Simone Moro, buchalter na ośmiotysięcznikach

4 razy był na Mount Evereście. Jak sam mówi nie jest urodziwy, ale nadrabia optymizmem. Gasherbrum II zimą uważa za najniebezpieczniejszy ośmiotysięcznik na jaki się wspiął. Choć podkreśla, że czuje się spełniony, to już szykuje się na kolejną wyprawę. Po świętach wyrusza na Nanga Parbat. Bierze ze sobą czajnik do parzenia swojej ulubionej kawy Illy i mięsne tortellini - rozmowa z Simone Moro, jednym z najwybitniejszych wspinaczy na świecie.

Dawid Hajok: Nie wyglądasz na mi buchaltera, no może te okulary.

Simone Moro: - (śmiech) Jeszcze jako młody chłopak wymarzyłem sobie, że chcę zostać profesjonalnym alpinistą, ale wiedziałem, że osiągniecie tego celu, jeśli w ogóle okaże się możliwe, będzie niesłychanie trudne. Dlatego przygotowałem sobie "miękkie lądowanie", na wypadek gdyby jednak okazało się, że nie nadaje się do tej roboty. Zdecydowałem się więc studiować rachunkowość, żeby mieć zawód na wypadek gdyby w górach mi nie wyszło. Prawdę mówiąc na taki scenariusz, gdzieś w głębi duszy się przygotowywałem, wiedząc, że przecież prawdziwym profesjonalistą był Messner, a gdzie mnie do niego. Nie miałem w sobie tyle arogancji żeby się z nim porównywać. Gotowy byłem na porażkę, z czasem jednak, jeszcze na studiach zacząłem nabierać przeświadczenia, że być może moje marzenia nie są wcale takie nierealne. Rozpocząłem więc kurs wychowania fizycznego i ukończyłem go ze specjalnością fizjologia organizmu na dużych wysokościach. Tak zaczyna się moja historia.

Nadal można cię jednak zobaczyć z nosem w księgach, tyle, że już nie rachunkowych. Śledzisz tam historie innych?

- Tak, książki zabieram ze sobą wszędzie, a szczególnie w góry. Sam dwie napisałem. To z książek dowiedziałem się prawie wszystkiego, co zostało dokonane w alpinizmie. W górach może się nam wydać, że to co robimy jest pionierskie, niesamowite i wyjątkowe, ale dzięki kulturze i książkom właśnie zdobywamy wiedzę o tym, że jedynie kultywujemy coś, co zostało już odkryte i rozwinięte. Ta wiedza uczy pokory, daje wymiar tego, gdzie obecnie znajdujemy się w naszym dążeniu do perfekcji.

Sam też piszesz.

- Obecnie pracuję nad swoją trzecią książką "Zimowy alpinizm Somone Moro", która poświęcona będzie moim 11 zimowym ekspedycjom, w tym trzem na ośmiotysięczniki.

Jaką książkę masz teraz w plecaku?

- "Nanga Parbat" Reinholda Messnera. Jestem w trakcie przygotowań do zimowej wyprawy na tę górę. To od niego nauczyłem się wiele na temat górskiej działalności, również tego czego robić nie chcę. Bo nauka, nawet od najlepszych nie oznacza wcale powielania ich doświadczeń, lecz świadomą interpretację faktów. Messner od zawsze był moim mentorem, inspirował mnie bardziej niż inni, chciałem być silny i mądry jak on. Zgłębiając jego dokonania zrozumiałem, co sam chcę osiągnąć, jakim alpinistą chcę być, czasem także w opozycji do niego samego. Jednak to właśnie dzięki Messnerowi zrozumiałem, że aby być profesjonalnym alpinistą nie wystarczy po prostu być mocnym fizycznie. To zaledwie 20 procent. Niewiele, jedna piąta całości. Pozostałe cztery piąte to spryt, inteligencja, władanie językami i zdolności interpersonalne. Bardzo przydatna jest też umiejętność ciekawej prezentacji swoich górskich opowieści i co tu dużo mówić smykałka do rachunkowości, która ułatwia pozyskiwanie funduszy na wyprawy. Grzanie pod górę z okrzykiem "dalej dalej!" jest dobre dla tych, dla których celem samym w sobie jest bycie mocnym. Aby stać się profesjonalnym alpinistą trzeba dać z siebie o wiele więcej. Mnie zawsze zależało na tym, aby zapewnić sobie i rodzinie stabilną przyszłość.

