Aleksander Doba: Nie liczę na to, że się uda. To wbrew prawu Murphy'ego [WYWIAD]

- Jestem realistą i wiem, że, gdyby coś mi się stało na środku oceanu, to pomoc nie nadeszłaby szybko. Dlatego, gdy wypływam, to staram się mieć wszystkie życiowe sprawy uporządkowane. Żadnych długów, zobowiązań - mówił off.sport.pl Aleksander Doba, który przepłynął kajakiem Atlantyk. Wyczyn docenili internauci z całego świata wybierając 68-letniego Polaka Podróżnikiem Roku 2015 National Geographic. Wywiad przeprowadzony w maju ubiegłego roku.

Aleksander Doba podróżnikiem roku według "National Geographic"!!!>

12 578 kilometrów - tyle liczyła trwająca 167 dni podróż Aleksandra Doby. 67-letni wtedy emerytowany inżynier mechanik z Polic wypłynął 5 października z Lizbony. Postanowił przepłynąć Ocean Atlantycki w najszerszym miejscu - wcześniej, na przełomie 2010 i 2011 dokonał tego w najwęższym fragmencie oceanu. Teraz celem było dopłynięcie na Florydę.

Po drodze miał wiele przygód - zepsuła mu się odsalarka do morskiej wody, na 47 dni stracił łączność ze światem, potem zepsuł mu się ster. Doba nie poddał się - po prowizorycznych naprawach skręcił w kierunku Bermudów, by przygotować kajak do dalszej drogi. Został świetnie przyjęty przez władze wyspy , które zorganizowały jego transport w miejsce, w którym musiał zboczyć z trasy.

W końcu, 18 kwietnia, dobił do wybrzeży USA. Od tamtego czasu opowiada po drugiej stronie oceanu o swoim wyczynie. Do Polski wraca za dwa tygodnie.

Wszystko o wyprawie Aleksandra Doby>>

Dominik Szczepański: Podczas 167 dni samotnej wyprawy przez Atlantyk pokonał pan w kajaku 12 578 kilometrów. Podczas wizyty w kwaterze National Geographic w Waszyngtonie nazwał się pan turystą. Jak to tak?

Aleksander Doba: Przecież turyści podróżują w różny sposób i różnymi środkami lokomocji. Ich wyprawy trwają nie raz wiele lat. - Ja autentycznie czuję się turystą. Nie jestem wyczynowym sportowcem. Jestem za to ciekawy świata, odkrywania czegoś nowego. Nie pływam więc kajakiem tam i z powrotem dla rekreacji, tylko szukam nowych tras i wyzwań.

Dziwię się, kiedy ktoś mówi, że to co robię, to nie jest turystyka.

Jedną z pana ulubionych postaci jest Ernest Shackleton, irlandzki podróżnik, który na początku XX wieku eksplorował Antarktykę. Jego też nazwałby pan turystą?

- Shackleton to inna historia. To był też badacz i odkrywca. Niesamowicie twardy człowiek, który nie poddawał się, walczył z całych sił o życie swoje i swoich współtowarzyszy w bardzo trudnych polarnych warunkach, kiedy kra unieruchomiła ich statek daleko od lądu.

To był jeden z wzorów tej twardości, która pomagała mi w wyprawie. Gdy miałem jakiś problem, to myślałem sobie, że przecież Shackleton i jego towarzysze mieli gorzej. Walczyli o życie w mrozie, a ja byłem bezpieczny w kajaku na ciepłych wodach. Legenda Shackletona pozwoliła mi więc uwierzyć, że skoro inni przetrwali, to dlaczego ja miałbym nie dać rady.

Poznaj historię Aleksandra Doby - jak z Polic wypłynął w świat >>

Jak się pan przygotowywał, żeby sobie poradzić?

