Dernis Urubko o sztuce górskiego artyzmu

Jest oficerem armii Kazachskiej i ex-aktorem. Wśród alpinistów uchodzi za sprintera. W 42 dni wszedł na wszystkie pięć szczytów wymaganych do uzyskania tytułu Śnieżnej Pantery. W 9 lat zdobył koronę Himalajów. Góry to dla niego całe życie, ale jak sam mówi zdarzało mu się w nich umierać - rozmowa z Denisem Urubko, himalaistą z Sachalina.

Dawid Hajok: Dla gór porzuciłeś aktorstwo.

Denis Urubko: - Nie żałuje. Sztuką interesowałem się już w młodości i prawdę mówiąc tak mi zostało do dziś. Jednak studia aktorskie i swoją aktorską karierę przerwałem właściwie pod wpływem artykułu o górskich wyczynach Reinholda Messnera.

Twój górski partner Simone Moro również "przez Messnera" zaczął się wspinać. Być może czytaliście ten sam artykuł?

- (śmiech) Nigdy o tym nie myślałem, ale to możliwe. Choć w tamtym czasie o niebywałych osiągnięciach Messnera rozpisywano się bardzo dużo. U mnie, podobnie zresztą jak u Simone, ziarno trafiło na bardzo podatny grunt. Na Sachalinie skąd pochodzę już w młodości lubiłem chodzić po górach. Kiedy schodziłem wszystkie sachalińskie szczyty postanowiłem poszukać czegoś wyższego, tak błądząc palcem po mapie trafiłem na sąsiedni Kaukaz; aż wreszcie pojechałem na studia do Władywostoku. Muszę się przyznać, że wciągnęło mnie tam bardzo artystyczne życie bohemy. Ciężko pracowałem w teatrze, a w wolnym czasie piliśmy i paliliśmy do woli, jednak myśli o górach nie opuszczały mnie ani na krok. Wstąpiłem do klubu alpinistycznego we Władywostoku i tak poznałem wspinaczkę skalną. W ten sposób zaczęła się moja największa życiowa konfrontacja. Musiałem zdecydować, czy chcę życia jako artysta czy jako człowiek gór. Zrozumiałem, że połączenie obu nie jest możliwe. Każde z nich wymaga całkowitego poświęcenia i pełnego zaangażowania. Ja wybrałem góry z prostej przyczyny, chciałem żyć własnym życiem, tymczasem aktorstwo, to naprawdę dobre, wymagało wcielania się w życiowe role innych. To nie była droga dla mnie. W poszukiwaniu gór emigrowałem do Kazachstanu. Kompletnie zmieniłem swoje życie, nawet narodowość. Zamieszkałem w Ałma Acie. Tam jeszcze przez rok pracowałem w teatrze jako aktor.

Potem wstąpiłeś do wojska żeby spokojnie trenować.

- Tyle tylko, że to moje życiowe przepoczwarzenie przypadło na okres wielkich zmian politycznych. Związek Radziecki się rozpadał i nie chcieli mnie w armii. Mówili - jesteś Rosjaninem, a my takich jak ty nie bierzemy. Ale ja się uparłem. Dziwili się bo wówczas wielu ludzi robiło wszystko, by armia się po nich nie upomniała, a ja przeciwnie. Chciałem i to bardzo. Wreszcie się udało. Służyłem w wojsku, jednocześnie bardzo dużo trenowałem. Ze mną zaczynali także Dima Grekow, Walery Babanow, Misza Michajłow, świetni koledzy i alpiniści.

Twoja pierwsza poważniejsza wyprawa?

- Wspinanie w Ala Archa. Robiliśmy tam trudne drogi, na Piku Swobodnej Korei, na Mramornej Ścianie. Widzisz, w życiu trzeba umieć wybrać to co się chce robić, ale trzeba też być gotowym na podejmowanie wyzwań. Ja dużo trenowałem i kiedy tylko pojawiała się szansa, wykorzystywałem ją.

