Aleksander Doba: Popełniłem niewybaczalne błędy

- Niespodziewanie znalazłem się w innej rzeczywistości. Miałem być sam, daleko, gdzieś na Atlantyku. A jestem na przerwie. To tylko moja wina, ale nie załamałem się i spróbuję za rok - mówi Aleksander Doba, który po wypadku przerwał próbę przepłynięcia północnego Atlantyku.

Aleksander Doba to polski kajakarz, który dwukrotnie przepłynął samotnie Ocean Atlantycki. Najpierw na przełomie 2010 i 2011 roku z Senegalu do Brazylii, a potem na przełomie 2013 i 2014 roku z Portugalii do USA. Za drugą wyprawę został wybrany Podróżnikiem Roku 2015 National Geographic.

29 maja 2016 r. Doba wyruszył z Nowego Jorku, by przepłynąć Atlantyk po raz trzeci, tym razem w drugim kierunku, z USA do Portugalii. Miało być trudniej, bo północna część oceanu jest bardziej wymagająca. Wyprawa zakończyła się wypadkiem i została przerwana 1 czerwca.

Dominik Szczepański: Czym się różnił twój start z Nowego Jorku od dwóch poprzednich - z Lizbony i z Dakaru?

Aleksander Doba : Porty w Dakarze i w Lizbonie są zupełnie inne niż miejsce, z którego startowałem w Nowym Jorku. Po opuszczeniu Dakaru po kilku kilometrach byłem na oceanie, na głębokiej wodzie. Miałem dobre, bezwietrzne warunki. W Lizbonie wypływałem z mariny w warunkach, które wybrał Andrzej Armiński, strateg wyprawy. Cztery dni czekałem wtedy na dobrą pogodę. Woda również była tam głęboka, a po dziesięciu kilometrach byłem już na oceanie. W Nowym Jorku było całkiem inaczej.

To znaczy?

- Warunki były trudne, a do oceanu miałem kilkadziesiąt kilometrów. O wiele wcześniej musiałem podać dzień i godzinę startu, by przygotować miejsce wypłynięcia i załatwić wszelkie formalności z tym związane. Trzeba było również poinformować dziennikarzy, bo czekali na taką informację. Pożegnanie było huczne. Uczestniczyły w nim media oraz mieszkańcy Nowego Jorku i okolic. W zasadzie to już rok wcześniej planowałem dzień startu.

Odczuwałeś presję ze strony mediów?

- Cały czas. Miałem mnóstwo rzeczy do zrobienia, wiele zobowiązań i brakowało mi czasu. Spotkania, wywiady, bardzo dużo tego było przez ostatni rok, a ja nie umiałem odmawiać. A musiałem się przecież jakoś jeszcze przygotować. Najważniejsze było odkupienie kajaka od jego poprzedniego właściciela, Andrzeja Armińskiego. W projekcie crowdfundingowym, dzięki wielkiemu wsparciu ludzi mi przychylnych, zostały zebrane pieniądze na wykupienie i wyposażenie kajaka. Ale potem trzeba było dokonać koniecznych przeróbek i napraw, bo kilka rzeczy chciałem ulepszyć po ostatniej wyprawie. Przeróbki opisałem dokładnie pisemnie. Potem okazało się, że nie będzie można ich zrobić w stoczni u Armińskiego, więc musiałem szukać nowego miejsca. Czas uciekał. Znalazłem odpowiedni zakład, ale na wszystko nie wystarczyło czasu. Musiałem więc wybrać, co ma największe znaczenie. W trakcie prac pojawiały się niespodzianki, które wpływały na opóźnienie. A ja nie mogłem pozwolić, by termin zbytnio się przesunął.

Dlaczego?

- Od początku podawałem, że wypłynę 14 maja 2016 roku. O przepłynięciu kajakiem północnego Atlantyku myślałem już od dawna. Pytałem o to Armińskiego, który był strategiem poprzednich wypraw, ale odradzał. Mówił, że trasa jest zbyt trudna i niebezpieczna, bo pogoda tam jest o wiele gorsza niż na południu i istnieje większe ryzyko wystąpienia sztormów. I w zasadzie nie ma korzystnego terminu, żeby to zrobić. Wybraliśmy więc najmniej niekorzystny. To miała być połowa maja, bo ważne było, bym zakończył wyprawę przed październikiem, kiedy zaczynają się jesienne sztormy. Ale nie było szans, żebym wyrobił się z przeróbkami i organizacją wyprawy do połowy maja. Przesunąłem więc start o dwa tygodnie. To był ostatni możliwy termin na wyruszenie z Nowego Jorku. 20 kwietnia miałem załadować kajak do kontenera i wysłać statkiem do USA. Zaplanowałem, że trzy dni wcześniej wszystkie prace muszą być skończone. Nie udało się. Miałem dwie noce i jeden dzień, by wszystko sprawdzić. Nie zdążyłem. Postanowiłem więc, że zajmę się tym już w USA.

