Najbardziej zwariowana podróż roku. 13,5 tys. km przez Amerykę Południową bez silnika [Ludzie z pasją odc.9]

- Na początku lat 90. teren Parku Pumalin w Chile kupił Douglas Tompkins, założyciel firmy outdoorowej The North Face. Napisałem do niego maila z pytaniem, czy mogę przejść przez jego park, bo mam pewien projekt. Dostałem krótką odpowiedź: nie. Czułem, że mnie olano. Postanowiłem spróbować, chociaż mówiono mi, że te lasy są nie do przejścia - mówi Michał Kozok, który w ciągu prawie 10 miesięcy przebył Amerykę Południową bez użycia silnika.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Michał Kozok w 2002 roku wyjechał do Australii. To miała być kolejna z podróży, ale przedłużyła się i trwa do dziś. W sumie był już w 131 krajach świata. Jego ostatnia wyprawa zaczęła się 20 stycznia 2013 roku i trwała prawie dziesięć miesięcy. Przez ten czas pokonał ponad 13 500 kilometrów. Przebył Amerykę Południową - od najbardziej wysuniętego punktu na południe (Cabo Froward) do najbardziej wysuniętego punktu na północ (Punta Gallinas). Wyprawa była wyjątkowa ze względu na zasadę - Kozok postanowił nie korzystać z pomocy niczego, co ma silnik. Biegł, płynął kajakiem, jechał na wózku z supermarketu, rolkach, trójkołowej hulajnodze, deskorolce, pchał taczkę...

Ten wyczyn został doceniony podczas tegorocznych Kolosów -  XVI Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów. Kapituła uznała podróż Kozoka za Wyczyn Roku. W poprzednich latach tę nagrodę dostawali m.in. Krzysztof Starnawski (za dokonanie najgłębszego polskiego nurkowania swobodnego), Janusz Bochenek (za samotną, zimową wędrówkę po lodzie wokół jeziora Bajkał), Jan Mela (za zdobycie w jednym roku, w wieku 15 lat, obu biegunów Ziemi), Marek Klonowski i Tomasz Mackiewicz (za wyczerpujący trawers Mount Logan) czy  Piotr Kuryło za (Bieg dla Pokoju" dookoła świata)

Dominik Szczepański: Przebyć Amerykę Południową siłami natury - jak wpadłeś na ten pomysł?

Michał Kozok: To było w 2004 roku. Dokładnie 15 kwietnia. Płynąłem pasażerskim statkiem Amazonką w Brazylii. W nocy statek zatrzymał się, a na pokład wciągnięto mężczyznę. Wcześniej płynął łódką. Okazało się, że to Szwajcar, który nie miał przy sobie pieczątki w paszporcie. Pokazał nam świstek papieru, który dostał od policjanta na granicy. Łódkę kupił wcześniej, w Ekwadorze. Dla mnie to było wtedy nie do pomyślenia. Byłem zachwycony, że to takie proste: kupić sobie łódkę i płynąć Amazonką. Byłem też zazdrosny i z tej zazdrości aż spać nie mogłem. Wtedy wymyśliłem sobie, że następnym razem jak wrócę do Ameryki Południowej, to pokonam ten kontynent z południa na północ bez użycia silnika.

Od pomysłu do początku twojej podróży minęło ponad osiem lat. Dlaczego tyle?

Bo musiałem dokończyć inny projekt - pokonać obie Ameryki z południa na północ bez użycia samolotu. Potem byłem jeszcze w Afryce z dziewczyną. Musiałem na to zapracować, a podróż trwała rok. Potem stwierdziliśmy, że się pobierzemy. W końcu, przetrwaliśmy razem Afrykę, więc pomyśleliśmy, że wszystko przetrwamy. Potem była podróż poślubna. No i w końcu przyszedł czas na nowy projekt.

Gdzie i kiedy zacząłeś?

Na Cabo Froward, najbardziej na południe wysuniętym punkcie kontynentu, stanąłem tam 20 stycznia 2013 roku.

Co miałeś ze sobą w plecaku?

Namiot, śpiwór, parę ciuchów i kilka liofilizatów. W sumie sześć kilogramów. Cała sztuczka polegała na tym, że wcześniej, gdy jechałem z Santiago na miejsce startu autostopem, zakopałem lub rozwiesiłem sobie na drzewach w Patagonii zapasy jedzenia. Dlatego nie dźwigałem zbędnej ilości bagażu.

 

Ile było tych worków?

21. Wybierałem miejsca pomiędzy dwoma wioskami albo rozstaje dróg, gdzie wiedziałem, że skręcę w nieznane. Jeden zrzut był potężny, bo było w nim jedzenia na piętnaście dni.

To zaczynamy podróż. 20 stycznia stoisz na przylądku Cabo Froward w Chile.

