Przebiegł 111 kilometrów przez pustynię. ''Było nas dwanaścioro. Tylko troje nie zemdlało''

Na 32. kilometrze gotuję się we własnym pocie. Mam rany na stopach, kolano sztywne, kłuje mnie w piersiach. Przede mną 80 km udręki wśród wydm... Co ja tu, do cholery, robię? - opowiada Rafael Badziag.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Rafael Badziag: Od młodości mieszkam w Niemczech. Mam tam firmę. W 2010 r. przebiegłem pierwszy maraton. A miesiąc później w gazecie przeczytałem o facecie, który przebiegł 100 km po pustyni. Okazało się, że mieszka w sąsiedniej wiosce. Znalazłem jego numer w książce telefonicznej. Na początku myślał, że to żart, i odkładał słuchawkę. Gdy zadzwoniłem trzeci raz, zgodził się spotkać.

Opowiedział mi, jak się przygotować do takiego biegu, i w kolejnych latach ukończyłem stukilometrowe, rozłożone na etapy biegi przez Saharę i Namibię. Ale wciąż było mi mało. Dowiedziałem się, że w Tunezji w połowie października po raz pierwszy w historii odbędzie się bieg Sahara ULTRA 111 - 111 km przez pustynię. Non stop.

20 litrów wody

Buty obszywasz rzepem i przyczepiasz do nich materiałowe rękawy, czyli stuptuty. Jeśli tego nie zrobisz, to po kilkudziesięciu metrach będziesz musiał wysypywać gorący piasek. Na głowę zakładasz czapkę z kołnierzem, który zabezpiecza ramiona i szyję przed poparzeniem. Koszulka z długim rękawem chroni ręce.

Plecak waży 5 kg, bo w środku masz rzeczy, które pozwolą przetrwać kilkanaście godzin. 2,5-litrowy camelbak to wypełniony wodą worek. Pijesz co 20 minut, bo jeśli dopadnie cię pragnienie, to znaczy, że jest za późno, bo już jesteś odwodniony. Przez 111 km wypiłem 20 litrów wody. Uzupełniałem ją w specjalnych punktach, rozmieszczonych na trasie co 10 km. Co 20 km były punkty z jedzeniem. Do plecaka pakujesz żele i batony energetyczne - mają dać ci kopa, kiedy sytuacja stanie się beznadziejna. Przez cały bieg spaliłem 12 tys. kcal, tyle co dorosły mężczyzna przez pięć dni.

W plecaku były jeszcze dwie pary okularów: jedne przeciwsłoneczne, drugie - gogle, na wypadek burzy piaskowej. Folia termiczna jest obowiązkowa, w razie nieprzewidzianych okoliczności. Latarka czołowa i zapasowe baterie wiele nie ważą, ale bez nich nie ukończysz biegu. Trasa jest zaznaczona chorągiewkami z odblaskowymi elementami, w nocy widać je więc tylko wtedy, gdy padnie na nie światło. Bez latarki się zgubisz, a na odludziu nie oznacza to nic dobrego. Wtedy twoją ostatnią szansą jest gwizdek. Może ktoś cię usłyszy...

Ciało, czyli magazyn

Było nas dwanaścioro. Oprócz mnie np. Niemiec, który w tym roku ukończył siedem ironmanów (każdy to 3,86 km pływania, 180,2 km jazdy na rowerze i 42 195 km biegu), mistrz Włoch w biegach 12- i 24-godzinnych, mistrz Portugalii w biegach górskich, zwycięzcy wieloetapowych biegów po Saharze czy uczestnicy słynnego Maratonu Piasków. Sama śmietanka biegaczy. Chcieli sprawdzić, co to znaczy biec 111 km bez przerw wśród wydm. Przez cały półroczny okres przygotowań unikałem węglowodanów i skrobi: nie jadłem chleba ani makaronu. Z kolei przez ostatnie trzy dni jadłem ich bardzo dużo. - Po takiej przerwie organizm próbuje zmagazynować jak najwięcej energii - usłyszałem kiedyś od pewnego ultramaratończyka. Ja nazywam to odwrotnym efektem jo-jo, który wykorzystuję na swoją korzyść. Podczas długiego wysiłku organizm szuka źródeł energii, gdzie tylko może. Spala tłuszcz, ale również mięśnie, więc jak dobiegasz do mety, nogi masz chudsze niż przed startem.