- Całe życie się przygotowywałem do tej wyprawy. Jestem inżynierem mechanikiem, więc wszystkie doświadczenia zawodowe pomogły mi w wyprawie w kajaku. Na pokładzie nie miałem wiele do dyspozycji, więc, gdy coś się psuło albo mi dokuczało, to musiałem z prymitywnych przedmiotów coś wyczarować. Tak było w przypadku steru, który się urwał, a ja zamontowałem go awaryjnie na linkach, śrubach i kawałku łańcucha. Gdy mam jakiś problem to staram się go rozwiązać, a nie szukać potem usprawiedliwienia, dlaczego się nie udało.

A co z przygotowaniem fizycznym?

Specjalnie się nie przygotowywałem. Nie chodziłem na siłownię, nie pływałem też więcej niż zwykle, chociaż okazję miałem, bo mieszkam w Policach, blisko szerokich wód. Podchodziłem do tej wyprawy jak turysta, a turysta przed wyjazdem nie pływa kajakiem tam i z powrotem, żeby nabrać tężyzny.

Skupiłem się na logistyce. Chciałem mieć wszystko, co potrzebne. Po poprzedniej wyprawie przez Atlantyk wiedziałem, czego potrzebuję. Nawet zabrałem dwa telefony satelitarne, na wszelki wypadek.

Ale na 47 dni oba zamilkły. Nie było z panem kontaktu. Że pan płynie, wiedzieliśmy tylko dzięki nadajnikowi satelitarnemu, który pokazywał pozycję kajaka.

- To był najlepszy sprzęt na świecie. Jeden telefon wyprodukowała firma Inmarsat, a drugi Iridium. Ironia polegała na tym, że one cały czas były sprawne. Po powrocie dowiedziałem się, że przerwę w łączności tłumaczono ich awarią. A żadnej awarii nie było.

Aleksander Doba po przepłynięciu AtlantykuAleksander Doba po przepłynięciu Atlantyku fot. Iwona Bednarczyk-Jolley Ostatnie metry przed metą (fot. Iwona Bednarczyk-Jolley)

Jak to?

- Telefon został mi użyczony na wyprawę przez firmę Calbud ze Szczecina. Na karcie SIM była wykupiona w ramach przedpłaty pre-paid pewna liczba jednostek. W jednej puli były rozmowy i SMS-y. Licznik rozmów był łatwo dostępny i kontrolowałem go. Aby zorientować się, ile mam jeszcze jednostek ogólnie do wykorzystania, musiałem wysyłać SMS-a do centrali: potem dostawałem odpowiedź. Przegapiłem kończący się limit. Zablokowano mi więc możliwość wysyłania SMS-ów i inicjowania rozmów.

Została rozpowszechniona fałszywa wiadomość o awarii mojego telefonu. Niezorientowani przesyłali mi życzenia świąteczne i noworoczneStopniowo jednak zaprzestawali tego.

7 stycznia Piotr Chmieliński, który przygotowywał się do przyjęcia mnie w USA, zaczął domyślać się, że wiadomości jednak do mnie dochodzą. Długo to sprawdzał. Po tygodniu się upewnił, bo pisał, o której godzinie mam włączyć nadajnik satelitarny spot, a ja to robiłem. Wtedy Piotr powiadomil Andrzeja Armińskiego, stratega wyprawy, w którego stoczni i za jego pieniądze powstał kajak "Olo".Potem Andrzej wznowił wysyłanie prognoz.

Piotr myślał logicznie - skoro telefon jest sprawny, to przyczyna braku łączności nie może być na Atlantyku. Zaproponował aby sprawdzić u operatora.. I wreszcie znaleziono przyczynę 6 lutego. Zorientowano się, że skończył mi się na karcie pre-paid limit jednostek.

Minęło 47 dni zanim zorientowali się w Polsce, o co chodzi.

Ale miał pan dwa telefony. Jeden został częściowo zablokowany, a co z drugim?

- Umowa była taka, że kiedy jeden telefon przestanie działać, to żona opłaci  u operatora sieci Iridium abonament na ten telefon i operator uruchomi drugi. A on się pomylił i uaktywnił inną kartę SIM niż tą, którą miałem w telefonie. Telefony cały czas były sprawne!

