Colombia Expedition. Gomułka, trzech Polaków i partyzanci, czyli w poszukiwaniu zaginionych malowideł Chiribiquete

Kolumbijski wieśniak sprzeda wiązkę liści koki z osiemdziesięcioarowego poletka za 80 dolarów. Na ulicach Nowego Jorku wyprodukowana z niej kokaina kosztuje 120 tysięcy dolarów. Czy może więc dziwić, że partyzanci, kontrolujący produkcję kokainy w kolumbijskiej dżungli, nie przepuścili przez swoje terytoria czwórki obdartusów majaczących o zaginionych malowidłach sprzed 20 tysięcy lat?

Ze sportowego i eksploracyjnego punktu widzenia to była wyprawa nieudana. Tratwą zbudowaną z sześciu koreańskich dętek od tirów nie dopłynęliśmy do celu. Nie zobaczyliśmy rysunków namalowanych ok. 20 tys. lat temu na ścianach tepui, prekambryjskich gór stołowych piętrzących się w sercu kolumbijskiej dżungli, nie dokonaliśmy pierwszych spływów wypływającymi z tych gór rzekami, nie przeszliśmy nawet centymetra dziewiczego lasu. Nie odnaleźliśmy nowych malowideł.

Rio Tunia. Maciek i Camilo z przodu, Dominik i Dziku z tyłu (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)Rio Tunia. Maciek i Camilo z przodu, Dominik i Dziku z tyłu (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com Rio Tunia. Sternicy - Maciej Tarasin i Camilo Matapi (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

Chiribiquete w południowej Kolumbii, bardzo słabo zbadany park narodowy wielkości Belgii, jedno z najbardziej niedostępnych miejsc na świecie, nie wpuściło nas.

Po zaledwie kilku dniach spływu rzeką Rio Tunia zobaczyliśmy długą, żółtą, drewnianą łódź z niebieskim silnikiem, którą płynęła dwójka partyzantów z komunistycznej organizacji partyzanckiej FARC (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii).

Spotkanie trwało pół godziny. Mężczyzna i kobieta dobili łodzią do piaszczystej łachy, na której przeczekiwaliśmy najgorszy upał. Jej uśmiech z twarzy nie schodził, jemu zapaliły się oczka. Kim jesteśmy, co tu robimy, czy wiemy, że zapuszczamy się na tereny partyzantów? Tłumaczyliśmy, że nas polityka nie interesuje, chcemy dotrzeć do tepui, by zobaczyć malowidła, które w połowie 40. lat ubiegłego wieku zostały odkryte dla świata. I sfotografować endemiczne gatunki zwierząt zamieszkujące Chiribiquete.

Partyzanci wysłuchali, zapalili papierosy i kazali czekać. Następnego dnia mieli wrócić z odpowiedzią, bo hierarchia nie pozwalała im nas przepuścić. Musieli zapytać swoich dowódców.

Więc czekaliśmy - Maciej Tarasin, Michał Dzikowski, Camilo Matapi i ja.

Plan wyprawyPlan wyprawy Colombia Expedition Colombia Expedition - plan wyprawy

Chichot Gomułki

Trzy dni później Camilo kręcił głową. 58-letni Indianin nie zgodził się na naszą propozycję i po raz pierwszy od tygodnia na jego twarzy nie widać było uśmiechu. Wcześniej i później śmiał się ze wszystkiego. Chichotał kiedy:

- było za ciepło, a słońce sypało z zenitu promieniami i paliło nam skórę na kostkach i dłoniach. Resztę ciała mieliśmy zasłoniętą, ale nogawki spodni lubią się podwijać, a chustki na dłoniach zwijać podczas wiosłowania;

- było za zimno, spłoszone papugi (zawsze parami) przelatywały nad ścianą lasu, a za nimi ciągnęły nisko nad drzewami grube, czarne chmury, zrywał się wiatr i przez pół godziny zacinało lodowatym deszczem, a temperatura spadała o kilkanaście stopni;

- złowił wielką, zieloną rybę bez ości i mieliśmy obiad i kolację;

- piranie zjadły mu wszystkie haczyki i przez kolejny tydzień mieliśmy jeść tylko ryż, zmielony maniok i oszczędzać liofilizaty;

- czternaście razy spadał z motoru, którym z Yaguary jechaliśmy w stronę lotniska w San Vincente del Caguan;

- kapibara wskoczyła do wody, pililiśmy rum a kilka metrów dalej bawił się delfin; ja bałem się metrowych kajmanów krążących dookoła piaszczystej łachy, na której rozbiliśmy malutkie namioty, a Dziku drapał się po pogryzionych przez malutkie muszki nogach;

- wypluwaliśmy jajecznicę z żółwich jaj, która dla nas była niejadalna, ale jemu smakowała;

- spróbowaliśmy z bliska sfotografować dwie trzymetrowe anakondy, ale dały nura do rzeki;

- Maciek prawie udławił się gotowaną przez godzinę polędwiczką z tapira;

- w Wigilię podzieliliśmy się opłatkiem, a potem wrzuciliśmy go do barszczu czerwonego z torebki.