No i zaczynam biec. Biegnę przez 13 dni, pokonuję 368 kilometrów. W pięć dni przebiegłem cztery maratony. Potem musiałem odpocząć, zmniejszyłem tempo, bolały mnie ścięgna. Ale ja jestem maratończykiem, przebiegłem 6 albo 7 maratonów.

Życiówka?

2:47. Teraz myślę, czy nie zabrać się za dłuższe biegi.

Co było po biegu?

Marsz. Plan był taki, żeby Patagonię pokonać na nogach. Udało się w 98 proc., bo końcówkę zdecydowałem się pokonać kajakiem.

Pan Antoni Huczyński - ma 92 lata i nic go nie boli >>

Czym cię zaskoczyła Patagonia?

W Chile miałem bardzo dobre mapy topograficzne, więc udało mi się nieźle nawigować. Ale były momenty, że mapy były i tak zbyt mało dokładne. Idę, idę, a nagle przede mną stromy kanion. Schodzę, prawie lecę na łeb, a nad głową zaczynają krążyć kondory. Boję się, bo jeśli w pobliżu jest gniazdo, to mogą mnie zaatakować. Jednak w największym tarapatach byłem, kiedy przez 16 dni nie napotkałem żadnej wioski. Skończyło mi się jedzenie. Byłem głodny. W dwa tygodnie straciłem sześć kilogramów. Gdyby nie jagody mogłoby być bardzo źle. Zgubiłem drogę, trzy dni się plątałem.

Jak to się stało, że zgubiłeś drogę?

Szedłem sobie trasą, którą wcześniej wytyczyłem. Spotkałem jakiegoś pasterza. I on mi mówi: tędy się nie chodzi. Idź lepiej w tym kierunku, za trzy dni będziesz na przejściu granicznym. Posłuchałem go i poszedłem tam, gdzie mi wskazał. Droga była fatalna. Co chwilę się wywracałem, raniłem nogi na skałach, nie potrafiłem przejść kilometra. Nie wiedziałem, czy tam ktoś będzie, czy spotkam ludzi, dostanę coś do jedzenia. Musiałem wrócić na moją ścieżkę.

Nie wziąłeś w podróż GPS-a?

Wziąłem. I miałem w nim tysiące zaznaczonych punktów, które wcześniej wytyczyłem na Google Earth. Problem był taki, że zgubiłem urządzenie po trzech dniach. Kupiłem sobie od razu nowy, miałem ze sobą kopię trasy, ale nie skopiowałem miejsc zrzutów jedzenia. Szukałem ich z pamięci. Jakoś się udało.

Co było dalej?

W północnej Patagonii był porządny asfalt. Któregoś dnia wszedłem do sklepu i wpadło mi do głowy, że może by tak przesiąść się na wózek na zakupy i trochę podjechać. Asfalt skończył się 10 km dalej. Ludzie powiedzieli mi jednak, że mogę zmienić nieco trasę, ale mieć 170 km asfaltu. No i tydzień szedłem z tym wózkiem.

Jak się podróżuje przez tydzień z wózkiem z supermarketu?

Na początku strasznie trzęsie i jest głośno. Ale jak się człowiek przyzwyczai to rewelacja. Najlepsze są zjazdy. Zawieszałem się na pasie i korzystałem z tego, że jeździło tam niewiele samochodów. Potem kupiłem taczkę.

Co proszę?

Skończył się asfalt i musiałem porzucić wózek. Wszedłem do sklepu. Zobaczyłem koło, potem ramę i zmontowałem sobie taczkę. I tak minął mi kolejny tydzień.

Zbliżamy się do najtrudniejszej części wyprawy, czyli do Parku Pumalin. To jeden z  największych na świecie prywatnych parków przyrodniczych. Leży w północnej części Patagonii. Na początku lat 90. teren ponad 3000 km2 kupił Douglas Tompkins, założyciel firmy outdoorowej The North Face. Kiedy porzucił biznes, zajął się ekologią. Napisałem do niego maila z pytaniem, czy mogę przejść przez jego park, bo mam pewien projekt. Dostałem odpowiedź od jego administracji, że las jest dziewiczy i nie można tam chodzić. Zapytałem więc, czy mogę wziąć jakiegoś przewodnika. Znów krótka odpowiedź: nie. Czułem, że trochę mnie olali. Wiem, że Tomkpins chodził po parkach narodowych Chile. Dlaczego on może, a ja nie? Wiem, że on ma nazwisko, a ja nie. Poza tym ja też dbam o przyrodę, nie zamierzałem tam śmiecić.

Co zrobiłeś?

Postanowiłem przejść przez ten park. Wiedziałem, gdzie jest rezydencja. Miałem mapy. Spróbowałem obejść jego dom. Nie ma tam oczywiście długich ścieżek...

20 dni w największej pionowej ścianie świata >>

Co wiedziałeś o tym parku?