Nie zwątpił pan, kiedy zabrakło prognoz?

- Przed wyprawą mówiłem na różnych spotkaniach, że będzie się można łączyć ze mną bo będę miał telefon satelitarny. Tylko że rozmowy są drogie. Znalazłem więc rozwiązanie, żeby każdy mógł się ze mną połączyć dzięki mojemu wynalazkowi. To specjalna antena, dzięki której można było przesyłać do mnie dobre myśli bez użycia elektroniki i za darmo. Wystarczyło o mnie dobrze pomyśleć, a ta antena ładowała akumulator.

Ktoś z sali rzucił, że pierdoły opowiadam. Mówię więc: słuchajcie, to działa. Ja odczuwam wsparcie, dobre myśli. Skoro więc ja czuję, że coś ładuje moją psychikę, to czego chcieć więcej? Wystarczy dobrze pomyśleć, a akumulator ładuje się szybko, za darmo, drogą telepatyczną.

Miałem przy sobie też pojemnik na złą energię, taki mniej pojemny, ale nigdy nie było jej więcej niż tej dobrej. Nie miałem ani jednej chwili zwątpienia, ani razu nie pomyślałem sobie: co ja tutaj robię, zabierzcie mnie stąd.

A co na to pana organizm?

- Zalecenia lekarskie były takie: proszę przebywać w suchych miejscach, z daleka od słonej wody. Nie posłuchałem i kilka miesięcy spędziłem w warunkach, gdzie wilgotność była duża, a słona woda wszędzie. Efekt mógł być tylko jeden. W pewnym momencie połowę ciała miałem w wypryskach. Najgorsza wysypka pojawiła się w pachwinach. Swędziało to paskudztwo i dokuczało, ale dało się znieść.

Aleksander Doba po przepłynięciu Atlantyku Radość po sukcesie (fot. Iwona Bednarczyk-Jolley)

A jak znieść 167 dni samotności?

- Myśląc.

O czym?

- Kiedy warunki były ciężkie i musiałem walczyć o każdy metr, to byłem zajęty myśleniem, jak się zachować. A gdy pojawiały się usterki, to myślałem o nich.

Kiedy nie musiałem patrzeć, w co wkładam wiosło, nic się nie psuło, a ocean był spokojny, to myślałem o wszystkim, co było w życiu. Myślałem też o tym, co będzie, kiedy wrócę. Najlepiej myślało się, gdy pojawiały się gwiazdy. Miałem ze sobą książkę "Jaka to gwiazda?" i uczyłem się rozpoznawać kolejne konstelacje. Byłem też przygotowany na pojawienie się meteoru, czyli spadającej gwiazdy. Miałem cały zestaw życzeń.

Jakich?

- Przede wszystkim, żebym szczęśliwie dopłynął na Florydę.

Skoro w nocy pan myślał, to sen przychodził w dzień?

- Nie potrafię spać w dzień. W nocy spałem na raty 2-3 godziny, przerwa, 2-3 godziny. W sumie wychodziło tego 5-6 godzin w ciągu doby. Stale odczuwałem zmęczenie, niedosyt snu.

Dlaczego przerywał pan sen?

- Przez fale. Nie są regularne, co któraś była mocniejsza, uderzała w kadłub i mnie budziła. Słuch mam słaby, ale kiedy taka nieregularna fala poruszała kajakiem, to ją wyczuwałem. Sprawdzałem, czy wszystko w porządku, czy nie płynie na mnie żaden statek. Miałem wprawdzie włączone światła nawigacyjne i antenę radarową, ale chciałem być pewny, że mogę znów spokojnie zasnąć.

A kiedy przychodził sztorm?

- Wtedy o spaniu nie było mowy. Próbowałem drzemać, wpadałem w stan lekkiego odrętwienia. Leżałem z zamkniętymi oczami, ale świadomość monitorowała sytuację dookoła. Zmęczenie się potęgowało.