Camilo MatapiCamilo Matapi fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com Camilo Matapi (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

Najgłośniej śmiał się, kiedy po raz pierwszy w życiu usłyszał o Władysławie Gomułce. W oczekiwaniu na informacje od kolumbijskich komunistów Maciek opowiadał mu o naszych. Camilo później powtarzał nazwisko byłego sekretarza KC PZPR, jak powtarza się najkrótszy dowcip świata. Szybko zaczęliśmy tak na niego wołać.

Camilo chichocze tak pewnie przez całe życie. Gdy miał 20 lat opuścił swoją wioskę, nauczył się hiszpańskiego i pracował tam, gdzie go chcieli: w dżungli z maczetą w ręku szukał kauczuku, a ze strzelbą polował na tapiry i kajmany, w Brazylii z dynamitem szukał złota. Teraz na lotnisku w Araracuarze z wózkiem bagażowym wita samoloty, a w Santander albo łowi ryby albo karczuje podwórka. Zębiska prawie zawsze oblepia mu zielona papka, mambe, czyli zmielone liście koki. Wtedy sparaliżowane na kilkadziesiąt minut policzki puchną mu jak na drożdżach. Nam zresztą też.

Ale tym razem Camilo był śmiertelnie poważny. - Jeśli chcecie, to płyńcie dalej sami. Ja znam ludzi z FARC-u i nie chcę mieć z nimi do czynienia. Wiem, do czego są zdolni.

Trudna decyzja

Partyzanci nie wrócili ani następnego dnia, ani dzień później. Camilo i Dziku przedarli się pięć kilometrów przez dżunglę i wrócili do Yaguary, ostatniej wioski, którą mijaliśmy na wiosłach kilka dni wcześniej. Za nią już tylko dżungla, gdzieś w niej partyzanci, a jeszcze dalej malowidła. Dwójkę partyzantów mieliśmy nadzieję zastać w Yaguarze, zapytać ich o pozwolenie. Ale ich tam nie było.

Przez te dni oczekiwania mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by rozważyć nasze opcje. Przedzieranie się 70 km przez dżunglę, by dotrzeć do Rio Ajaju, które również mogło nas zaprowadzić do malowideł, nie wchodziło w grę. Nie wystarczyłoby nam czasu.

Pozostało płynąć dalej bez zgody FARC-u albo porzucić tratwę, zawrócić przez dżunglę, dotrzeć najpierw do Yaguary, a potem szybko do oddalonego o ponad 100 km San Vincente del Caguan i złapać samolot na południe Chiribiquete, do Araracuary, w której mieliśmy według pierwotnego planu zakończyć wyprawę. Tam znaleźć łódź i silnik i popłynąć w górę rzek: Caquety, Yari, Mesay, Cunare i San Jorge. Przejść 20-30 km przez dziewiczą dżunglę i odszukać malowidła.

Po długich rozmowach z Maćkiem i Michałem stwierdziliśmy, że spróbujemy popłynąć. Ale wtedy Camilo nas zadziwił. Próbowaliśmy argumentować: popłyniemy jeden, dwa dni i będziemy poza zasięgiem partyzantów. A jeśli spotkamy ich w dole rzeki, to przecież nie zaczną do nas strzelać, to już nie ten FARC, który porywa i zabija. Zwłaszcza Europejczyków i Indian. Nikt przynajmniej o tym ostatnio nie słyszał.

Miejsce, w którym czekaliśmy na informację od FARC-uMiejsce, w którym czekaliśmy na informację od FARC-u fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com Miejsce, w którym czekaliśmy na informacje od FARC-u (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

W przeszłości kolumbijskie ugrupowania rebelianckie często dopuszczały się porwań dla okupu. Porywano przede wszystkim prominentnych kolumbijskich polityków.