To, co mówili ludzie. Że to lasy nie do przejścia. Stromizny, bagna, gęste podszycie.

Wszedłem. Przez pierwszą godzinę przeszedłem trzysta metrów. Najgorsze było to, że nie widziałem podłoża. Stawiam nogę, a tam spróchniałe drzewo. Zapadałem się, przewracałem. Złamałem dwa kijki.

Jaki jest ten las?

Cichy i pusty. Tam nawet ssaki nie mieszkają. W ciągu pięciu dni, które tam spędziłem, nie widziałem nawet żadnych odchodów. Są za to pająki. Jeden ugryzł mnie w ramię. To była Wielkanoc, więc mówię teraz, że to był wielkanocny pajączek. Zrzuciłem go z ramienia, spadł mi na nadgarstek i ugryzł mnie drugi raz. To był trzeci albo czwarty dzień przedzierania się przez gęstwinę. Byłem przerażony, bałem się, że zaraz zacznie się coś ze mną dziać.

Michał Kozok w kajakuMichał Kozok w kajaku Michał Kozok w kajaku Michał Kozok w kajaku

Co zrobiłeś?

Podszedłem do tego logicznie. Skoro to był pająk nadrzewny, to musiał mieć sieć. Czyli nie był bardzo jadowity, bo te polują na ziemi. Ugryzienie było pojedyncze, czyli nie od szczęk. Szedłem i czekałem, aż mi zacznie w głowie wirować. Po godzinie nie było oznak, czyli było ok.

W końcu doszedłem do głównej rzeki i wymyśliłem największą głupotę podczas tej podróży.

Popłynąłeś wpław?

Aż tak to nie. Miałem ze sobą ponton, taki zwykły, na wodę stojącą. Miał się przydać do pokonywania rzek w poprzek. Ale ja dostałem tak w kość w tym parku, że już nie chciałem wracać między drzewa. Spojrzałem na GPS - byłem 16 m.n.p.m. Z mapy widziałem, że do wybrzeża miałem cztery kilometry. Wolałem iść plażą. Pomyślałem, że choć kawałek sobie spłynę. Było płytko. Sporo czasu spędziłem w wodzie, po paru godzinach płynięcia postanowiłem się przespać, wysuszyć i popłynąć w Lany Poniedziałek. Tak też zrobiłem. Po 30 minutach spływu usłyszałem coś. Pokonałem zakręt, a tam przewalone drzewo. Zajmowało 2/3 rzeki. A ja nie miałem statecznika, sterowność była tragiczna. Uderzyłem w drzewo. Nurt mnie do niego dobijał. Nie potrafiłem się wydostać. Czułem, że mnie wciąga pod drzewo. W końcu wypadłem z pontonu. Byłem do niego przywiązany żyłką wędkarską, ale prawdopodobnie rozwiązał się węzeł. Wydrapałem się na górę.

Zaginiony świat Amazonii. Polski kajakarz dociera w nieznane miejsca >>

Brawo!

No co ty. Stoję na tej kłodzie i patrzę, jak ponton znika za zakrętem. Jedzenie, namiot, telefon satelitarny, pieniądze. I paszport. Wiedziałem, że to oznacza koniec podróży. Jeżeli ponton się przedziurawi, wywróci lub wypłynie w morze, to wszystko przepadnie. Ruszyłem szybko wzdłuż rzeki, żeby nie dostać hipotermii. Modliłem się, żeby znaleźć plecak. Niektóre fragmenty rzeki mogłem pokonywać pieszo. Ale gdy robiło się głębiej, albo nurt był silniejszy, to musiałem wchodzić w las, wspinać się po skałkach, próbować się przedrzeć bez maczety.

W pewnym momencie zobaczyłem w oddali, że coś odbija światło. To nawet nie był bieg. Puściłem się sprintem. Okazało się, że plecak leżał w pontonie. Wielka ulga, ale później po raz kolejny wszedłem w las i w końcu wyszedłem na pas startowy.

Lotnisko?

Tak, zbudowane specjalnie dla milionera, do którego należał cały ten teren. Otwarta przestrzeń po kilku ciasnych dniach w gąszczu to niesamowita ulga. Poszedłem do jego rezydencji. Miałem po prostu dość.

Jak zostałeś przyjęty?

Milionera nie było w domu. Przyjęli mnie jego pracownicy. Bardzo miło. Zaproponowali nocleg, jedzenie, prysznic. Jego ogrodnik powiedział mi, że pracuje tutaj od ponad 20 lat, ale nigdy w życiu nie widział, żeby jakiś turysta wyszedł z lasu. Nie słyszał, żeby pokonał ktoś się tędy przeprawił.

Michał Kozok przedziera się przez dżunglęMichał Kozok przedziera się przez dżunglę Michał Kozok przedziera się przez dżunglę Michał Kozok przedziera się przez dżunglę

Poczułeś satysfakcję?