Jak wygląda z kajaka burza na oceanie?

- Nieprzyjemnie. Najpierw przygotowywałem się na jej nadejście. Kiedy dostawałem prognozę, że nadchodzi sztorm, to próbowałem odpłynąć kilkadziesiąt kilometrów poza epicentrum. W efekcie burza witała  mnie w miejscu, gdzie wiało trochę słabiej, ale różnica nie była duża. Najważniejsze, że czułem się bezpieczny. Wiedziałem, że kajak jest niezatapialny, bo ma kilka komór wypornościowych wypełnionych spienionym polichlorkiem winylu.

Co to takiego?

Bardzo lekki materiał, który nie nasiąka wodą. Gdyby nawet założyć skrajną sytuację, że wszystkie komory kajaka są otwarte, a on sam przebity, to nie pójdzie na dno. A skoro miałem pałąki, to nie mógł pływać do góry dnem.

Gdy nadchodził sztorm, to wszystko szczelnie zamykałem. Potem zajmowałem w miarę wygodne miejsce i podziwiałem potęgę żywiołu. Delektowałem się nią. Zapatrzył się pan kiedyś w ogień?

Ciężko się oderwać.

- Z falami jest tak samo, a każda z nich jest inna, ma inny kształt. Można w nie długo patrzyć, obcować z nimi, jakby żyły. Niektóre miały nawet 10 metrów, ale kajak stał dnem do dołu. Ewentualny powrót kajaka po wywrotce miały ułatwiać pałąki. Chociaż ja tych pałąków nie lubiłem.

Dlaczego?

- Nie podobały mi się od samego początku. Górowały nad kajakiem, wiatr, który towarzyszył mi prawie przez całą wyprawę dmuchał w nie i utrudniał wiosłowanie..

Wiem jednak, że pałąki dawały mi poczucie bezpieczeństwa. Producent i właściciel kajaka Andrzej Armiński przekonywał mnie, że nie można z nich zrezygnować.

Aleksander Doba po przepłynięciu Atlantyku 167 dni trwała wyprawa Aleksandra Doby. Po dopłynięciu ucałował stały ląd (fot. Iwona Bednarczyk-Jolley)

Jak to działa, że kajak nie może płynąć do góry dnem?

- Pałąkom pomaga w tym miecz. Znajdował się on za kokpitem, tuż za miejscem, gdzie siedziałem. Miał 12 milimetrów grubości. Był ciężki, zrobiony z blachy. Nad wodę wystawał minimalnie, za to pod wodą było go więcej, bo jego koniec znajdował się 75 centymetrów pod dnem kajaka.

Jeśli fala przewróciłaby kajak do góry dnem, to ten ciężki, długi fragment miecza znajdowałby w górze, a pałąki byłyby w wodzie. Kajak bardzo szybko obróciłby się z więc powrotem.

Te pałąki pierwotnie były dłuższe, ale przed wyprawą udało mi się namówić budowniczych do ich skrócenia.

Całkowicie skróciła je za to kapitan Karen McDonald, kierująca statkiem ''Spirit of Bermuda'', którym z Bermudów wrócił pan na swoją trasę. Musiał pan tam zawinąć z powodu awarii steru. Kiedy po naprawie statek wywiózł pana z powrotem w miejsce, z którego przerwał pan wyprawę w kierunku Florydy, to zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Podczas wodowania kajak stracił pałąki.

- Kapitan Karen w mig się z nimi uporała, przerobiła ekspresowo kajak na taki, jaki chciałem mieć od początku.

Wysłałem jej za to podziękowanie (śmiech). Kiedy podczas wodowania kajak podniosła dwumetrowa fala płynąca w innym rytmie niż żaglowiec, pałąk uderzył od dołu w falszburtę i został wyrwany. Wszyscy byli przerażeni, bo w końcu kajak został uszkodzony. Mój szok trwał chyba z dwie-trzy sekundy. Siedziałem w kokpicie, nagle pałąki spadły mi na kolana. I zrozumiałem, że w końcu mam to, czego chciałem, czyli kajak bez pałąków. Długo się nie namyślałem i szybko zacząłem płynąć.