Sława cię nie interesuje?

- Sława przychodzi wraz z osiągnięciami, to wartość dodana i tak powinno pozostać. Kiedy w ten sposób podchodzi się do sprawy to ktoś może jedynie powiedzieć, że cię lubi albo nie, ale nie będzie mógł zakwestionować twoich dokonań. A z tym jest dziś różnie, zazwyczaj kiedy sława staje się celem do którego się dąży. O Messnerze świadczą jego wyczyny: pierwsze solowe wejście na Everest, pierwsze zdobycie korony Himalajów bez tlenu, itd. Nikt nie mógł go zaatakować. Nawet ci, którzy nie darzyli go sympatią. Chciałbym być w tej samej pozycji i do tego zmierzam. Dlatego staram się uzyskiwać wysokie rezultaty nie zapominając przy tym o pozostałych, pozafizjologicznych czynnikach decydujących o sukcesie. Zdaje sobie sprawę, że zawsze można lepiej i więcej, ale nie chcę zatracić zdrowych relacji z rzeczywistością.

Jesteś spełnionym alpinistą?

- Po moich zimowych wejściach na Makalu i Gascherbrum II do głowy przychodzą mi tylko dwa nazwiska alpinistów, którzy osiągnęli więcej, to Jerzy Kukuczka i Krzysztof Wielicki. Ja będąc na ich drodze w wielu 44 lat i mając przed sobą, jak sadzę, jeszcze wiele do osiągnięcia, czuję się nawet więcej niż usatysfakcjonowany. Jestem szczęśliwy i tak czuję się spełniony. Mam Rodzinę, dwójkę dzieci, jestem pilotem śmigłowca, mam wiele możliwości na przyszłość wiec jak to inaczej traktować. Przez to nie boję się porażki, dzięki temu jestem w stanie dokonywać racjonalnych wyborów w górach.

Dobrze, to teraz porozmawiajmy o twoim uzależnieniu od... kawy. Podobno nawet na ośmiotysięczniki zabierasz ze sobą Mukkę?

- To prawda, nadal tak robię. Ucieszyło mnie kiedy dowiedziałem się, że na naszej kolejnej ekspedycji będziemy wyposażeni w nowy, wydajniejszy i szybszy zestaw do gotowania wody, podgrzewania jedzenia i oczywiście parzenia mojej ulubionej kawy Illy. To mnie odpręża stwarzając iluzję bycia bezpiecznym, jak w domu. Częstuje również Denisa [Kazach Denis Urubko, jest górskim partnerem Simone i jego bliskim przyjacielem - przyp. red.], ale on czasem wpija, a czasem nie, bo potem skarży się, że nie może zasnąć. Ja jak na Włocha przystało pije kawę i kładę się spać. Jednak nie tylko kawa podnosi mój nastrój podczas wypraw, ale także jedzenie. Zabieram ze sobą tortellini, tradycyjne włoskie pierożki z nadzieniem mięsnym, makaron, parmezan. Jest też cos, czego nauczyłem się od moich polskich przyjaciół w 2004 roku. Podczas pierwszego wejścia na Shisha Pargma wraz z Janem Szulcem, Dariuszem Załuskim, Piotrem Morawskim i Jackiem Jawieniem, polscy alpiniści mieli ze sobą doskonałe, przygotowane wcześniej w domach mięso. Dziś moja żona robi mi to samo. Na kilka dni przed wyprawą idzie do sklepu, kupuje produkty, przygotowuje mięso i pakuje je do plastikowych toreb próżniowych. Wyższość polskiego patentu w porównaniu z mięsnymi liofilizatami jest nie do przecenienia.