Tak, ale z drugiej strony silny był też wstyd, że tak głupio zrobiłem z tym pontonem. Zbyt wiele zaryzykowałem nie mając doświadczenia.

Z rezydencji zadzwoniłem do człowieka, który miał mi towarzyszyć w kolejnym etapie mojej podróży. Tym razem w kajaku. W porównaniu z tym, co przeżyłem w lesie, to czas w kajaku był łatwy, bezpieczny i przyjemny.

Później był rower. Odebrałem go w miejscu, gdzie umownie kończyła się Patagonia. To był chiński rower.

Co to za pomysł, żeby w daleką drogę wybrać się na rowerze chińskiej produkcji?

Chciałem kupić używany, pomagał mi nawet znajomy Chilijczyk, ale nie potrafilismy znaleźć używanych. Miał kolegę, który sprzedawał rowery, ale były bardzo drogie. A ja chciałem taki zwykły, żeby w razie czego go wyrzucić. Kupiłem więc górski rower za 180 dolarów. Chiński, chociaż napisy były na nim po włosku. To był błąd, później, w Brazylii kupowałem używane.

Pies uratował ich przed himalajskim tsunami? >>

W porównaniu z setkami kilometrów na nogach w trudnym terenie, przesiadka na rower musiała być miła?

Myślałem, że tak będzie. Że ten rower to mnie w ogóle sam dowiezie do Santiago. A okazało się, że nie mogłem nawet 12km/h średniej wyciągnąć. To był dla mnie chyba największy szok podczas tej podróży. Nie umiałem zrozumieć, co się dzieje. Wyrzuciłem nadmiar bagażu - nie pomogło. Droga szutrowa zmieniła się na asfaltową - nie pomogło. Wiało mi w twarz, w końcu ustało, a ja dalej byłem słaby. Zacząłem wysiadać psychicznie. Na podjazdach zsiadałem z roweru i pchałem go. Wstyd. Ja wiem, że nikogo to nie interesowało, że wcale nie upokarzałem się przed kierowcami mijających mnie samochodów. Ale przed samym sobą było mi wstyd. Kiedy pojawiała się górka to nawet psychicznie nie walczyłem, żeby na nią wjechać. Zsiadałem i pchałem. Nogi mi siadały. Może byłem przemęczony.

Końcówka przed Santiago była lepsza. Może trochę odpocząłem, a może było bardziej płasko, ale kręciłem w końcu po 150 km dziennie. Mimo tego ten rower to był dla mnie policzek. Wcale nie byłem takim harpaganem, jak myślałem.

Rower psuł się. Miałem 10 poważniejszych defektów. W tym jeden bardzo ciekawy. Łańcuch przepiłował mi przednią przerzutkę. Nie byłem w stanie zmieniać przerzutek w jedną stronę w czasie jazdy. Musiałem zsiadać i robić to ręcznie. Wcześniej eksplodowały mi opony. Jadę, a tu nagle słyszę i czuję wybuch. Dętkę zapasową miałem, ale oponę? To był problem.

Co zrobiłeś?

Miejscowi mi pomogli. Zadzwonili do kogoś, kto miał za godzinę wyjechać autobusem z miasta. I on mi kupił tę oponę. No to później eksplodowała druga, przednia. Kolejna wioska była za 60 km. A jak się okazało tam nie mieli sklepu rowerowego. Więc pchałem i pchałem. Nawet się bardzo nie denerwowałem. To było chyba największe zwycięstwo nad sobą podczas tej podróży, bo na co dzień jestem strasznym nerwusem. No, może byłem, mam nadzieję, że się coś zmieniło. W końcu trafiłem na jakiś domek, postanowiłem zapytać, czy mają może oponę o rozmiarze 26. No i mieli, cieniutką, sportową, mogłem jechać dalej.

Potem rozwalił się wielotryb. Musiałem kupić całe koło, stare i zardzewiałe, ale z wielotrybem. Okazało się, że cały czas, trzeba było kręcić pedałami, bo łańcuch się zacinał. Zanim się zorientowałem, to leżałem głową na asfalcie i już wiedziałem, że nie będę mógł odpoczywać podczas jazdy. Na szczęście na granicy chilijsko-argentyńskiej spotkałem człowieka imieniem Gustavo, który zapukał do 10 drzwi we wsi i skompletował potrzebne do naprawy części. Obiecywał, że odda później. Chciałem za nie zapłacić, ale ludzie się nie zgodzili.

No i udało mi się dotrzeć do Santiago. Wymyśliłem sobie, że kolejny etap przebędę jachtostopem.

Jachtostopem?

Tak. Znalazłem to w internecie i to podobno działa. Byłem tam jednak o złej porze roku, było za zimno i nie udało mi się z nikim zabrać. A nawet gdybym kogoś znalazł, to jak go namówić, żeby nie włączał silnika, tylko płynął na żaglu? Musiałem zmienić koncepcję.