Jest pan zadowolony z tego kajaka?

- Został on zbudowany w jednym celu: bezpiecznego przepłynięcia oceanu. Ani przez moment nie było sytuacji, żebyśmy coś pozostawili przypadkowi. Musieliśmy być pewni, że to się uda. I udało się dwa razy, bo dwa razy bezpiecznie przepłynąłem Ocean Atlantycki.

Oczywiście już ''w praniu'' wyszło, że można by niektóre rzeczy poprawić. To normalne podczas testów. Stworzyłem listę kilkudziesięciu rzeczy - ważniejszych i mniej ważnych, które należałoby w kajaku zmienić przed ewentualną następną wyprawą. Jestem inżynierem mechanikiem, więc dobrze radzę sobie z problemami technicznymi.

A ze zwierzętami? Spotkał pan jakieś?

- Czy miał pan kiedyś wrażenie, że ktoś pana obserwuje?

W publicznych miejscach.

- Ocean wydaje się pusty, ale to tylko wrażenie. Któregoś dnia poczułem, że ktoś na mnie patrzy. Żadnego statku dookoła nie było, więc się zdziwiłem, bo czułem na sobie czyjś wzrok. Obejrzałem się, a tam, 30 metrów ode mnie, wystawał wielki łeb wieloryba. Po kształcie głowy poznałem, że to kaszalot. Przestałem wiosłować. Gapiłem się na niego, a on na mnie. Potem podpłynął bliżej i przyglądaliśmy się sobie wzajemnie. Płynęliśmy razem kilka minut. Pokazał się cały. Był długi na jakieś 20 metrów. W końcu dał nura.

Aleksander Doba po przepłynięciu Atlantyku Doba witany w Port Canaveral (fot. Iwona Bednarczyk-Jolley)

Bał się pan?

- Zdarza się, że wieloryby atakują jachty, ale ten był po prostu lekko zainteresowanytakim obiektem pływającym. Bardziej patrzył chyba nawet na mój kajak, bo to on był w wodzie, a nie ja.

A pan przez te wszystkie dni znalazł się choć raz w wodzie?

- Nie, ani razu. Podczas mojej pierwszej wyprawy przydarzyło się coś, co skutecznie wyleczyło mnie z potrzeby zażywania kąpieli w Atlantyku. Kilka dni po opuszczeniu Dakaru przyszedł wyjątkowo gorący dzień. Opłukiwałem się wodą z miski kilka razy, ale w końcu pomyślałem, że przecież mogę wejść do wody. Była bardzo czysta, widziałem, że w pobliżu nic nie ma. Nałożyłem wioślarską uprząż, przywiązałem się liną do kajaka i popełzłem na rufę. Usiadłem tyłem do dziobu. Opanowała mnie radość, bo za chwilę miałem dać trochę wytchnienia przegrzanemu ciału. Zanurzyłem nogi, gwałtownie zapluskałem, tak jak to dzieci robią, bo ja czasami się zachowuję jak dziecko, szczególnie kiedy dookoła nikogo nie ma. Mój plusk był sygnałem wywoławczym.

20 metrów dalej zobaczyłem płetwę rekina, który zaczął płynąć w moim kierunku. Nie widziałem go wcześniej. Rekiny są znane z tego, że atakują często od dołu. Chęć na kąpiel minęła.

To jak się pan mył?

- Czerpałem wodę miską. Używałem szamponu, bo mydło nie sprawdza  się w wodzie oceanicznej. Myłem się nawet po kilka razy dziennie. Z kolei wodę do picia miałem dzięki odsalarce. Wszystko bez towarzystwa rekinów.

Pojawiały się często?