"Najbardziej znanym przypadkiem było uprowadzenie Ingrid Betancourt - kandydatki na prezydenta Kolumbii podczas kampanii w 2002 roku. Od 2008 roku liczba zakładników przetrzymywanych przez FARC wyraźnie zaczęła się zmniejszać. Na początku 2008 roku FARC oddało w ręce władz Wenezueli dwie zakładniczki przetrzymywane od 2002 roku: Clarę Rojas, byłą kandydatkę na wiceprezydenta, i byłą kongresmenkę Consuelo Gonzalez. Jakiś czas później władzom wenezuelskim przekazano czterech kolumbijskich parlamentarzystów, przetrzymywanych sześć lat. W ciągu jednego tygodnia w lutym 2009 roku FARC dokonał trzech aktów zwolnienia znanych zakładników, w tym byłego gubernatora Alana Jary'ego. Trzydziestego marca 2010 roku za pośrednictwem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża wolność odzyskał sierżant Pablo Emilio Moncayo, uprowadzony jeszcze w grudniu 1997 roku, jeden z najdłużej przetrzymywanych zakładników FARC" - pisze w swojej książce "Stalowe anioły nad Yari" Maciej Tarasin. Premiera książki w 20 maja.

To Tarasin był głównym organizatorem naszej wyprawy. Od kilku lat zapuszcza się w Chiribiquete, rok temu jako pierwszy człowiek spłynął rzeką San Jorge. Dokonał trawersu Chiribiquete z północy na południe. Wtedy, o zaledwie kilkanaście kilometrów minął tepui.

Kaplica Sykstyńska Amazonii

Malowidła dla świata w 1943 roku odkrył Richard Evans Schultes, botanik z Harvardu.

- Ponad pół wieku po tym jak wspiął się na tepui, pozostawał pod ogromnym wrażeniem tego niezwykłego miejsca. Nad biurkiem w Harvardzie miał fotografię zrobioną w Chiribiquete, która przypominała mu o tym "zagubionym świecie". Swojemu studentowi i przyszłemu biografowi Wadowi Davisowi powiedział, że te niesamowite formacje skalne wyglądały jak gigantyczne rzeźby powstałe w warsztacie Boga - mówi Tarasin.

"To właśnie po tych wstępnych eksperymentach On poszedł i zbudował świat."- miał powiedzieć Schultes.

Malowidła w ChiribiqueteMalowidła w Chiribiquete Malowidła w Chiribiquete (panoramio.com) Malowidła w Chiribiquete (panoramio.com)

Chiribiquete jest największym archeologicznym kompleksem malowideł naskalnych w północnej części Ameryki Południowej. Przedstawiają one niezwykle intensywne, obezwładniające ogromem sceny polowania i tańca, ludzi i zwierzęta. Zdaniem naukowców, były to święte dla Indian miejsca, do których dostęp mieli tylko szamani. - Thomas van der Hammen, jeden z naukowców badających te tereny, po tym jak ujrzał namalowane na skałach tepui dzieła indiańskiej sztuki, nazwał Chiribiquete "Kaplicą Sykstyńską Amazonii" - dodaje Tarasin.

Tylko że na początku lat 90. wyprawy w Chirbiquete zostały zaniechane. Archeolodzy bali się partyzantów, którzy rośli w siłę. Nie pomogła nawet spektakularna akcja likwidacji kompleksu kokainowych laboratoriów kartelu z Medellin, którą przeprowadzono w 1984 roku. Kartel stracił wtedy bazę, w której produkowano 3500 kilogramów czystej kokainy miesięcznie.

Ale z Chiribuqete partyzanci nigdy się nie wycofali. Jeszcze na początku tego wieku było ich kilkanaście tysięcy. Teraz zostało kilka. W Kolumbii mówią, że z wojny ideowej ostało się już niewiele. Teraz liczą się przede wszystkim dolary zarobione na narkotykach. W ostatnich latach partyzanci bardzo osłabli. Od 2005 roku helikopterami pod malowidła dotarło ok. 5 grup archeologów.

"Kolumbijski wieśniak sprzeda wiązkę liści koki z osiemdziesięcioarowego poletka za 80 dolarów. Człowiek, który w łańcuchu sprzedaży będzie drugi, po pierwszym etapie prostej obróbki chemicznej, zwanej chagra, kilogram  kokainowej papki znajdzie nabywcę za około 800 dolarów. Ten półprodukt musi przejść przez laboratorium. Kilogramowa paczka krystalicznie czystej kokainy osiąga wartość ponad dwóch tysięcy dolarów w jednym z kolumbijskich portów. Na granicy z USA taka paczka ma już wartość niemal 35 tysięcy dolarów, a na ulicach Nowego Jorku wzrasta do niebagatelnej ceny 120 tysięcy dolarów. To jeden z najbardziej lukratywnych interesów, jakie możemy sobie wyobrazić." - pisze w książce "El Narco. Narkotykowy zamach stanu w Meksyku" Ioan Grillo.

