Amazoński triatlon Marcina Gienieczki pełen niejasności

To historia pełna meandrów jak Amazonka. Pytanie, czy Marcin Gienieczko nabrał wszystkich, czy też wszyscy chcą zabrać Polakowi jego rekord i dlaczego.

Artykuł był opublikowany w poniedziałek 25 kwietnia w ogólnopolskim wydaniu ''Gazety Wyborczej''.

Marcin Gienieczko, polski podróżnik, promuje się jako ten, który odbył najdłuższą samotną wyprawę kanoe w historii. Ekspedycję rozpoczął 17 maja 2015 r. nad Pacyfikiem, a zakończył 4 września nad Atlantykiem. Wylicza, że podczas wyprawy przejechał rowerem 670 kilometrów, przepłynął w kanoe niemal 6000 kilometrów (prawie całą drogę samotnie) i przebiegł 80.

W jego amazońskim triatlonie są jednak dziury i niedomówienia. Kłamstwo zarzuca mu jego peruwiański przewodnik oraz kajakarze, którzy Amazonkę pokonywali wcześniej i dziś śledzą wszystko, co dzieje się na największej rzece świata. Jest jeszcze rekord Guinnessa, który Polak ustanowił, a dziś jest podważany. Dochodzenie prowadzi też Explorersweb.com, najbardziej prestiżowy serwis świata zajmujący się tematyką wypraw i eksploracji.

O co chodzi? Gienieczko na początku 2014 r. zapowiedział wyprawę Solo Amazon Expedition. Kluczem do zainteresowania mediów i sponsorów była deklaracja, że samotnie w kanoe przepłynie Amazonkę. Tego nikt wcześniej nie zrobił. Szukając wsparcia, pisał, że jego wyprawa będzie tak trudna jak postawienie nogi na Księżycu. - Tylko że więcej osób było na Księżycu, niż przepłynęło Amazonkę o własnych siłach - zachęcał.

Jest tylko 11 ludzi na świecie, którzy przepłynęli całą rzekę, czyli ok. 6800 kilometrów. To wielkie wyzwanie logistyczne i kondycyjne. Taka wyprawa trwa od trzech do pięciu miesięcy. Zagrożeniem są tubylcy (zwłaszcza w rejonie zamieszkanym przez Indian Ashaninka), piraci, trudności techniczne na rzece, ale też przyroda, jak choćby jadowite węże - zwłaszcza podczas noclegów poza osadami.

Szukając wsparcia i informacji o rzece, Gienieczko trafił do Piotra Chmielińskiego, posiadacza dwóch rekordów Guinnessa, pierwszego człowieka, który kajakiem przepłynął Amazonkę od źródeł aż do ujścia. Explorersweb.com nazwał go "ojcem chrzestnym Amazonki''. Chmieliński od 30 lat żywo interesuje się wszystkim, co związane z tą rzeką, i pomaga podróżnikom działającym w tamtej części świata.

- Marcin Gienieczko deklarował, że organizuje wyprawę solo od San Francisco do Belém. Nie chciał mierzyć się z najtrudniejszym odcinkiem górskim. Gdy zbliżał się początek ekspedycji, zaczął mówić, że ze względów bezpieczeństwa musi zabrać peruwiańskiego przewodnika Gadiela Sancheza Riverę, który będzie mu towarzyszył do Atalai - mówi Chmieliński i dodaje, że zwrócił wtedy Gienieczce uwagę, że nie będzie to już wyprawa solo.

Tak upadło założenie, którym przyciągał uwagę mediów i budował wyjątkowość wyprawy - przepłynięcie dużego fragmentu Amazonki samotnie (o całej rzece nigdy nie było mowy). Gienieczko odpowiedział, że solo będzie więc płynął od Atalai.

Co to znaczy solo? Większość słowników podaje, że chodzi o samotne zrobienie czegoś. Synonimy: samodzielnie, pojedynczo, indywidualnie, jednoosobowo, w pojedynkę.