Co nie zostało zrobione w kajaku?

- Przede wszystkim nie zdążyliśmy porządnie uszczelnić dwóch komór: komory odsalarki i komory kuchenki gazowej. Najsłabszym punktem okazała się ta pierwsza bakista. Pomiędzy nią a kabiną poprowadzone zostały trzy przewody. Dwa były elektryczne, a ten trzeci doprowadzał wodę z oceanu. Ujęcie było pod dnem kajaka, a w kabinie zamontowane zostały zawór i filtr. Wprawdzie przed wlaniem się wody miały chronić kajak zamontowane w ściankach dławiki, ale one nie były wodoszczelne, raczej pyłoszczelne.

Wiedziałeś o tym?

- Od początku. W poprzednich wyprawach one również nie były całkowicie szczelne. To był słaby punkt i zdawałem sobie z tego doskonale sprawę. Chciałem to poprawić, ale nie zdążyłem. Bardzo mnie to jednak nie martwiło, bo w dwóch poprzednich wyprawach przeżyłem w tym kajaku duże sztormy, dziewięciometrowe fale. Woda dostawała się do bakist, ale nie było jej wiele. Po trzydniowym sztormie może z 1,5 litra. Wybierałem ją z dna gąbką i po sprawie.

A potem okazało się, że właśnie ta nieszczelność zdecydowała o konieczności przerwania wyprawy. To była lekcja na przyszłość - najdrobniejsze szczegóły są istotne. Przez spiętrzenie się wielu terminów i brak czasu odpuściłem sobie kilka przeróbek. Nie zmieniłem kształtu pokrywy, nie zamontowałem dodatkowych uszczelek.

Jak doszło do wypadku?

- To było dla mnie wielkie zaskoczenie, ale zacznijmy od początku.

Wystartowałem 29 maja o godzinie 13:07. Wypłynąłem z mariny na rzekę Hudson. Prąd był słaby, kończył się przypływ. Wkrótce zaczęło mocno wiać i miałem problemy, by płynąć we właściwym kierunku. Minąłem Ellis Island i postanowiłem opłynąć Liberty Island ze Statuą Wolności od zawietrznej, by choć trochę ochronić się przed podmuchami, ale podpłynął patrol i kazał mi ominąć wyspę szerokim łukiem, więc plan się nie powiódł.

Potem było już lepiej. Prąd odpływu pomagał mi zbliżać się do Zatoki Upper New York Bay. Wiatr osłabł. Po prawej miałem Staten Island, po lewej Long Island i Brooklyn. Szukałem miejsca do zacumowania, ale nie mogłem nic znaleźć. Żadnej boi, żadnego samotnego pala. W końcu stanąłem przy kilku palach, ale kajak obijał się o nie całą noc. Na szczęście niezbyt mocno, więc mógł się co najwyżej zarysować. Chciałem tam poczekać, bo ostrzegano mnie, że za pobliskim mostem Verazzano warunki są bardzo trudne. Zwężenie rzeki pod mostem do 1300 m sprawia, że występują tam silne prądy przypływów i odpływów bliskich już wód oceanicznych. Stałem więc dwie noce i jeden dzień. Nie spieszyło mi się, bo dobra pogoda na oceanie miała pojawić się dopiero w sobotę. A więc miałem kilka dni, by zrobić to, czego nie zdążyłem przed wyprawą. Wszystko porządnie popakować i uporządkować w kabinie.

Mówisz, że czekałeś na dobrą pogodę. To znaczy na jaką?

- Żeby wbić się w ocean, potrzebowałem północno-zachodnich wiatrów. Chciałem jak najszybciej oddalić się od lądu, bo gdyby potem nadeszły niekorzystne wiatry, to mogłyby mnie zawrócić. Muszę spać i odpoczywać kilka godzin dziennie, więc wtedy sprzyjający wiatr jest bardzo ważny. Wiedziałem, że będę musiał czekać w Sandy Hook. To piaszczysty półwysep o długości prawie 10 kilometrów. Bardzo wąski, bo ma od 150 do 1600 metrów szerokości. Za nim zaczyna się Atlantyk.

Co stało się za mostem Verazzano?