Zacząłem szukać rolek, ale nie mieli mojego rozmiaru. Wielkich stóp nie mam, szukałem numeru 45, ale nie znalazłem. Śmiesznie, bo Patagonia w tłumaczeniu z języka indiańskiego oznacza wielką stopę. Znalazłem za to coś innego. Trójkołową hulajnogę. Na początku jej nie kupiłem, wyszedłem, ale po chwili się zatrzymałem. Miałem wątpliwości, czy na tym da się pokonać jakiś dystans, ale pomyślałem sobie, że nawet jak będzie trudno, to co z tego? To nawet lepiej. Postanowiłem, że jak mi spuszczą z ceny to wezmę. No i spuścili. Pojechałem.

Polak w zapomnianych górach Tibesti >>

Jak było?

Na początku męczyłem się strasznie, bo w ruch wprawia się ją ruchami bioder. Największy problem był taki, że nie mogłem jechać autostradą, bo po drodze był tunel. Wiedziałem, że nie wpuszczają tam nawet rowerzystów, a co dopiero gościa na trójkołowej hulajnodze. Istniał objazd, ale trzeba było przejechać przez przełęcz, 500 metrów przewyższenia. Problemem był zjazd. Nie mogłem po prostu puścić się w dół, bo to była górska droga, pełna serpentyn. Musiałem więc zeskakiwać. To strasznie obciąża mięśnie czworogłowe. Ale jakoś zszedłem. Potem było już przyjemnie. Na hulajnodze przejechałem prawie 600 kilometrów, a w rekordowy dzień 115.

Pojawił się kolejny problem - musiałem wjechać na autostradę. Okazało się, że pobocze było fatalne. Musieli chyba oszczędzać na pensji dla walcowego, bo pobocze było bardziej chropowate. Główna droga a pobocze pod względem jakości drogi to było niebo a ziemia. Próbowałem więc jechać po autostradzie, ale się bałem pędzących ciężarówek. Na szczęście pobocze się zmieniło.

Zaczęły się zjazdy, na których przekraczałem granicę prędkości, do której mogłem się bezpiecznie zatrzymać. Zjeżdżałem trochę jak kamikadze, z 40 km/h. Wystarczył kamień, dziura w drodze. Zjeżdżałem na jezdnię, ale kierowcy byli w porządku. Raczej pozdrawiali klaksonami niż trąbili jak na wariata. I w końcu dotarłem do Atakamy.

Michał Kozok na deskorolceMichał Kozok na deskorolce Michał Kozok na deskorolce Michał Kozok na deskorolce

Jak pokonałeś największą pustynię Ameryki Południowej?

Odebrałem swój pustynny wózek. Złożyłem go w Australii, gdzie chodziłem z nim po pustyniach. Atakamę chciałem przejść bez żadnej pomocy. Wyliczyłem, że 43 litry wody powinno wystarczyć. Do przejścia miałem ponad 300 km. Zajęło mi to jakiś tydzień. Na pustyni czuję się dobrze, jak ryba w wodzie. Chociaż Atakama to jedno z najsuchszych miejsc na świecie.

Jak porównać Atakamę z australijskimi pustyniami?

Atakama jest zupełnie inna. Australijskie pustynie do piasek, Atakama to kamień. W Australii trafiamy na roślinność, a na Atakamie tego nie ma. Kolejna różnica to mieszkańcy. W Australii możesz spotkać króliki, psy dingo, czy wielbłądy, a tutaj nawet muchy nie spotkałem.

Jeśli chodzi o strategię, to miałem taką samą. Szedłem do 11-12 i w najgorszy upał kładłem się pod wózek, odpoczywałem. Ruszałem jak upał mijał i szedłem jeszcze długo po zachodzie słońca. No ale na Atakamie robiłem tak tylko trzy dni. Później wszedłem na spore wysokości, powyżej 3000 metrów. Było chłodniej, nie trzeba było robić przerwy.

Za to noce musiały być zimne.

Temperatura spadała poniżej zera. Wiedziałem, czego się spodziewać więc miałem ze sobą zimowy namiot.

Coś cię zaskoczyło na Atakamie?

Trzęsienie ziemi. Trwało kilka sekund. Na początku zastanawiałem się, czy nie był to wybuch kopalni, bo w tym rejonie jest ich sporo. Później sprawdziłem i rzeczywiście, to było trzęsienie ziemi. Atakama to nie jest pustkowie. Praktycznie codziennie spotykałem przynajmniej jedną osobę. Pustynia jest poprzecinana drogami, bo górnicy muszą jakoś dojeżdżać. Na Atakamie byłem też jedną nogą w grobie, gdy filmowałem stary, górniczy cmentarz. Ziemia zapadła mi się pod nogą i wylądowałem obok trumny. Ciekawa była też droga przez wyschnięte koryta rzek, które tworzą tam labirynt.