Świat wypraw ma swoje definicje, zbieżne ze słownikowymi. Najlepsza jest ta, którą można znaleźć na Explorersweb.com. Solo w odniesieniu do wypraw rzeką oznacza, że podróżnik jest sam i nie otrzymuje z zewnątrz pomocy. Nikt nie może z nim wiosłować, podwieźć go na rzece, organizować mu noclegów, jedzenia. Płynie samotnie, sam rozwiązuje problemy, nie ma zabezpieczenia w pobliżu.

Na przykład Aleksander Doba drogę z Lizbony na Bermudy (10 200 kilometrów) pokonał właśnie tak. Polakowi nikt nie pomagał w wiosłowaniu, zabrał ze sobą cały potrzebny prowiant. Kiedy po ponad 100 dniach zbliżał się do Bermudów, to na powitanie wypłynęła mu łódź z dziennikarzami TVP. Nic od nich nie przyjął, nawet butelki wody, bo to zaburzyłoby założenia wyprawy.

Gdy ruszał Gienieczko, fragmenty wyprawy pokazywał TVN 24. Mówiono o niej w Radiu Kolor, pisano w magazynie "Żagle". Pomoc Rivery szybko stała się faktem. Z Gienieczką przepłynął 405 km przez tzw. czerwoną strefę, autonomiczny obszar kontrolowany przez nastawionych wrogo do obcych Indian Ashaninka, a przy tym królestwo handlarzy kokainą. Peruwiańczyk miał być zabezpieczeniem. Znany jest z tego, że wraz z Edem Staffordem, dziś gwiazdą Discovery, przez dwa lata szedł wzdłuż brzegów Amazonki.

Polak i Peruwiańczyk dopłynęli do Atalai. Potem miało być już naprawdę solo, ale nie było.

Gienieczko mówi, że od tego momentu Rivera stał się tylko logistykiem wyprawy. - Spotykał się ze mną co 200--300 kilometrów, robił mi zdjęcia, organizował noclegi - opowiada nam historię ekspedycji Polak.

Już organizowanie noclegów uderza w ideę samotnej wyprawy. Ale to jeszcze nic. Gienieczko mówi, że w Pebas peruwiańska marynarka wojenna kazała mu płynąć razem z Riverą do Tabatingi, bo dwa dni wcześniej na rzece był atak piratów. Polak przerwał więc próbę solo i wraz z Peruwiańczykiem przepłynął kolejnych 300 kilometrów rzeki. Opisał to na Facebooku, ale usunął wpis. Sprawa wróciła dopiero na Kolosach, największym w Polsce festiwalu podróżniczym, gdzie co roku jury złożone z autorytetów w danych dziedzinach (m.in. alpinizm, żeglarstwo, speleologia, podróże) przyznaje nagrody i wyróżnienia.

Gienieczko na pytania jury odpowiedział, że 300 kilometrów - od Pebas do Tabatingi - przepłynął z Riverą. To tak jakby ktoś próbował wejść na Mount Everest bez pomocy butli z tlenem, ale w drodze na górę przez jakiś czas oddychał tlenem z butli kolegi. Czy wejście na wierzchołek powinno być w takim przypadku zaliczone jako sportowe?

Ale było coś jeszcze, czym zainteresowała się komisja, a czego Gienieczko wcześniej nie mówił. Jego wyprawę można było śledzić w internecie dzięki nadajnikom GPS, które miał ze sobą w kanoe. I kiedy spojrzeć na mapę i dane, to okazuje się, że nie wiadomo, co działo się przez blisko 100 kilometrów na rzece Tambo - między Puerto Prado a Poyeni. Komisję zdziwiło, że Gienieczko i Rivera pokonali ten odcinek w niespełna 3,5 godziny. Musieliby więc wiosłować z prędkością prawie 30 km/godz. Gienieczko pytany przyznał, że w tamtym rejonie nie dali rady pokonać wielkich wirów i skorzystali z pomocy łodzi motorowej. - Łódź przeciągnęła nas 30 kilometrów - mówi.

