i nagle nam uciekła. Skoczyłem za nią.  Byłem przekonany, że w ciągu jednego dnia ją odzyskam i wrócę do Tomka. Zawiodły kalkulacje.

Skoczyłeś wpław za łodzią, która uciekała w stronę miejsca, które było trudne do przepłynięcia nawet na niej?

Założyłem, że na pewno nikt po nas nie przyleci i nas nie uratuje. Niby byliśmy już blisko cywilizacji, ale oficjalnie to są miejsca, gdzie może ukrywać się partyzantka. Poza tym, dlaczego ktoś miałby nas ratować? Popłynęliśmy na ekstremalną wyprawę, więc zakładaliśmy, że może dojść do ekstremalnych sytuacji. Czyli wyprawa jest skrajnie ryzykowna i my się na to godzimy. Głęboko we mnie tkwi przekonanie, że nie po to pakuję się w taką kabałę, żeby ktoś nadstawiał za mnie karku. Wręcz nie można tak robić. Jeśli nie czuję się na siłach, to jadę do Grecji na wczasy.

Nie ma sytuacji, w której poprosiłbyś o pomoc?

Złamana noga, złamana ręka, ukąszenie, które nie jest śmiertelne, skrajne wyczerpanie.

Wskoczyłeś do wody. Łódź ucieka w kierunku kanionu, pod którego ścianami pieni się woda. Co dalej?

Macham ramionami. Łódź płynie wolniej niż ja. Zaczynają się fale. Tracę łódź z oczu. Ląduję pod skałą. Walczę z wodą, żeby mnie nie wciągnęło. Kiedy udaje mi się wydostać, to jestem tak opity i zmęczony, że muszę odpocząć.

Jak się wydostałeś?

Szukałem punktu zaczepienia na skale. To było trochę jak bajkach - znalazłem dziurkę, do której pasował mój palec wskazujący. Miała może trzy centymetry, ale udało mi się na niej zaczepić. Miałem czas, żeby zacząć oddychać i zastanowić się jak dotrzeć do kamieni, które znajdowały się trzy metry ode mnie, ale pod prąd. Woda wypłukała w półce skalnej nieckę, w której mogłem postawić nogę. Kiedy był odpływ to dało się dołożyć bark. Zacząłem się przesuwać, ale przypływ wrzucił mnie do kotła. Od początku. Palec, oddech, noga, bark, noga, bark i obserwacja tego, jak się zachowuje woda. Udało się, dotarłem do kamieni, wszedłem na szczyt kanionu.

Co dalej?

Za godzinę się ściemniło. Musiałem przeczekać noc. Najbardziej bałem się tego, że nie znajdę łodzi, bo straciłem z nią kontakt wzrokowy. A z góry kanionu, który miejscami miał 40 metrów, nie widziałem każdego fragmentu rzeki. Wiedziałem jaką długość ma kanion, bo przestudiowałem mapy satelitarne.

Co w tym czasie działo się z twoim partnerem?

Został w tyle, nie skoczył za mną. Nie oglądał map satelitarnych, więc nie wiedział, co dokładnie jest obok niego. Mógł czuć się zagubiony.

Co zrobił?

Jak później się okazało, zadzwonił do Polski i usłyszał, żeby się stamtąd nie ruszać. Postąpił zgodnie ze swoim instynktem samozachowawczym, tak jak ja postąpiłem zgodnie z moim.

Co zrobiłeś, gdy wydostałeś się z wody?

Szedłem górą kanionu, chciałem się przeprawić na drugą stronę, bo myślałem, że Tomek tam zejdzie. Czekałem, ale nie nadchodził. Spróbowałem wrócić do niego, ale teren był zbyt trudny. Nie miałem odpowiedniego obuwia, żeby pokonać skały i las deszczowy. Teraz patrzę na to inaczej, bo jestem po wyprawie, podczas której przeszedłem 60 km przez las deszczowy w tym 20 km z pełnym obciążeniem. Granica znów się przesunęła. Ale wtedy... było wtedy. Sprawdziłem, czy to się da zrobić. Może i by się dało, ale pomyślałem, że skoro nie mam łodzi, to po co wracać? Po co ryzykowałem życie i skakałem do tej wody? Uznałem, że zbuduję tratwę, nie poddam się i poszukam łodzi.