Gdy doszedłem do Doliny Księżycowej mijał mnie autobus. Zatrzymał się, wyskoczyli z niego ludzie, a wśród nich była moja żona. Umówiliśmy się, mniej więcej wiedzieliśmy, gdzie się spotkamy, bo miałem telefon satelitarny. Udaliśmy się do Boliwii, na Altiplano, gdzie z San Pedro de Atacama wszedłem tam w dwa dni.

Szybowcem nad Himalajami >>

To jakieś 2000 metrów przewyższenia, sporo jak na dwa dni.

Rozbolała mnie więc głowa, bo to ponad 4000 metrów. Warunki w zasadzie zimowe, a my mieliśmy ze sobą kupę rzeczy. Na pewno ponad 100 kg na wózku. Miałem dwie uprzęże, Ewelina pomagała mi na podejściach, bo sam nie dawałem rady. Było zimno. Woda zamarzała nam w bidonach. Śnieg zaskoczył nas trzeciego dnia. Bardzo się cieszyłem, to była dla mnie atrakcja, że idę w zimie. Ledwo co zdążyliśmy na granicę, później przez opady śniegu zamknęli ją na kilka tygodni. Przestały jeździć więc samochody, które wskazywały i torowały nam drogę. Więc szybko śnieg zaczął sięgać po łydki, a z tym ciężarem to nie była taka prosta sprawa. Nawigacja była ciężka, gubiliśmy się, odnajdywaliśmy. W nocy było -20 stopni.

Kolejna przygoda to odbiór paczki z jedzeniem. Musieliśmy ją odebrać, bo zbaczaliśmy z turystycznej ścieżki. Paczka miała być na wyspie pośrodku słonego jeziora u pana Lazarusa. Nie mogliśmy go znaleźć. Miał być na Wyspie Ryb, ale była to wyspa bezludna. Wtedy zrozumiałem, że miejscowi mogą mieć inne nazwy, niż te, które są na mapach. Była jeszcze jedna wyspa, ale 20 km w innym kierunku. Czyli 40 km w plecy. Ewelina poszła tam sama, a wróciła wynajętym jeepem i przyjechała z naszym zrzutem. Dałem jej GPS, trochę się bałem, ale się jej udało.

To było na Salar de Uyuni, czyli na największej solance na świecie. Ewelina musiała wracać do domu, ale spisała się dzielnie, zrobiliśmy razem 600 km.

Michał Kozok i fragment podróży z wózkiemMichał Kozok i fragment podróży z wózkiem Michał Kozok i fragment podróży z wózkiem Michał Kozok i fragment podróży z wózkiem

Na twojej drodze stanęły góry.

Kolejnym celem było zdobycie najwyższego szczytu Boliwii. Wcześniej w planie była Aconcagua, ale gdy doszedłem w jej pobliże to było już po sezonie. Wybrałem więc inny szczyt, Nevado Sajama (6542 m.n.p.m.). Wziąłem przewodnika, bo potrzebowałem partnera do liny. Nie musiałem się specjalnie aklimatyzować, bo ponad miesiąc szedłem na wysokości ok. 4300 metrów. Normalnie szczyt zdobywa się trzy dni, ja chciałem na szybko w dwa. Udało się w 27 godzin. Wyruszyliśmy na szczyt o 1.30. Nie czułem się pewnie, bo spadały mi raki. Kiedy spadły mi trzeci raz to domyślałem się, że jeszcze raz i Mario zarządzi odwrót. Ryzyko było spore, bo nachylenie też - ok. 65 stopni. Mój przewodnik dowiązał mi dodatkowy sznurek i jakoś je zamocował. Udało się. Ciężkie doświadczenie, powietrza mało, oddech jak u palacza. Ja chciałem mu pokazać, że jestem mocny, ale jednak wysokość zrobiła swoje.

Potem ruszyłem nad jezioro Titicaca. Chciałem je przepłynąć, ale pojawił się problem.

Na nartach z ośmiotysięcznika >>

Bez silnika nie da się tego zrobić?

Szukałem łódki z Copacabany. Nie chciałem wiosłować, bo to ponad 30 km, a fale i wiatr mogły mi dać nieźle popalić. Była jedna żaglówka. Nawet umówiłem się z jednym gościem, dałem mu zaliczkę. Kiedy przyszedłem, to go nie było. Spóźnił się, w końcu przyszedł, oddał pieniądze i powiedział, że nie płynie. Silnikowa łódź oczywiście nie wchodziła w grę, a innych na drugą stronę tam nie ma.