Czyli nie dość, że nie było wyprawy solo, bo Rivera wiosłował z Gienieczką od Pebas do Tabatingi, to w momencie przyjęcia pomocy od łodzi motorowej upadł kolejny cel, czyli ekspedycja zrealizowana tylko dzięki sile własnych mięśni. Mimo to kapituła Kolosów postanowiła przyznać Gienieczce wyróżnienie w kategorii wyczyn - nie zgłaszał projektu solo ani przepłynięcia Amazonki, tylko trawers Ameryki Południowej. Jakkolwiek by było, samotnie przejechał, przepłynął i przebiegł 6000 km. Wielki wyczyn, niedostępny dla większości ludzi.

- Podsumowując, z tych prawie 6000 kilometrów Amazonki 700 przepłynąłeś z Gadielem, a przez 30 ciągnęła was łódź? - pytam Gienieczkę, żeby ustalić finalną wersję, a ten potwierdza.

Tylko że zatrudniony przewodnik Gadiel Sanchez Rivera stwierdził: - Gienieczko kłamie, przepłynąłem z nim nie 700, ale 2700 kilometrów.

***

Przypadków, w których podróżnicy, wspinacze, polarnicy upierali się, że zrobili coś, czego tak naprawdę nie zrobili, jest wiele. Oto kilka bardziej znanych.

W sierpniu 2010 r. Christian Stangl ogłosił, że w 70 godzin samotnie zdobył wierzchołek K2 (8611 m n.p.m.) i wrócił do bazy. Austriak znany był z szybkiego wspinania, ale to wyjście na K2 w tak świetnym czasie, przy złej pogodzie, bez świadków, budziło wątpliwości. W dodatku mówił, że ze szczytu schodził nową drogą, co było wyczynem nawet większym niż wejście w takim tempie. Przypierany do muru opublikował zdjęcie ze szczytu, ale eksperci uznali, że fotografia nie pochodzi z wierzchołka. Portal Explorersweb.com zawyrokował, że zdjęcie było zrobione na wysokości 7500 metrów. Stangl bronił się, mówił, że nic nie musi udowadniać, ale w końcu przyznał się do kłamstwa. "Lęk przed śmiercią zmusił mnie do odwrotu. Ale jeszcze większy był strach przed porażką. Sukces jest najważniejszą rzeczą w sporcie, który uprawiam. Chciałem przełamać trzy nieudane sezony" - pisał w oświadczeniu.

W 2009 r. Oh Eun-Sun została pierwszą kobietą, która zdobyła czternaście ośmiotysięczników. Koreanka cieszyła się z tego tytułu krótko, bo szybko jej wejście na ostatni ze szczytów, Kanczendzongę, zakwestionowała Edurne Pasaban. Na początku wydawało się, że to zwykły spór pomiędzy rywalkami - Pasaban i Miss Oh, jak nazywano Koreankę, ścigały się o to, która będzie pierwsza. Sprawa skomplikowała się, gdy wątpliwości Pasaban zaczęli podzielać inni wspinacze, w tym sami Koreańczycy. Zarzutów było kilka: końcowy, trudny fragment drogi był pokonany niespodziewanie szybko; na zdjęciu ze szczytu pojawiają się kamienie, a wierzchołek jest szczelnie pokryty śniegiem; Miss Oh mówiła, że na szczycie nie było butli tlenowych, a inne wyprawy je pamiętają. I zarzut najmocniejszy: jeden z Szerpów towarzyszących jej we wspinacze powiedział, że zawrócili godzinę przed wierzchołkiem. Miss Oh zarzekała się, że udowodni wejście, ale nigdy tego nie zrobiła. Uważa się więc, że to Baskijka Pasaban jest pierwszą kobietą, która weszła na wszystkie ośmiotysięczniki.