Pożegnanie z Rio Tunią - tuż przed wejściem do dżungli (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)Pożegnanie z Rio Tunią - tuż przed wejściem do dżungli (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Pożegnanie z Rio Tunią - tuż przed wejściem do dżungli (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Pożegnanie z Rio Tunia - tuż przed wejściem do dżungli (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

Nie powinno więc dziwić, że partyzanci nie chcieli przepuścić czterech obdartusów, którzy zapuścili się na ich tereny. Bo i po co?

Tydzień później, już po drugiej stronie Chiribiquete, gdzieś nad czarnymi wodami Rio Mesay, Camilo powiedział nam, że podczas spotkania nad Rio Tunia usłyszał od partyzantów jeszcze jedną rzecz. Mieli mu zasugerować, że jeśli popłyniemy dalej bez ich zgody, to oddziały w dole rzeki mogą strzelać bez ostrzeżenia.

Ale nawet bez tej informacji zdecydowaliśmy się wycofać. Po pierwsze, nie byliśmy pewni, czy damy sobie radę bez niego. Po drugie, było coś niepokojącego w tym jego sprzeciwie.

Przez dżunglę

Ale zanim dotarliśmy nad Mesay, musieliśmy jakoś wrócić znad Rio Tunia. Spakowaliśmy plecaki i zaczęliśmy się przedzierać w stronę Yaguary. Po sześciu godzinach byliśmy na miejscu, ale ponad 20 kg na plecach dało nam w kość. Kiedy zrzuciłem plecak trzęsły mi się nogi i łapały mnie skurcze w łydki. Przez pół godziny leżałem na ziemi, bo nie mogłem wyprostować pleców.

Przedzieramy się przez dżunglę (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)Przedzieramy się przez dżunglę (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Przedzieramy się przez dżunglę (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Przedzieramy się przez dżunglę (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

To była środa 24 grudnia, Wigilia. Zależało nam na czasie, bo w sobotę z San Vincente del Caguan odlatywał jedyny w ciągu tygodnia samolot na południe, do Araracuary. Na lotnisko mieliśmy niby ok. 100 kilometrów,  kilkanaście godzin jeepem (tak przyjechaliśmy w pierwszą stronę), ale tej opcji nie braliśmy pod uwagę. W pierwszą stronę zapłaciliśmy kierowcy 500 dolarów. Teraz wziąłby pewnie więcej.

Nie wiadomo zresztą, czy w ogóle by przyjechał, bo dla niego to była prawdziwa wyprawa. W pierwszą stronę długo kluczyliśmy, bo kierowca nie znał drogi, wiele razy wysiadaliśmy z samochodu, a on, blady jak ściana, wolniutko pokonywał wiszące nad rzekami mosty, w których zawsze brakowało kilku desek.

W Yaguarze znaleźliśmy podwózkę, która wydawała nam się szybsza, bezpieczniejsza i tańsza. Motorki.

14 razy gleba

Zdążyłem tylko zobaczyć, jak Camilo kuli się w sobie. Z wielkiego plecaka wystawały mu dwa pagaje. Jakimś cudem, o kilka centymetrów, minęły zwalone nad drogą wielkie drzewo. Potem był zakręt, gleba i jeszcze większy cud, bo koła motoru Michała minęły leżącego Indianina.

- Senor Gomułka, w porządku?

- Tak, gringo, wszystko gra.

- Który to raz?

- Chyba 10.

- Wszystkiego najlepszego.

- Dziękuję.

W swoje 59. urodziny Camilo z motoru spadał czternaście razy. Raz tak zahaczyli kierownicą o młode drzewo, że do połowy rozcięli pień o średnicy kilkunastu centymetrów. My, podczas ośmiogodzinnego rajdu przez dżunglę, z motoru nie spadliśmy ani razu. Po drodze wiele razy zsiadaliśmy, karczowaliśmy las, przeciągaliśmy maszyny po kilkunastocentymetrowym błocku, ale nie zlecieliśmy.