- Nie. Największą przygodę z rekinami przeżyłem podczas pierwszej wyprawy. Wiosłowałem sobie nocą, kontemplowałem gwiazdy. Światło nawigacyjne miałem wyłączone, bo obserwowałem, co dzieje się wokół. Oczy przyzwyczajały się do ciemności, widziałem coraz więcej. Nagle poczułem, że ster w coś uderzył. Ale w co ja mogłem uderzyć? Pode mną kilometry wody. Po niecałej minucie znów to samo. I wtedy już wiedziałem, że to nie ja w coś stukam. Miałem towarzystwo. Włączyłem światło, wziąłem w rękę wiosło i zacząłem się rozglądać. Po minucie zobaczyłem wielki łeb rekina. Przepływał pod kajakiem. Mam tak, że reaguję dość szybko, więc skoro miałem w ręce wiosło, to skorzystałem z niego. Walnąłem rekina w łeb, dość mocno.

Duży był?

- Miał jakieś 3,5 metra. Po niecałej minucie znów nadpłynął. Skoro raz mu nie starczyło, to przywaliłem mu ponownie, mocniej. Byliśmy kwita - on stuknął dwa razy w kajak, a ja go dwa razy w łeb. Raz dostał wiosłem na powitanie - hello, a drugi raz na pożegnanie - bye, bye.

W tym roku miał pan groźniejszego przeciwnika - Golfsztrom.

- To było krótkie i intensywne spotkanie. Prąd Zatokowy jest jak rzeka płynąca w oceanie. Niesie około 150 razy więcej wody niż Amazonka przy ujściu. Golfsztrom płynie z Morza Karaibskiego na północ. W Cieśninie Florydzkiej osiąga prędkość nawet pięciu węzłów. Żeglarze z Bermudów ostrzegali mnie, że najgorzej jest, gdy wieją wiatry z północy, czyli przeciwne do niego. A ja właśnie na takie trafiłem.

Wiatry północno-wschodnie wiały z siłą około 20-25 węzłów (ok. 37-46 km/h). Fale były szybkie i krótkie. Czułem się jakbym jechał na dzikim mustangu. Wielka, niesamowita frajda, ale też coś bardzo męczącego.

Aleksander Doba po przepłynięciu Atlantyku Po dopłynięciu do USA (fot. Iwona Bednarczyk-Jolley)

Potem wiatry zaczęły ściągać pana w kierunku Cape Canaveral.

- Spychały mnie na ląd. Groziła mi więc nielegalna penetracja wybrzeża centrum kosmicznego jedną dobę przed startem rakiety, kiedy ochrona jest wzmocniona. Najpierw by pewnie zastrzelili, a potem zapytali, co tu robię.

A ja miałem przecież płynąć do New Smyrna Beach, gdzie na mnie czekano. Musiałem jednak zmienić plany i postanowiłem, że zakończę wyprawę w Port Canaveral. Dopłynąłem tam z wielkim trudem. To był ostatni okres wzmożonego wysiłku. Piotr Chmieliński napisał mi w SMS-ie: "Olek, przypłyń przed zachodem słońca". Ledwo zdążyłem, ale się udało. Witali mnie ludzie z transparentami. Było miło.

Kajak wraca z panem do Polski?

- W ciągu tygodnia powinniśmy go władować do kontenera. To kosztowna sprawa, ale jak zwykle na mojej drodze spotkałem ludzi, którzy chcą mi pomóc. Firma Polonez Parcel Service pana Jana Chrzana uznała, że tak się namordowałem, że oni przewiozą mi kajak za darmo.

A on nie jest mój, ja jestem tylko jego użytkownikiem. Odebrałem go ze stoczni Andrzeja Armińskiego w Szczecinie i zamierzam go w to samo miejsce zwrócić. A co dalej się z nim stanie? Zdecyduje właściciel. Kiedyś dostałem propozycję z Muzeum Narodowego w Szczecinie, żeby tam stanął. Może to jest jakiś pomysł?