Kolejny przykład jest świeży. Martin Szwed w styczniu 2015 r. podał, że w rekordowym czasie 24 dni, 1 godziny i 13 minut dotarł samotnie do bieguna południowego. Poprzedni rekord pobił o 10 dni. Niemiec miał przebyć na nartach ok. 1300 kilometrów, czyli codziennie pokonywać dwa maratony, ciągnąc za sobą ważące na początku ponad 100 kilogramów pulki (specjalne sanie). Rekord natychmiast został podważony, bo podróżnik nie był w stanie pokazać zapisów GPS-a z trasy, nikt nie był naocznym świadkiem jego wyprawy, nikt nie przyznaje się do wystawienia pozwolenia na pobyt na Antarktydzie. Nie ma też zdjęcia z bieguna, a Niemiec nie miał pozwolenia, by się tam w ogóle znaleźć.

Jest jeszcze jeden przykład. Tu prawdy pewnie nigdy nie dojdziemy. Simone Moro jest dziś gwiazdą światowego himalaizmu, jedynym, który wszedł na cztery dziewicze zimą ośmiotysięczniki. W 1994 r. dopiero zaczynał, a pierwszą zdobyczą miało być Lhotse. Moro twierdził, że wraz z Silvio Mondinellim weszli na jego wierzchołek, ale Ryszard Pawłowski, polski wspinacz, mówi, że widział, jak Włoch zawraca na grani, 150 metrów przed szczytem.

***

Wracamy do Gienieczki i jego wyprawy, która finalnie zyskała nazwę "Energa Solo Amazon Expedition". Zdążyliśmy się już dowiedzieć, że ekspedycja nie była samotna, Polakowi pomagał przewodnik oraz łódź motorowa. Upadły więc założenia, o których pisał przed wyprawą, a prawdę wyjawiał sukcesywnie, kiedy wątpliwości zgłaszali eksperci. Ale to nie koniec, bo Rivera zarzuca mu kłamstwo. Peruwiańczyk tak opowiada o wydarzeniach na rzece Tambo (przypomnijmy, Gienieczko przysięga, że łódź motorowa ciągnęła go przez 30 kilometrów). - Gienieczko zerknął na mapę i zobaczył, że zakręty będą duże, zobaczył fale i wiry wodne. Postanowił wciągnąć kanoe na dach łodzi motorowej i w taki sposób dostać się do Poyeni. Przepłynęliśmy tak 85-90 km - mówi Rivera. Dodaje, że to nie była jedyna sytuacja, gdy korzystali ze wsparcia łodzi motorowej. - Przed Orellaną żołnierze ciągnęli nas jeszcze przez trzy godziny, czyli gdzieś 40 kilometrów - mówi Peruwiańczyk. Opowiada też, że Gienieczko często płynął jakiś fragment samotnie, po którym kazał mu schodzić z łodzi i pomagać w wiosłowaniu. Z jakiej łodzi? Przecież, jak twierdzi Gienieczko, spotykali się co 200-300 kilometrów? - Cały czas płynąłem za Marcinem na wynajętej przez niego łodzi motorowej - mówi Rivera. I dodaje, że długi czas towarzyszyły im też łodzie marynarek wojennych - najpierw peruwiańskiej, potem brazylijskiej - lub inne łodzie z ludźmi mającymi zapewnić im bezpieczeństwo. Jeśli mówi prawdę, to samodzielne zmierzenie się z największym zagrożeniem, czyli miejscową ludnością, oraz samotna walka z siłami przyrody nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.

Peruwiańczyk przywołuje kolejną sytuację, kiedy Gienieczko dla odmiany kazał mu opuścić kanoe. Amazonką nazywa się rzekę od miejsca, gdzie spotykają się jej dwa dopływy - Ukayali i Maranon. - Gienieczko chciał tam nakręcić wideo i zrobić zdjęcia, które miały pokazać, że na Amazonkę wpływa samotnie. A potem wsiadłem do jego łodzi i popłynęliśmy dalej razem - mówi Rivera.