Zaczęliśmy o 7.10. Ze względu na burzę piaskową trasa została zmieniona. Nastawiałem się, że będzie prowadziła głównie przez wydmy, a okazało się, że ponad 50 km przyjdzie nam pokonać po kamieniach. Nie miałem do tego odpowiednich butów.

Próbowałeś kiedyś biec po wydmach? Piach cię zasysa, zapadasz się, czujesz, jakbyś nie ruszał się z miejsca. Ćwiczyłem to na Gran Canarii. Już po plaży jest ciężko biegać, ale gdy zbiegałem na nią z wydm, to czułem, jakbym biegł po asfalcie.

Za późno na fizjoterapeutę

Ale to nie była Gran Canaria. Moje cienkie podeszwy nie nadawały się na usianą kamieniami wielkości pięści trasę. Czułem każdy kant wrzynający mi się w stopy. Po 20 km miałem rany na nogach. Stopy drętwiały mi przy każdym kroku. Szybko pojawił się też dziwny ścisk w klatce piersiowej, jakby zakleszczył mi się nerw. Kłuło przy każdym oddechu. Nie byłem przyzwyczajony do biegania z tak obciążonym plecakiem, i to chyba dlatego. Do tego odnowiła mi się kontuzja kolana, które rozkwasiłem trzy tygodnie przed startem i uszkodziłem zaczep rzepki.

Upał był coraz większy. Na 32. kilometrze gotowałem się we własnym pocie. Na podeszwie stopy miałem rany, kolano było sztywne, coraz bardziej kłuło mnie w klatce piersiowej. Nie mogłem biec, więc zacząłem iść. Po 2 km wyminęła mnie Włoszka, która nie biegła, tylko szybko szła z kijkami. Załamało mnie to, bo ja przecież biegłem te 30 km i powinienem mieć nad nią większą przewagę. Powiedziałem sobie, że doczłapię do 40 km i się wycofam. Później okazało się, że ta Włoszka ukończyła jako najlepsza kobieta, czwarta w klasyfikacji ogólnej, razem z mężczyznami.

Ale zanim tam doszedłem, obliczyłem, że jeśli utrzymam tempo, to zmieszczę się w limicie czasu, który wynosił 22 godziny - w tym momencie zostało mi jeszcze prawie 16 godzin. Na 40. kilometrze zapytałem, czy nie ma fizjoterapeuty, który pomógłby z bólem w klatce piersiowej. Owszem, był, ale na 70. kilometrze. - Poza tym tobie żaden fizjoterapeuta nie pomoże - usłyszałem. Musiałem wyglądać fatalnie, ale inni też mieli problemy. Podobno ktoś przed 30. kilometrem miał zapaść krążeniową, inny zemdlał. Chcieli mi dać środki przeciwbólowe, ale odmówiłem. Wolałem cierpieć, ale mieć kontrolę nad swoim ciałem, czuć, gdzie są jego granice. Na lekach mogłem całkiem zniszczyć sobie kolano. Albo biec aż do upadku.

Nie zatrzymuj się w piekle

Kolejny cel: 50. kilometr. Chciałem tam usłyszeć, jak bardzo jest ze mną źle. To dałoby mi alibi, żeby się wycofać. Te 10 km szedłem wężykiem, słaniałem się. To były godziny największego upału, na pewno 40 stopni Celsjusza. Nie było wiatru - z jednej strony to dobrze, bo nie potrzebowałem gogli, ale z drugiej - czułem, jakbym miał gorączkę, i nic nie było w stanie mnie ochłodzić. Od oparzeń wyskoczyły mi krosty na nogach.

Żeby przetrwać, puściłem sobie na odtwarzaczu wykłady motywacyjne. Chciałem iść i nie myśleć o tym, co się ze mną dzieje. Najgorsza była wiedza, że za kilka kilometrów czeka na mnie samochód z klimatyzacją, w którym mógłbym odpocząć. Wystarczy się wycofać. Alternatywa to 16 godzin katorgi. - Po cholerę ja to robię? - myślałem.