Przypomniało mi się, że osiem lat wcześniej, gdy płynąłem wpław z wioski niedaleko Copacabany na Wyspę Słońca, to robiłem to przy asekuracji miejscowego, który płynął łódką. Wiedziałem mniej więcej gdzie mieszka, mam fotograficzną pamięć. Hilaro nie pamiętał mojej twarzy, ale nasze wspólne płynięcie już tak. No i powiedział, że jezioro da się przepłynąć. Problem był taki, że miał tylko zwykłą, wiosłową łódkę. Wymyślił, że przerobi ją na żaglówkę. Przyniósł pal, przybił go do dna łódki gwoździami, wystrugał ster i rano żaglówka była gotowa. Udało nam się przepłynąć jezioro. Miałem 40 kg bagażu, jakoś doturlałem się kilka kilometrów do wioski, w której chciałem kupić konia. Tylko, że tam konia nie było.

Jeździsz konno?

Nie bardzo. Wziąłem kiedyś 10 lekcji, ale to było dawno. Koni nie było, ale były osły.  A z osłem jest masa problemów. Osioł nawet nie przejdzie rzeki.

Miałem kłopot, bo potrzebowałem jakiegoś sposobu, by ruszyć dalej z masą bagażu. Niespodziewanie spotkałem Francuzów, którzy akurat zatrzymali się samochodem obok wioski, w której przebywałem. Poprosiłem ich, żeby wzięli mi 20 kg i zostawili w miejscu, do którego miałem trafić później. Zostałem z o połowę lżejszym plecakiem. Wciąż sporo, ale już dało się iść. No więc ruszyłem w drogę.

Przeszedłem przez boliwijskie góry, fizycznie było ciężko, ale nawigacyjnie nieźle. Musiałem tylko uważać na wodę, bo dowiedziałem się, że jedna z rzek jest zatruta przez kopalnię złota. Wody szukałem więc wysoko, by mieć pewność, że jest dobra. Potem wszedłem w dżunglę. Tam się bałem.

Czego?

Dżungli. Opowieści o niej, że mnie tam wszystko może zjeść. Wiedziałem, że aż tak źle tam nie będzie, ale czułem powagę sytuacji. Wszedłem. Nie mam klaustrofobii, ale w gąszczu czułem się zaszczuty. Miejscowi mówili mi, żebym się tam nie pchał, bo zaatakują mnie jaguary, węże. Gdy pytałem o drogę, to mówili, że ścieżki nie istnieją. Pierwsze przejście miało zająć trzy dni i miałem wyjść nad rzeką Tuichi. Bardzo w dżungli uważałem. Z namiotu do toalety wychodziłem z maczetą. Cały czas miałem przy sobie bambusowy kij, który wkładałem w gąszcz, gdy nie wiedziałem, co tam jest. Nie wiem, czy tak się robi, ale intuicyjnie tak wymyśliłem. Każdego dnia czułem się coraz pewniej. W końcu doszedłem do pierwszej wioski.

Jak cię przywitano?

Ludzie byli zdziwieni, pytali, gdzie jest mój przewodnik. Byli w szoku, gdy się okazało, że idę sam. Dalej miało być jeszcze gorzej, ale okazało się, że było lepiej. Dżungla nie była już tak dzika, jednak ktoś tam czasem chodził. Jedną noc mieszkałem z poszukiwaczami złota, ale źle patrzyło im z oczu.

Co masz na myśli?

Bałem się, że mogą mnie okraść. Dziwni ludzie, wielu z nich z trudną przeszłością. Jeden z nich miał amerykańskie korzenie, pochodzenie afgańskie, ale nie dowiedziałem się o nim wystarczająco dużo, by mu zaufać. Mówili na niego "Diabeł".

Cieszyłem się więc, że ruszam dalej. Wyluzowałem się. Na wyjściu z wioski 100 metrów przede mną na środku drogi stanęła krowa. Akurat krowy w wiosce pośrodku dżungli się nie spodziewałem i dawno żadnej nie widziałem. Przypatrzyłem się jej dokładniej i zdałem sobie sprawę, że to nie jest krowa. To była puma. Sparaliżowało mnie. Nie wydałem z siebie żadnego dźwięku, ręką niepewnie sięgnąłem po maczetę. To trwało może z pięć sekund. Puma wskoczyła w zarośla.

Dalej dżungla miała wieść od wioski do wioski. Pytałem się nawet strażników w biurze parku o trasę, ale odradzali mi wędrówki. Pytałem, czy mógłbym wynająć jednego z nich, żeby mnie przeprowadził. Nie znali drogi. Udało im się w końcu znaleźć jednego człowieka, który mówił, że wie, jak iść.

Wiedział?