Gdy dopłynęli do Sao Paulo de Olivenca, Rivera opuścił wyprawę. - Nie podobało mi się, jak Gienieczko mnie traktuje. Nie zapłacił mi umówionej kwoty. Dostawałem przeterminowane jedzenie, podczas gdy on jadł świeże rzeczy - mówi Rivera.

Zdaniem Gienieczki Rivera zostawił go, bo był umówiony z Edem Staffordem.

West Hansen, który pokonał całą Amazonkę w 2012 r. w ramach sportowej ekspedycji Amazon Express, której celem było jak najszybsze spłynięcie rzeką, mówi, że śledził wyprawę Polaka i jego wątpliwości budziły dzienne osiągi. - Płynął wolniejszą łodzią, mniej godzin dziennie niż my, a jednak jego średnie przebiegi były lepsze od naszych. Jasne było, że oszukiwał - mówi Hansen.

Amerykanin zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz. Rekord Guinnessa, który po wyprawie został Gienieczce przyznany za najdłuższą wyprawę solo kanoe, nie odnotowuje tych 300 kilometrów, które przebył razem z Riverą. Nie ma też mowy o pomocy łodzi motorowej.

Jeśli wersję Rivery po analizach potwierdzają Chmieliński i Hansen, to Polakowi trzeba odjąć jeszcze dodatkowe 2000 kilometrów za wspólne wiosłowanie z Peruwiańczykiem i te kilkadziesiąt kilometrów przed Orellaną, kiedy ciągnęła ich łódź.

Oznaczałoby to, że Gienieczko sam przewiosłował nieco ponad 3200 kilometrów. To o 40 proc. mniej niż rekord Guinnessa, którym teraz się szczyci.

- Jeśli wziąć pod uwagę tylko wyprawy w kanoe, to można znaleźć wiele osób, które odbywały dłuższe samotne podróże. Verlen Kruger w trwającej kilka lat wyprawie przepłynął w kanoe 45 130 km. W 1999 r. IIlya Klvana przebył 9000 kilometrów po kanadyjskich rzekach.

- Patrząc na te liczby, Gienieczko nie może twierdzić, że należy mu się rekord świata w liczbie przepłyniętych w kanoe kilometrów. Poza tym on wiosłował z przewodnikiem. Jest niehonorowy i zależy mu tylko na znalezieniu się w Księdze rekordów Guinnessa. Nie przejmuje się prawdą - atakuje Hansen.

Rekord jest smaczną przynętą, na którą łatwo złapać media i sponsorów. Możemy spodziewać się kolejnych odsłon tej historii, bo wyprawa jest pod lupą dziennikarzy i ekspertów.

Co na zarzuty odpowiada Gienieczko? Mówi o rzeczach, do których publicznie się nie przyznawał: rzeczywiście jego kanoe znalazło się na łodzi motorowej, ale tylko na 10 kilometrów, a nie 90, jak twierdzi Gadiel. Rzeczywiście przed Orellaną złapał się burty innej łodzi, ale tylko przez 2 kilometry, a nie trzy godziny, jak mówi Gadiel. Temu, że Peruwiańczyk płynął dodatkowe 2000 kilometrów, Polak zaprzecza.

- Mam doświadczenie wyprawowe, od lat śledzę to, co dzieje się na Amazonce. Obserwowałem postępy Gienieczki na rzece, ale przyznaję, nie zorientowałem się, że zataja prawdę, kibicowałem mu do końca wyprawy. Fakty trudno zweryfikować nawet ekspertom, podstawą jest wiara w uczciwość podróżników do momentu, kiedy wyjdzie na jaw, że ich dokonania to kłamstwo - stwierdza Chmieliński.

Z Gienieczką rozmawialiśmy dwukrotnie. Poproszony o autoryzację wypowiedzi nie zgodził się na ich publikację.

Śledź autor na Twitterze >>

Copyright © Agora SA