- Wpłynąłem na szeroką zatokę Lower Bay. Skierowałem się w prawo w stronę odległej o kilka kilometrów wyspy Hoffman Island. Dopłynąłem do niej z trudem pod coraz silniejszy prąd przypływu. Na tak rozległej zatoce nie spodziewałem się takich silnych prądów pływowych. Podpłynąłem do jakiejś rozwalającej się przystani. Znów nie znalazłem odosobnionego pala, by bezpiecznie przy nim przycumować. Wpłynąłem więc za dwa pale tak, by prąd przypływu dociskał mnie do nich. I znów to nie było dobre miejsce postojowe. Bardzo żałowałem, że nie pomyślałem o kotwicy. To był błąd, że w Polsce taki pomysł nie przyszedł mi do głowy.

Przejrzałem mapę. Postanowiłem, że po ustaniu przypływu przepłynę zatokę Lower Bay i Sandy Hook Bay i w pobliżu miejscowości Highlands lub Atlantic Highlands poczekam aż do momentu, gdy będę mógł wpłynąć na Atlantyk.

Gdy prąd osłabł, odpłynąłem od pali. Widoczność nie była zbyt dobra po przejściu ciepłego frontu. Pod koniec dnia zacząłem dostrzegać kontury przeciwnego krańca zatok, które przepływałem. Było już ciemno, gdy podpłynąłem do latarni morskiej na wysepce. Prąd odpływu był jeszcze dość silny. Na coraz bliższym lądzie widać było światła. Zacząłem się tam kierować. Byłem przekonany, że półwysep Sandy Hook opływam z zachodu. Cały jego teren to park Gateway National Recreation Area. Półwysep jest niezamieszkały, w większości stanowi rezerwat z chronioną skąpą roślinnością typu wydmowego. Potem okazało się, że płynąłem z jego wschodniej strony. A więc byłem już na otwartym oceanie!

Pomyliłeś się.

- Bardzo poważnie. Nie miałem jeszcze uruchomionego GPS-u. Baterie miałem włożyć przygotowując się do wypłynięcia na ocean podczas kilkudniowego postoju w tej zatoce. Wcześniej w natłoku spraw nie zdążyłem tego zrobić. To poważny błąd! Wprawdzie miałem włączony tablet, na którym mogłem sprawdzić mapę rejonu, ale nie wyświetlała się moja aktualna pozycja. Nie wiem dlaczego, nie zdążyłem tego sprawdzić. Mimo tego nie zajrzałem jeszcze raz do tej mapy. Wydawało mi się, że dobrze zapamiętałem topografię, że to będzie proste. A nie zapamiętałem. Nie znałem swojego położenia. To była seria niedopuszczalnych błędów.

Było już ciemno. Widziałem światła i kierowałem się na nie, ale one były po drugiej stronie półwyspu, a jego nawet nie widziałem, bo był bardzo wąski i niski.

Znalazłem się blisko brzegu, tam, gdzie tworzyły się fale przybojowe. Nie usłyszałem ich. Znalazłem się dokładnie w miejscu, gdzie powstawały. Kilka, kilkanaście metrów ode mnie wyrosła pierwsza fala przybojowa. Miała z 1,5 metra. Wszystko trwało może z dziesięć sekund. Fala była stroma wywróciła mnie wraz z kajakiem. Wpadłem do wody. Kajak się obrócił.

Było płytko?

- Tak, dlatego złamały się anteny. Kajak obróciło drugi raz, ale ja już byłem w wodzie. Sięgała mi do piersi. Starałem się doprowadzić kajak do brzegu, mieczem od strony głębokiej wody. Dobrze wiedziałem, że wpakowałem się w fale przybojowe i wtedy stało się dla mnie jasne, że jestem po złej stronie półwyspu. Nie miałem szans odpłynąć, bo zaczął się przypływ. Musiałem awaryjnie lądować na plaży. Byłem bezpieczny, ale fale atakowały kajak średnio co osiem sekund. Wbijały go na brzeg, potem odpuszczały i tak przez pięć godzin. Nie miałem szans wciągnąć go całkiem na ląd. Przez pięć godzin walczyłem, by zniszczenia były jak najmniejsze. Było ciemno. Światła miejscowości były około dwóch kilometrów ode mnie.

Na oceanie walczyłeś z dziewięciometrowymi falami, a ta, która cię przewróciła, miała 1,5 metra. Jak to możliwe?

- To zupełnie co innego. Podczas sztormu na głębokiej wodzie byłem przygotowany na dziewięciometrowe fale. Wystarczyło ustawić kajak dziobem do wiatru i fal i wspinać się na nie. Fala tworzącego się przyboju jest inna, bardzo stroma, załamująca się, coś na kształt skalnej przewieszki. Gdybym był ustawiony dziobem, to nic by się nie stało, ale ja płynąłem do niej bokiem, więc wywróciła kajak.

Jakie były uszkodzenia?