Camilo i Molina (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)Camilo i Molina (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Camilo i Molina (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Camilo i Molina (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

Było Boże Narodzenie. Od naszych kierowców waliło jak z gorzelni, ale Camilo miał pecha, bo trafił na Molinę, który chyba na tym motorze zasypiał, a później obaj z niego spadali.

My też nie byliśmy w najlepszej formie. Dzień wcześniej wróciliśmy znad rzeki, odpoczęliśmy godzinę i załatwiliśmy transport. Tylko że tego dnia nikt nie chciał jechać, bo skoro Wigilia, to i fiesta. Do Yaguary zjechały sąsiednie wioski, by rozegrać coroczny mecz piłkarski. Najpierw grali faceci. Bramki z drągów, piłka bez powietrza, nikt nie odstawiał nogi. Następnie na boisko wyszły dziewczyny i mecz był jeszcze bardziej zacięty, a gwizdy głośniejsze.

A potem były tańce, anyżowe aguardiente z napisem "Pura Caqueta" i błąkanie się po nocy, by trafić do łóżka.

We wszystkim przodował Molina.

Mecz piłkarski w Wigilię w Yaguarze (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)Mecz piłkarski w Wigilię w Yaguarze (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Mecz piłkarski w Wigilię w Yaguarze (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Wigilia w Yaguarze, czyli mecz piłkarski (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

Pura Caqueta

Samoloty z San Vincente del Caguan i w ogóle z północy Kolumbii do Araracuary przylatują raz w tygodniu. Miasteczko, była kolonia karna, leży nad rzeką Caqueta. Dlatego wszystko, tak jak napisali na etykiecie anyżowej wódki, jest tam "Pura Caqueta". To ulubione hasło Camila.

Po drugiej stronie brzegu rozciąga się większe Santander, w którym żyje ok. 500 mieszkańców. Zarabiają głównie na rybach, które wysyłają potem do Bogoty. Na rzece spotkać można jeszcze barki z poszukiwaczami złota. Żaden nie da się sfotografować, bo szukanie złota na własną rękę jest w Kolumbii nielegalne. Wieczorami, na kilka godzin, w miasteczkach-bliźniakach włączają prąd. Wtedy z prawie z każdego domu zaczyna grać muzyka, nad betonowym boiskiem zapalają się lampy i pojawia się piłka.

W Santander szukaliśmy łódki, a znaleźliśmy ponton. To była stara łódź Maćka, która przepadła dwa lata wcześniej, kiedy na linach znad Rio Yari podnieśli go kolumbijscy komandosi. Okazało się, że jeden z mieszkających blisko Santander Indian odnalazł ponton i sprzedał go za sto dolarów mieszkającemu w miasteczku Portugalczykowi.

Problem był jeden. Przez te lata do niebieskiego SOAR-a dobrały się szczury.

Linowanie (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)Linowanie (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Linowanie (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Linowanie SOAR-a (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

Kleiliśmy go dwa dni. Łaty wycinaliśmy z dętek, kilka razy zmienialiśmy kleje, bo nie chciało trzymać. W końcu załadowaliśmy wszystko do łodzi: plecaki, ryż, farinhę, czyli zmielony maniok, 80 litrów paliwa, które trafiało przez następne dni do 40-kilogramowego silnika. Z nami było tego ok. 500 kilogramów. Dużo więcej ponton by nie zniósł.

Był przedostatni dzień starego roku. Do malowideł mieliśmy ponad 300 km w górę wijących się rzek. Z powrotem w Araracuarze musieliśmy być najpóźniej w niedzielę rano, 11 stycznia, bo wtedy odlatywał samolot do Bogoty.

Ponton wydawał nam się idealny, bo czekały nas bystrza, przez które pod prąd nie dało się przepłynąć. Pozostawało więc linowanie i przenoszenie łodzi po skałach. Po wypompowaniu powietrza SOAR ważył tylko ok. 30 kg. Indiańskie łodzie kilka razy więcej.

Burza

Najpierw zdziwiła nas pogoda. Na północy Chiribiquete przez dwa tygodnie nie spadła ani kropla deszczu. Na południu już pierwszej nocy padało jak z cebra.

Najgorsze były popołudnia. Na ogół koło 15-16 zaczynało wiać. Rzeka wiła się niemiłosiernie i kiedy już wydawało się, że uciekamy przed chmurami, to za zakrętem koryto zakręcało i płynęliśmy na czołowe zderzenie ze ścianą wody.

Pierwszy raz był ufny, bo zwyciężyła ciekawość.