Na początku wydawało mi się, że mnie wykiwali. Pierwszy dzień szliśmy ścieżką, mijaliśmy ludzi. Byłem zły. Drugiego dnia znów mijaliśmy ludzi. Aż weszliśmy w gąszcz. Od tamtej chwili przez kolejne siedem dni nie spotkaliśmy żadnego człowieka. Nie mam pojęcia, jak mój przewodnik nawigował. Nie było żadnej ścieżki. Wydaje mi się, że pamiętał rozkład rzek i dzięki temu znajdował drogę. Przedzieranie się było mozolne. Przez cztery dni zrobiliśmy 14 km. Potem rozstaliśmy się, a ja popłynąłem dalej w canoe w dół Rio Beni w kierunki Brazylii. Czułem, że najgorsze za mną i teraz wystarczy dojechać rowerem do Wenezueli.

Tam czekała na mnie kolejna przygoda - droga nad Santo Angel.

Michał Kozok w drodze nad Santo AngelMichał Kozok w drodze nad Santo Angel Michał Kozok w drodze nad Santo Angel Michał Kozok w drodze nad Santo Angel

Najwyższy wodospad świata.

Nie ma tam drogi, jedyna opcja to samolot. Postanowiłem jednak spróbować. Wynająłem Indian i wszystko szło dobrze, dopóki nie dotarliśmy do miejsca, gdzie trzeba było pokonać 40 km pod prąd rzeki. Wcześniej gwarantowali mi, że doprowadzą mnie pod wodospad. Spisałem z nimi kontrakt, że jeśli się nie uda, to zapłacę im niewiele. Gdy dotarliśmy do trudnego momentu, powiedzieli, że nie mamy jedzenia na dalszą drogę. Był to piąty dzień drogi, więc pytam: jak to nie macie jedzenia, ustalaliśmy 10-dniową wędrówkę? Mieli ze sobą strzelbę i wędki, powiedziałem, żeby coś upolowali. Mogli mnie albo zabić albo spróbować iść dalej. Dwóch Indian szło ze mną lądem, a ostatni z rzeczami płynął łodzią silnikową.

I udało się. Czekała nam nie ostatnia przygoda - most nad jeziorem Maracaibo.

Rowerami przez Amerykę Południową i pustynie Australii >>

To prawie 9 kilometrów.

Ruch odbywał się na przemian. Stanąłem w długiej kolejce. Wiedziałem, że muszę go pokonać, bo objazd  przez góry zająłby mi dwa tygodnie. Nie miałem już na to sił. Most był zamknięty dla ruchu pieszych i rowerzystów. Wjazdu pilnowało wojsko i policja. Miałem duże szczęście, bo nagle samochody ruszyły. Wykorzystałem chwilę chaosu, znalazłem ścieżkę przez zarośla, dzięki której ominąłem wojsko i ruszyłem. Policję mijałem już na pewniaka. Nie minęło pięć minut, a dogoniło mnie trzech policjantów na motorach. Nie mogliśmy się jednak zatrzymać, nawet gdybym chciał, bo za nami jechały tysiące samochodów. Policjanci machnęli ręką i dalej jechałem sam. Ludzie w mijających mnie samochodach trąbili lub filmowali mnie telefonami. Wtedy uświadomiłem sobie, że przegiąłem. Po drugiej stronie mostu czekało na mnie wojsko i grupa agresywnych ludzi. Bałem się tych drugich, więc modliłem się w duchu, żeby zajęło się mną wojsko. Wzięli mnie na przesłuchanie, ale chyba sami się pogubili. Ktoś wyszedł, ktoś wszedł, zapytałem ile mam czekać. Machnęli ręką: jedź.

I udało się. Moja podróż przez Amerykę Południową trwała 9,5 miesiąca.

Cały czas była z tobą Grażynka. Trzeba na koniec wyjaśnić, kim ona jest.

To dmuchana żółta kaczka. W 2003 roku po studiach mieszkałem u znajomych na miasteczku studenckim. Razem z tymi świrami pływaliśmy w zimie w jeziorze i zabieraliśmy ze sobą Grażynkę. Później Grażynka pojechała ze mną.

Michał KozokMichał Kozok Grażynka i Michał Grażynka i Michał

Czym dla ciebie jest podróż?

Nie ma w tym wielkiej filozofii. To jest coś, co lubię, z czym czuję się dobrze, daje mi to radość. To sposób na życie. Nie podróżuje, by odnaleźć siebie, ale na pewno podróż mnie jakoś kształtuje.

Boisz się czegoś w podróży?

Wielu rzeczy, ale przecież zginąć mogę gdziekolwiek, nawet na rynku w Krakowie.

Masz pomysł na kolejną podróż?

Zanim wjechałem do Amazonii to musiałem coś zrobić z rolkami. Nie chciałem ich zostawiać, bo na co komu rolki w Amazonii? Trochę za nie zapłaciłem, więc chciałem z nich dalej korzystać. I wpadłem na pomysł, że w sumie mogę to zrobić w Australii. Pokonać Australię dzięki z siłami natury. Więc wysłałem rolki do domu.

Wszystkie fotografie pochodzą z prywatnego archiwum Michała Kozoka.

Śledź autora na twitterze @deszczep

Copyright © Agora SA