Charakter masz twardy. Piotr Pustelnik opowiadał, że kiedy cię poznał biegałeś właśnie wokół bazy, wymachując patelnią jako rozjemca awantury, do której doszło podczas jednej z wypraw. Wolisz samotne wspinanie - masz na swoim koncie 35 solowych przejść - czy zespołowe?

- Nie jestem typem samobójcy, dlatego wolę małe zespoły. To pozwala na zachowanie większego bezpieczeństwa niż podczas samotnych wypraw. Ale towarzystwo jest potrzebne również, by mieć z kim dzielić wrażenia. Rosjanie mawiają, że smutek podzielony na dwóch to już tylko połowa smutku, zaś szczęście przeżywane z drugim człowiekiem jest podwójne.

Wielokrotnie spadały na ciebie lawiny, ale tylko po ostatnim wypadku na Gasherbrumie II mówiłeś, że byłeś tam gotowy na śmierć. Jaką lekcje daje takie dotknięcie granicy?

- Nie wiem czy jej dotknąłem, ale bez wątpienia byłem blisko. Taką sytuację miałem również na Cho Oyu, kiedy okazało się, że ze względu na straszną burzę, chyba nie jesteśmy w stanie zejść sami ze szczytu. Wtedy, tam na tej górze umarłem po raz pierwszy. Taka świadomość nadchodzącej śmierci zmienia człowieka bezpowrotnie, a jeżeli udaje ci się wyjść z opresji obronną ręką, to tak jakbyś dostał nowy bilet na życie. Takie doświadczenie otwiera człowiekowi szeroko oczy, sprawia, że chcesz być lepszy niż byłeś do tej pory; chcesz jak najprędzej wziąć nową kartkę papieru i zapisać ją dobrymi uczynkami.

Ludzie, którzy związali swoje życie z górami często powtarzają, że właśnie tam odnaleźli siebie. A co ty odnalazłeś w górach?

- Widzisz, może zabrzmi to banalnie, ale mi góry kojarzą się właśnie ze sztuką, którą - jak mi się dawniej wydawało - porzuciłem bezpowrotnie wraz z aktorstwem, dla gór właśnie. Początkowo traktowałem alpinizm jako sport. Dużo trenowałem, aby być lepszym w konfrontacji z innymi. W końcu przyszedł jednak czas refleksji. Rozumiesz, zacząłem się zastanawiać dlaczego podejmuję tak duże ryzyko i zdałem sobie sprawę, że sztuki alpinizmu nie można mierzyć wyłącznie sportową miarą, bo to by było krzywdzące uproszczenie. Szaleństwo po prostu. Tymczasem alpinizm to coś znacznie więcej niż ryzykowanie życia w imię sportowych wyczynów. W górach dowiedziałem się jaka jest moja pozycja w relacji do świata. W sztuce, w istocie nie chodzi o splendor, korzyści materialne, czy konfrontacje. Prawdziwa sztuka zasadza się na tych samych wartościach co prawdziwy, czysty alpinizm - wypływa z naturalnej potrzeby ducha i serca. To wewnętrzna siła człowieka, która znajduje ujście w malarstwie czy pisarstwie lub właśnie w alpinizmie, tak jak te moje wewnętrzne wyprawy na szczyty. Nie idę tam po nic więcej, jak tylko dla zaspokojenia tych wewnętrznych pragnień. Na mój alpinizm składają się trzy elementy: przygoda, sport i sztuka. Bez ciężkiej pracy związanej z dwoma pierwszymi, sztuka byłaby jednak tylko nic nie wnoszącą paplaniną. Dlatego kiedy ktoś pyta, która góra jest lepsza odpowiadam, że nie wiem. To jak porównywanie Lermontowa i Majakowskiego. Dwóch różnych pisarzy jest jak dwie różne góry. Bardzo trudno je ocenić. Ja w każdym razie nie potrafię tego robić.

Jak wyobrażasz sobie swoją alpinistyczną emeryturę?