W 2001 roku UNESCO przyznało ci tytuł fair play, za akcję ratunkową na Lhotse, kiedy na wysokości 8000 metrów przerwałeś wspinaczkę, aby odszukać i ratować brytyjskiego alpinistę Toma Mooresa. Potem niejednokrotnie zdarzało ci się jeszcze ruszać z pomocą, także wspólnie z Polakami. Co dziś dla profesjonalistów oznacza bycie fair play w górach wysokich?

- Myślę, że na 8000 m jest się tą samą osobą co na 2000 m. Odznaczenie UNESCO dostałem za to, że zrezygnowałem z niewątpliwego sukcesu zdobycia szczytu Lhotse i ruszyłem na pomoc człowiekowi, który wówczas jej potrzebował. Podjąłem się samotnej akcji ratunkowej chociaż byli tam jeszcze inni alpiniści. Nie przejęli się i dzień później ruszyli na szczyt. Ja zdecydowałem, że zrobię to inaczej. Od tamtego czasu Tom Moore, co roku 20 maja przysyła mi wiadomość odliczając kolejne lata życia, począwszy do dnia kiedy go uratowałem. W tym roku napisał mi, że ma 10 lat. On traktuje to jak powtórne narodziny. Dla mnie to wręcz metafizyczne doświadczenie. Po przeprowadzonej akcji ratunkowej ludzie gratulowali mi wyczynu, milczeli zaś o tych, którzy zdobyli szczyt. Wyrażano zadowolenie, że ludzkie życie nadal stanowi wyższą wartość niż zdobycie szczytu, choć wiadomo, że nie zawsze tak jest.

W tym roku wraz z Denisem Urubko i Corym Richardsem dokonaliście pierwszego, zimowego wejścia na Gasherbrum II. Jak sklasyfikowałbyś tę górę wobec twoich dotychczasowych wypraw.

- To bez wątpienia był najniebezpieczniejszy ośmiotysięcznik na jaki wspiąłem się w swoim życiu. Ludzie mówią, że Gasherbrum II to łatwa góra, przedostatnia pod względem wysokości wśród wszystkich 14 ośmiotysięczników. Prawdę mówiąc nie wiem gdzie jest ona łatwa; w każdym razie ja tego nie zauważyłem. Zapewne chodzi o okres letni, kiedy działa tam wiele zespołów i są liny poręczowe. Zimą trzeba odnaleźć drogę przez potężny lodowiec, pełen szczelin. Dziś cieszę się, że nam się to udało i mam to już za sobą. To co dodatkowo czyni tę wyprawę wyjątkową to fakt, że jej sukces rozprysł się aż na trzy kontynenty. Poza tym, każdorazowo pierwsze wejście powoduje, że otwarte zostają jakieś nowe drzwi, przez które starają się przejść kolejni wspinacze. Wcześniej tej sztuki dokonywali Jerzy Kukuczka, Andrzej Zawada, Krzysztof Wielicki i inni. To wy Polacy stworzyliście zimowy himalaizm. Potem w 1988 wszystko się zatrzymało, ale dziś znów wszyscy mówią o zimowych ekspedycjach. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy.

W swojej książce "Przesunąć Horyzont" opowiadającej o wyprawie na najwyższy szczyt świata Martyna Wojciechowska przedstawia cię jako ciepłego, pełnego życiowego optymizmu, czarującego profesjonalistę.

- Nie jestem urodziwy, dlatego możliwość przeczytania tylu dobrych słów na swój temat od tak bardzo atrakcyjnej kobiety jak Martyna, było dla mnie szalenie miłym doznaniem. Martyna zapewne doceniła we mnie to, że traktowałem ją z całkowitym szacunkiem na jaki zasługiwała, podczas gdy wielu znanych wspinaczy patrzy raczej z góry na mniej doświadczonych uczestników wypraw komercyjnych. Ja bardzo szanuje indywidualne ambicje, dlatego moje sugestie dla Martyny nie odbiegały od tych, jakimi dzielimy się z Denisem Urubko. Dla niej mogło to być dość niecodzienne doświadczenie, bo dla wielu alpinistów wspinające się kobiety to ładne oczy i ciało.