Co miałeś przy sobie?

Nóż i gps. To było wszystko, co miałem przez cztery dni. Kiedy znalazłem łódź, to miałem też wiosła i liny. Linami dało się w nocy przykryć. No i przy łodzi były też dwie puszki mielonki. Jak teraz sobie pomyślę, to w ogóle masę rzeczy miałem (śmiech).

Co jadłeś przez cztery dni?

Nic. Nawet nie myślałem o tym, żeby jeść i nie czułem się z tym źle. Napędzała mnie adrenalina, walczyłem o przetrwanie. Wiedziałem, że mam prawie 100 km do cywilizacji, czyli 5-6 dni na pontonie. Szukałem łodzi, byłem przekonany, że musiała utknąć w kanionie. Poszedłem jednak sprawdzić trochę dalej. Przeszedłem kilometr, spojrzałem na rzekę i uznałem, że łódź nie miała prawa tędy przepłynąć, ale do kanionu nie było jak się dostać. Postanowiłem zbudować tratwę i popłynąć po pomoc. Deszcz mi ją zmył następnego dnia i odpłynęła. Zacząłem się jej szukać. Poszedłem 500 metrów dalej niż wcześniej i nagle znalazłem łódź. Rzeka w tym miejscu miała już 150 metrów szerokości, a ja mam -2,5 dioptrii. Dlatego chyba nie zobaczyłem łodzi za pierwszym razem. Wsiadłem do niej i popłynąłem szukać pomocy. Po niemal dwóch dniach wiosłowania nadleciały helikoptery. Tomkowi udało się wezwać komandosów przez telefon satelitarny i nas uratowali.

W jakim byłeś stanie?

Oni twierdzili, że byłem odwodniony. Poleciliśmy do bazy wojskowej w Araracuarze. Powiedzieli, że zaraz idę pod kroplówkę. A ja na to, żeby lepiej dali mi piwo. I na lotnisku rzeczywiście je dostałem. Żal mi było pielęgniarki, która leciała ze mną później samolotem do Villavicencio, bo zamiast być ze swoim małym dzieckiem musiała siedzieć ze mną, a wrócić mogła dopiero następnego dnia. To jest nie fair, że nie powalczyliśmy trochę więcej. Ludzie musieli nadstawiać za nas karku. Lądowanie helikopterem w kanionie było karkołomne. Stalowy anioł, jak Kolumbijczycy nazywają helikoptery black hawk, jakoś musiał zmieścić się w tych wąskich ścianach i podjąć Tomka.

Żałujesz, że po niego nie wróciłeś?

Naszym ratunkiem była łódź, bo helikoptery mogły nie przylecieć. Trzeba było ją ratować. Nie żałuję, że za nią skoczyłem. Żałuję natomiast, że nie miałem dość sił, żeby po Tomka wrócić jak już znalazłem ponton. Po czterech dniach walki w lesie deszczowym byłem trochę sponiewierany.

Na podstawie twojej przygody powstał film Discovery z Bearem Gryllsem, czyli specjalistą od przetrwania.

I zrobili to bardzo realistycznie, chociaż zdjęcia odbyły się w Dolomitach. Zgłosili się do mnie, po przeczytaniu mojej relacji na explorersweb.com. Wykonali kawał świetnej roboty.

 

Co z tego miałeś?

Dostałem od nich łódź, w której kręcili sceny w Dolomitach. Moja została na Rio Yari, co było dla mnie katastrofą. Zbierałem sprzęt przez lata i gdyby nie łódź od nich, nie mógłbym popłynąć szybko na kolejną wyprawę.

W tym roku znów wróciłeś do Chiribiquete, tym razem na rzekę San Jorge.

Tak, to był mój kolejny projekt eksploracyjny.

A Rio Yari nie było takim projektem?

Przed podróżą tak, ale po już nie. Nie zaliczam sobie tego, bo nie udało się spłynąć do końca. Jest mi wstyd, że ludzie musieli nadstawiać za nas karku.