- Zdaje sobie sprawę, że nie będę na zawsze w stanie utrzymać się na tym, najwyższym światowym poziomie, ale alpinistą można być całe życie. Tyle tylko, że z wiekiem zmienia się poziom aktywności. Najważniejsze to umieć znaleźć dla siebie odpowiednią formę górskiego artyzmu. Taką, która stale będzie dawała satysfakcję. Od dziesięciu lat jestem instruktorem wspinaczki. W tej chwili szkolę blisko setkę młodych sportowców, a to bardzo ważny aspekt mojego życia, o czym nie wszyscy pamiętają. Poza tym piszę książki. Opowiadanie ludziom moich historii sprawia mi dużo radości. Jestem też po studiach dziennikarskich, może z czasem do tego powrócę.

Co znaczy dla Ciebie pisanie?

- Dawniej, po powrocie z wyprawy do domu stawałem się nawet nieco introwertyczny. Po Cho Oyu było inaczej. Usiadłem przed komputerem i zacząłem pisać. Pisałem tak i pisałem. Spędziłem dwie doby bez jedzenia, niemal bez picia i snu. Byłem jak w transie. Jak zahipnotyzowany. Kiedy się otrząsnąłem, zdałem sobie sprawę, że napisałem relację z tej wyprawy. Dzięki temu pisaniu wspinam się na ten szczyt ponownie.

Prezentujesz sprinterski model wspinania. Dość nietypowy jak na ośmiotysięczniki. Po wyjściu z namiotu nie robisz przerw, nie uzupełnisz wody. Szarżujesz. Organizm ci nie odpłaca?

- Never stop exploring! (śmiech) [hasło reklamowe firmy "The North Face" głównego sponsora Denisa Urubko - przyp. red.]. Lubię testować swój organizm i badać jego możliwości. Wiem na co mnie stać. Wspinanie w górach wysokich to zawsze działanie pod presją czasu wynikającą ze zmian pogody, kondycji itp. Dlatego trzeba działać szybko i zdecydowanie, stąd może takie nieco sprinterskie podejście, jak to określiłeś.

Nanga Parbat, na którą ruszasz z Simone 26 grudnia też będzie w stylu sprinterskim?

- Dla mnie Nanga Parbat to symbol wysokogórskiej eksploracji. Z tą górą nie ma żartów. Do tej pory nie udało się jej zdobyć zimą, choć pierwsze próby wejścia podjęto już w 1895 roku. Zimą próbowało tego aż dziesięć wypraw, a w tym pięć polskich. To nie przelewki. Żadnej się nie powiodło. Jest to jedyny niezdobyty zimą ośmiotysięcznik w Himalajach. Dla mnie będzie to próba zapisania nowej karty we wspinaczce wysokogórskiej.

Jaki się przygotowujesz?

- Wykonuje specjalne ćwiczenia z czekanami, trenuje na siłowni. Przede wszystkim jednak bardzo dużo biegam w górach, to przygotowuje do wzmożonej aktywności na dużych wysokościach. Ten kto potrafi być szybki będąc wysoko, wygrywa.

A propos szybkości. Zamierzasz ponownie startować w Elbrus Race i zawalczyć o nowy rekord. W 2010 roku Andrzej Bargiel z Zakopanego poprawił twój czas aż o 23 minuty. Wyrwał ci koronę z rąk i to na twojej ziemi.

- No cóż na tym polega rywalizacja. Andrzej jest bardzo silny, po mnie ustalił nowy limit na trasie biegu, ale ja... nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.

Więc szukują się kolejne emocje. Kiedy mówisz o przekraczani limitów to aż podnosisz się z miejsca.

- Bo moment, w którym osiągasz coś co, obiektywnie patrząc, wykracza poza granice twoich możliwości, to najwspanialsze czego można doświadczyć. Zdobycie południowej ściany Broad Peak, Cho Oyu oraz zimowe wejście na Makalu były dla mnie właśnie takimi doznaniami. Dokonałem wówczas czegoś, co było poza moim zasięgiem. To sprawia, że moje życie to najlepszy czas jaki mogę sobie wyobrazić.

Z Denisem Urubko rozmawiał Dawid Hajok

Dołącz do nas na Facebooku

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.