Martyna była pod wrażeniem twojej pogody ducha i optymizmu, których nie tracisz nawet w trudnych warunkach. Zresztą twój dystans do niełatwej rzeczywistości uchwycił także Cory w filmie " Cold". Na jednym z obrazów jakie nakręcił podczas waszej wspólnej wyprawy na Gasherbrum II, wspólnie z Denisem żartujecie z tego jak Denis wyglądał wpadając do lodowej szczeliny. W czym tkwi sekret twojego dobrego samopoczucia?

- Dla mnie bycie w bazie czy w drodze na szczyt to największy dar od losu. Za każdym razem mam tę świadomość, że spełnia się sen z mojego dzieciństwa. Jestem tak podekscytowany, że trudy wyprawy stają się dla mnie mniej uciążliwe. Będąc w górach, żyje swoim snem, a to nie zdarza się każdemu. O nie. I to już jest mój szczyt. Postawienie stopy na wierzchołku i powrót do domu nie zmienia dla mnie już nic. Podobne emocje czuję na starcie, więc może dlatego czasem jest mi łatwiej odpuścić pod, pomyśleć o rodzinie czy drugiej osobie potrzebującej pomocy. Zapewne była to jedna z rzeczy, które być może doceniła we mnie Martyna.

W tym roku w Polsce ukazała się twoja książka "Kometa nad Annapurną" opowiadająca o tragicznej śmierci Anatolija Bukriejewa, twojego partnera i przyjaciela, który zginą podczas waszej wspólnej wyprawy na Annapurnę w Boże Narodzenie 1997 roku. Dlaczego aż sześć lat zwlekałeś z napisaniem tych wspomnień?

- Wcześniej nie chciałem, aby uznano to za działanie marketingowe, nie chciałem aby ktoś pomyślał, że zbijam kapitał na śmierci swojego przyjaciela. W końcu jednak uznałem, że upłynęło wystarczająco dużo czasu, a ludzie stale pytali mnie co tam się właściwie wydarzyło. Sam czułem nieodpartą potrzebę przelania tego na papier. Zrobiłem to główne dla siebie. To było jak ujawnienie sekretu, którego dłużej nie mogłem w sobie ukrywać. Pomimo, że jestem dość pojemny emocjonalne, nie mogłem dusić w sobie tego całego bólu i cierpienia. Musiałem je z wyrzucić. Był jeszcze jeden powód. John Krakauer w swojej książce "Wszystko za Everest" przedstawił Bukriejewa w bardzo złym świetle, a ja chciałem pokazać go takim, jakim ja go zapamiętałem.

Tuż po Bożym Narodzeniu, już 26 grudnia wraz z Denisem Urubko wyruszacie w kolejną zimową wyprawę, tym razem w celu zdobycia Nanga Parbat.

- Tak, to największa góra na świecie. Nie najwyższa, ale największa. Z bazy na szczyt jest ponad cztery kilometry, w tym jedenaście trudnych, zimowych podejść, z którymi mierzyli się najsilniejsi wspinacze na świecie. I to co w niej najatrakcyjniejsze, jest nadal zimową dziewicą. Choć głód zwycięstwa mnie już mi nie doskwiera to jednak nadal mam apetyt na przygodę, dlatego wyruszam po raz kolejny. Idziemy na lekko, bez tlenu, bez Szerpy w czystym, polskim stylu. Wyruszamy dokładnie pierwszego dnia zimy.

Jak idą przygotowania?

- Dużo biegam, półmaraton codziennie, wspinam się w domu na swojej sztucznej ścianie i w skałach. Staram się utrzymać 68 kg, nie jem dużo, ale jak każdy Włoch mam słabość do pasty.

Jakiś ulubiony przepis?

- Pasta a la rabiata. Bardzo proste makaron, oliwa, bazylia i chilli. To wszystko.

Rozmawiał: Dawid Hajok

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.