Najpierw pojawiły się fale. Z 35 stopni Celsjusza zrobiło się 28. Za falami, jakby ciągnięty na sznurku, zbliżał się rozmazany obraz. 100 metrów przed nami lało. Kiedy spadły na nas pierwsze krople, Camilo się uśmiechnął. Maciek też, bo on wiedział, co nas czeka. Michał zaczął pakować aparaty, a ja się siedziałem z otwartą gębą zapatrzony w sznury papug uciekających przed deszczem.

Na SOAR-ze. Ciepło (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)Na SOAR-ze. Ciepło (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Na SOAR-ze. Ciepło (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Na SOAR-ze. Ciepło (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

Po minucie nie było już 28 stopni, tylko 18. Woda waliła na nas z góry przez godzinę. Ostatni raz zmarzłem tak w Tatrach w zimie, kiedy nie zabrałem stuptutów i kilka godzin chodziłem po głębokim śniegu.

Po kilku dniach wpadliśmy na pomysł, żeby wyciągnąć tropiki od namiotów i nakryć się nimi. Dlaczego myślenie zajmuje tyle czasu?

Na SOAR-ze. Zimno (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)Na SOAR-ze. Zimno (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Na SOAR-ze. Zimno (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Na SOAR-ze. Zimno (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

Śpiew

Po drugiej butelce rumu namówiliśmy Camila, żeby nam coś zaśpiewał w języku plemienia Matapi. Był sylwester. Santader było jakieś 60 km za nami, najbliższa osada na północy jakieś 30 dni przedzierania się przez dżunglę.

Stary Indianin śpiewał o małym żółwiu, który obudził się rano sam nad rzeką, o małej, czarnej rybce, która uciekała przed piraniami, o papudze szukającej pary. I o jaguarze, królu Chiribiquete, na którego do końca lat 70. legalnie polowano. To trochę tak jak z plemieniem Camila.

Matapich na świecie zostało ok. 220. Najpierw zdziesiątkowała ich wojna kolumbijsko-peruwiańska z 1932-1933 r., a potem ciężka praca w erze poszukiwaczy złota w latach 80.

Język, w którym śpiewał Camilo, nie przypominał mi niczego. Żadna z kilkunastu piosenek, bo tyle ich w sumie było, ale wszystkich zwierząt nie zliczę, z racji na rum, nie miała dla mnie rytmu. Po każdej się cichutko chichotał. Odpowiadały mu żaby.

Nie tym razem

Zawróciliśmy po tygodniu. Do malowideł zabrakło nam jednego dnia na pontonie i 30-40 km przez dżunglę. Przeliczyliśmy się z paliwem. Nie spodziewaliśmy się tak mocnych opadów, tak wysokiego poziomu wody i silnego nurtu. Ponton nie wytrzymał. Łaty odklejały się i musieliśmy robić przerwy, sklejać łódź, czekać aż wyschnie. Pompowaliśmy ją kilka razy dziennie. Im mniej powietrza, tym wolniej się płynie.

Wróciliśmy do Santader dwa dni przed odlotem. Zdążyliśmy jeszcze zobaczyć oddaloną o godzinę drogi łodzią malokę, maleńką osadę indiańską, która żyje głównie z produkcji mambe . Potem sprzedają zielony proszek z liści koki do miasta, gdzie można kupić łyżkę stołową za 1000 pesos, czyli ok. 1,5 złotego.

Może wrócimy tam za rok i spróbujemy dotrzeć do malowideł. Mamy podejrzenia, że oprócz tych zbadanych przez archeologów, są jeszcze inne, które od tysięcy lat czekają na odkrycie. Wiemy na pewno, że gdzieś tam mieszkają nieskontaktowane plemiona indiańskie, bo kilka lat temu sfotografowano jest z helikoptera.

Droga do serca Chribiquete od północy wydaje się zamknięta, dopóki nad Rio Tunia stacjonuje FARC. Nasza nadzieja w południu.

Bystrze na Rio Mesai (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)Bystrze na Rio Mesai (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Bystrze na Rio Mesai (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com) Bystrze na Rio Mesai (fot. Michał Dzikowski www.clearskiesahead.com)

*

Więcej o Chiribiquete >>

Wywiad z Maćkiem Tarasinem >>

PS

Dziękujemy:

RAB, DICAM , OLYMPUS , GOAL ZERO , MANTA , FOTO-PLUS , PIOTROWI CHMIELIŃSKIEMU.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.