- Trzy anteny zaczepiły o dno i się złamały. Dwie były a od radia UKF, trzecia to aktywna antena radarowa. Inne straty powstały na brzegu, gdy przez pięć godzin woda dostawała się różnymi szczelinami do środka. Nie spodziewałem się tego. Okazało się, że żywioł zaatakował najsłabszy punkt.

Próbowałem ratować, co się da. Wyciągnąłem nóż i klucz. Podciągnąłem miecz do góry, bo wystawał 80 cm pod dnem kajaka i fale mogłyby go zgiąć. Potem wyciągnąłem zawleczkę i zawias steru. Odciąłem linki, bo odkręcanie zajęłoby mi za dużo czasu. Zdjąłem z kajaka wiosło i torbę  z jedzeniem, które przygotowałem na najbliższe dwa tygodnie. Walczyłem od 1 w nocy, skończyłem po świcie. Potem nadjechała pomoc koordynowana przez Piotra Chmielińskiego.

Wstyd mi. Ten brak sprawnego GPS-u to błąd niedopuszczalny nawet u początkujących. Nikt by takiego nie popełnił. Każdy mi to może wytknąć: taki doświadczony kajakarz, a taki błąd. Gdybym sprawdził swoje położenie na mapie, gdybym popatrzył na tablet, to chyba bym się zorientował. Byłem sześć kilometrów od początku półwyspu, mógłbym się jeszcze cofnąć.

Dwa lata temu, kiedy przepłynąłeś Ocean Atlantycki, powiedziałeś: "gdy ludzie gratulują mi, że udało mi się przepłynąć, to odpowiadam: mnie się nie udało, ja zrealizowałem dobrze przygotowaną wyprawę. Nie liczę na to, że się uda".

- Tym razem nie byłem dobrze przygotowany. Wiedziałem o tym. Mogłem wiele razy zrezygnować z tej wyprawy. W Polsce mogłem nie załadować kajaka do kontenera, bo przecież nie zdążyłem ze wszystkim. W USA mogłem zrezygnować z kilku rzeczy i wszystko dokładnie posprawdzać.

Mówi się, że jak ktoś ma miękkie serce, to musi mieć twardą dupę. Muszę nauczyć się odmawiać i zająć się tym, co najważniejsze. Czyli perfekcyjnym przygotowaniem do wyprawy. Ale ja nie zwalam winy na nikogo. Wszystko co się stało, to jest mój bardzo wielki błąd.

Ktoś może spytać: Olek, czy uruchomienie GPS-u zajęłoby ci dużo czasu? Oczywiście, że nie. Jestem bardzo zły na siebie. Zupełnie nie zakładałem, że mogę mieć wywrotkę. Na wierzchu miałem dwa telefony satelitarne, dwa tablety. Wszystko zamokło. Woda morska to elektrolit. Wszystko niszczy. Okazuje się, że nawet w bardzo łatwych warunkach, kiedy nie widziałem żadnej możliwości zagrożenia, stało się coś złego.

I co teraz?

- Niespodziewanie znalazłem się w innej rzeczywistości. Miałem być sam, daleko, gdzieś na Atlantyku. A jestem na przerwie. Kajak niedługo wróci do Polski. Przed naprawą chcę go pokazać w kilku miejscach, opowiedzieć, co się stało. W zimie go wyremontuję. Na nowo trzeba założyć instalację elektryczną. I zacznę się przygotowywać. Będę pilnował swojego czasu. Wszystko sprawdzę. I spróbuję jeszcze raz za rok. Ale już po cichu, bez hucznego pożegnania, za to z pełną koncentracją fizyczną i psychiczną na wyprawie.

A może wystarczy?

- Co?

Przepłynąłeś Ocean Atlantycki dwa razy, we wrześniu kończysz 70 lat. Może już wystarczy?

- W żadnym wypadku. Przed wyprawą byłem tak naładowany energią, że takie coś miałoby mnie załamać? Jestem wkurzony na siebie, bo to wszystko moja wina. Cały czas śledzę teraz warunki na oceanie i są dobre, więc dałbym sobie radę. Tylko mnie tam nie ma. Gdybym nie mógł wyruszyć za rok, to byłoby to coś bardzo paskudnego dla mnie. Żyję tą wyprawą. I zadbam, żebyśmy z kajakiem byli za rok gotowi. Nie mogę dopuścić do najmniejszego błędu, który potem mógłby się zemścić. Muszę założyć, że mogą przytrafić mi się rzeczy prawie niemożliwe.

Chcesz wiedzieć więcej o Aleksandrze Dobie? Przeczytaj jego biografię i historię poprzedniej wyprawy "Na oceanie nie ma ciszy" >>

Śledź autora na twitterze @deszczep

Zobacz wideo
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.