Do 50. kilometra doszedłem zdecydowany, że zrezygnuję. Pytałem, jak będzie wyglądał mój transport do hotelu, czy łóżko będzie gotowe, ile potrwa, zanim wezmę prysznic. Ale dowiedziałem się tylko, że kolejne osoby miały problemy na trasie, ktoś dostał udaru od słońca.

I w tym momencie przypomniałem sobie wszystkich, którym obiecałem, że to zrobię. Przypomniały mi się setki godzin, które włożyłem w przygotowania. Myślałem: "I co, za kilka miesięcy znów zacznę przygotowania tylko po to, żeby za rok być w tym samym miejscu? Znów będę cierpiał, od nowa. Lepiej przecierpię to teraz. Winston Churchill mówił: >Jeśli przechodzisz piekło, nie zatrzymuj się<."

Nie zdążę

Od 70. kilometra próbowałem biec, ale nie dałem rady. Ściemniło się. I zrobiło zimno. Para leciała mi z ust. Akurat wtedy quadem minął mnie jeden z organizatorów. Zapytał, czy wszystko w porządku. Zatrzymałem się i poczułem, że trzęsą mi się nogi. Musiałem usiąść. Czemu o tym wcześniej nie pomyślałem? W dzień nie mogłem usiąść, bo piasek miał jakieś 80 stopni Celsjusza. Poparzyłbym się. Usiadłem więc na quadzie na dwie-trzy minuty i dałem odpocząć nogom. Pomogło.

Na 90. kilometrze trząsłem się z zimna. Od organizatorów dostałem nieprzepuszczający powietrza ortalion, pod którym się pociłem, ale było cieplej. Miałem 3,5 godziny i 21 km do pokonania. - Nie zdążysz - rzucił mi na do widzenia człowiek z quadu. Sprawdziłem zegarek - poruszałem się coraz wolniej, a każdy kilometr to było 13 minut męczarni. Nawet gdybym chciał ukończyć poza klasyfikacją, to bym nie mógł, bo po 22 godzinach organizatorzy zamykali wyścig i ściągali oznaczenia z trasy. A bieganie po wydmach Sahary nocą bez oznaczeń to samobójstwo.

Jedyne, co mogłem zrobić, by mieć jakąkolwiek szansę na zmieszczenie się w czasie, to biec. I na 90. kilometrze to zrobiłem. Kilometr, dwa, trzy. Biegłem! 93. kilometr. Latarka przestała świecić. Baterie się wyczerpały. Miałem zapasowe w plecaku, wyciągnąłem je, ale nie widziałem nawet swoich palców. Udało mi się wyciągnąć zużyte baterie, jakoś włożyłem nowe, ale czołówka wciąż nie świeciła. Po kilku minutach prób, zmieniania układu baterii, szarpania się z klapką, w końcu pojawiło się światło.

Dobiegłem do 100. kilometra. "Jeśli do końca będziesz biegł, to masz szansę zdążyć" - usłyszałem. Trzęsły mną drgawki, ale pobiegłem. Zdążyłem, pół godziny przed czasem, po całym dniu i niemal całej nocy piekielnych zmagań. Była 4.36 rano.

Szpital

Hotel zamienił się w oddział intensywnej terapii. Niemiec, który stracił przytomność tuż za linią mety, leżał w holu. Nie ruszał się, nie wiedziałem, czy żyje. Miał podczepione dwie kroplówki, a pod pachy wetknięto mu worki z suchym lodem. Udar. Na 12 osób bieg ukończyło siedem. Reszta dostała zapaści, odwodnienia albo po prostu się poddała. Ale nawet ci, którzy dobiegli do mety, podczas biegu tracili przytomność. Oprócz mnie tylko dwie osoby nie zemdlały. Jedna kobieta, która przybiegła przede mną, mdlała trzy razy. Rzeź niewiniątek.

Mój czas - 21 godzin, 27 minut i 59 sekund. Zwycięzca był o prawie osiem godzin szybszy. Ci, którzy byli za mną, poddali się albo zostali zdyskwalifikowani. Co teraz? Piszę książkę o miliarderach. Dotrzeć do nich jest jeszcze trudniej, niż przebiec Saharę. Ale ja lubię wyzwania.

Pełna relacja wraz z nagraniami wideo na blogu Indywidualista.pl

Śledź autora na twitterze  @deszczep

Dziękujemy Mauro Cottone na udostępnienie nam zdjęć.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.