Co pan pomyślał sobie, kiedy wyprawa się skończyła?

- Poczułem wielką ulgę, że już jestem na mecie, że już nie muszę się pałętać po oceanie.

A dlaczego pan się tak długo pałętał?

- Ja nigdy na wyprawie się nie nudziłem, nawet kiedy ocean był gładki, zawsze było co robić, zawsze o czym myśleć...

Ale dlaczego pan wypływa na tak długo?

- Znów wracamy do tego, że ja jestem turystą. Świat jest wielki, ciekawy, piękny. Skoro nie byłem w tak wielu miejscach, to dlaczego by tego nie zmienić? A na to trzeba czasu. Każda moja wyprawa opiera się na doświadczeniach z poprzedniej. Znów pokonałem Ocean Atlantycki, ale trasa i warunki były inne. Za pierwszym razem płynąłem w najwęższym miejscu między kontynentami, a teraz w najszerszym.

Doświadczenie życiowe i wyciąganie wniosków z poprzednich wypraw jest dla mnie czymś bardzo ważnym. To pomaga mi podnosić sobie poprzeczkę i czerpać z tego wszystkiego satysfakcję. I wiem, że inni też czerpią przyjemność z moich wypraw. To trochę tak, jakbym był aktorem jakiegoś dramatycznego serialu.

Dramatycznego, czyli szarpiącego nerwy widza.

- Wiem. Szczególnie martwiła się o mnie moja żona Gabi. Nie chciałem, żeby aż tak to przeżywała. Ale ona, mimo nerwów, wie, że staram się przygotować tak dobrze, że na 99 procent wrócę z takiej wyprawy.

Zawsze coś może się stać.

- Jestem realistą i wiem, że pomoc nie nadeszłaby szybko. Dlatego, gdy wypływam, to staram się mieć wszystkie życiowe sprawy uporządkowane. Żadnych długów, zobowiązań.

Z drugiej strony - skąd pewność, że, gdy rozmawiamy z przyjacielem przy piwie w lokalu, to nie jest nasze ostatnie spotkanie?

Bardzo się starałem wrócić. Już niedługo będę mógł uściskać moją rodzinę. Tęsknię do normalnego życia.

Aleksander Doba po przepłynięciu Atlantyku Aleksander Doba z uczniami jednej z waszyngtońskich szkół (fot. Piotr Chmieliński)

Na jak długo pan wróci?

- Zdaję sobie sprawę, że tą wyprawą sięgnąłem granic moich możliwości.

A gdzie one dokładnie leżą?

- Nie wiem. Nie chciałbym ich przekroczyć, bo bardzo cenię sobie życie, nie szafuję nim, analizuję potencjalne zagrożenia przed wyprawą.

Jeśli byłyby zbyt duże, to by pan odpuścił?

- Gdy ludzie gratulują mi, że udało mi się przepłynąć, to odpowiadam: mnie się nie udało, ja zrealizowałem dobrze przygotowaną wyprawę. Nie liczę na to, że się uda. W myśl prawa Murphy'ego, gdy coś ma się udać, to się nie uda.

A nie wierzy pan po prostu w szczęście?

Gdy podczas pierwszej wyprawy po przepłynięciu Atlantyku udałem się na Amazonkę, to napadło mnie pięciu rabusiów i przystawili mi rewolwer do skroni. Wtedy dowiedziałem się, jak mocną mam psychikę, bo próbowałem ich przekonać, żeby nie rabowali wszystkiego. Próbowałem wyciszyć ich agresję spokojnym głosem i ruchami. Później analizowałem to zachowanie. Nie wiedziałem, że aż tak mocny jestem psychicznie. I po tym wydarzeniu mogę sobie powiedzieć: Olek, jesteś twardym facetem.

Śledź autora na twitterze @deszczep

Przeczytaj też relację Tomasza Cichockiego z samotnej wyprawy jachtem dookoła świata >>

Copyright © Agora SA