Na San Jorge popłynąłeś z indiańskich partnerem. Jak wybrałeś tę rzekę?

W 1943 roku swoją pierwszą wyprawę botaniczną do Serrania de Chiribiquete podjął etnobotanik Richard Evans Schultes. Ponad pół wieku po tym jak wspiął się na tepui, pozostawał pod ogromnym wrażeniem tego niezwykłego miejsca. Nad biurkiem w Harvardzie miał fotografię zrobioną w Chiribiquete, która przypominała mu o tym "zagubionym świecie". Swojemu studentowi i przyszłemu biografowi Wadowi Davisowi powiedział, że te niesamowite formacje skalne wyglądały jak gigantyczne rzeźby powstałe w warsztacie Boga: "To właśnie po tych wstępnych eksperymentach On poszedł i zbudował świat."- miał powiedzieć Schultes.

Wiedziałem, że to miejsce, gdzie występują plemiona nieskontaktowane, którymi się interesuję. Oprócz spłynięcia nieeksplorowanej wcześniej Rio San Jorge bardzo zależało mi na dotarciu do "Kaplicy Sykstyńskiej Amazonii'', czyli malowideł na tepui, których wiek szacuje się na 19 000 lat. Indianie, którzy szukają swoich przedkolonialnych korzeni traktują ją jako święte miejsce, chociaż prawie nikt z nich tam nigdy nie dotarł.  Malowidła przedstawiają szamana, który przy użyciu środków odurzających przemienia się w jagura. Z powodu walki z partyzantką badania nad nimi zostały zaniechane. A ja wiedziałem jak tam dotrzeć. I do innych miejsc, które jeszcze nie były badane.

Tepui (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org)Tepui (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org) Tepui (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org) Tepui (fot. Maciej Tarasin/greenhell.org)

Ale po drodze musiałeś też pokonać 60 km przez dżunglę.

Pierwszy raz w życiu byłem wycieńczony. Pokonywaliśmy strumienie, które płynęły w pięciometrowych zapadliskach. Trzeba było zejść na dno trzymając się korzeni, a później wygramolić się z tego dołka. I tak piętnaście razy, a na plecach miałem 25 kg, mój indiański przewodnik miał 40 kg. Ostatni kilometr był najgorszy. Prowadził przez bagna i starorzecza, nie wiedziałem, czy obok nie płynie wąż, nie widziałem, czego się łapać. Wszystko kłuło i kąsało. Droga przez dżunglę zajęła nam tydzień. Dłużej niż myślałem. Zabrakło mi czasu, żeby dotrzeć pod malowidła.

Rzeka cię czymś zaskoczyła?

Nie spodziewałem się dwóch wodospadów, które spotkałem na swojej drodze. I takiego piękna. San Jorge wypływa ze starych gór i ma czarny kolor. W słońcu nabiera szmaragdowej barwy. Na konarach wygrzewały się żółwie pokryte żółtymi motylami, które jak się później dowiedziałem, piją żółwie łzy zawierające sód, którego w zachodniej Amazonii jest bardzo mało. Często podpływały do nas głośno parskając wydry olbrzymie, a tapiry, które za dnia spotykaliśmy w rzece, nocą zachodziły do naszego obozu. Udało nam się też sfotografować złoto-burą pięciometrową anakondę owiniętą wokół zwalonego drzewa odpoczywającą po posiłku na lewym brzegu.

Jakie masz plany?

Rio Ajaju i górna Rio Cunare. Dodatkowo 30 km przez dżunglę i wejście pomiędzy tepui. Tam gdzie nikogo białego jeszcze nie było.

Gdzie jest twoja granica strachu?

Przesuwa się wraz z doświadczeniem. Z każdą wyprawą jest dalej, bo coraz więcej jestem w stanie znieść. Zaczynałem pływać w drużynie harcerskiej w Żorach, teraz eksploruję Amazonię. Chodzi o to, żeby zrozumieć, że wszystko jest dla ludzi, to się da zrobić. Trzeba się tylko odpowiednio przygotować.

Śledź autora na twitterze @deszczep

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.