Steve House: Pierwszej miłości nie zapomina się nigdy!

Wchodzimy w związki z górami. Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale tak było z Nanga Parbat. Pojechałem tam, gdy miałem 19 lat i zaniemówiłem. To jak z pierwszą miłością, której nigdy się nie zapomina - opowiada amerykański alpinista Steve House.

Reinhold Messner powiedział o nim: "współcześnie najlepszy wspinacz wysokościowy".

Wspinaczkowy życiorys tego amerykańskiego alpinisty mógłby posłużyć za niezły scenariusz filmowy. Jako 19-latek stanął przed potężną ścianą ośmiotysięcznika Nanga Parbat (skłamał wtedy, że ma 21 lat, żeby załapać się na klubową wyprawę). Był najmłodszy, więc pierwszy do klarowania lin, noszenia sprzętu, ale w górach najwyższych się zakochał. Ściana Rupal stała się jego marzeniem, celem, obsesją. Kilkanaście lat później zdobył tę ponad 4-kliometrową ścianę w stylu alpejskim. Za to przejście, wspólnie z Vincem Andersonem, otrzymali prestiżową nagrodę Złotego Czekana (2005 r.), ale jego górski świat się załamał. Wszyscy pytali: "Co dalej?", a on nie wiedział, co odpowiedzieć, bo żaden cel nie był już tak pociągający.

W swojej książce "Beyond The Mountain" pisze, że dobrnął do martwego punktu i zaczął spadać w dół. Opisuje koszmarny poranek, kiedy budzi się w motelu, w głowie huczy, a na podłodze leży pusta butelka po whisky i pusty portfel. Pieniądze zarobione dzień wcześniej na prelekcji, wychodząc zabrała kobieta, którą poznał przed kilkoma godzinami.

Gdy już udało mu się pozbierać i zaczął osiągać kolejne ambitne cele (pierwsze wejście na K7 West, nowa droga na północnej ścianie Mount Alberta), zdarzył się wypadek: w czasie wspinaczki Amerykanin spadł 28 metrów w dół, a połamane żebra uszkodziły wewnętrzne narządy. Po długiej rehabilitacji udało mu się wrócić do wspinania i pracy przewodnika górskiego, ale nie tylko - stworzył program "Alpine Mentors", by przekazać młodszym to, czego sam uczył się przez lata.

Barbara Suchy: Dlaczego się wspinasz? Steve House: Jest dużo możliwości odpowiedzi na to pytanie. Jest też mnóstwo powodów. Czasem to tylko chęć bycia w górach, spędzenia czasu ze znajomymi, a czasem potrzeba zrobienia czegoś dla siebie, zdobycia nowych doświadczeń.

Pytam, bo często mówisz o wspinaczce dla samego siebie i krytykujesz komercyjne podejście w tym sporcie. Ukułeś nawet określenie "business climbing". Czy naprawdę uważasz, że da się realizować poważne cele wspinaczkowe bez komercji?

To, o co chodziło mi mówiąc o "business climbing" to ekspedycje, w których jedynym celem jest stworzenie pewnej historii. Sformułowanie przyszło mi do głowy, gdy patrzyłem na działania amerykańskiej ekspedycji w Pakistanie w 1999 r. Na żywo w radio nadawali raporty z bazy. To były też początki internetu, więc posługując się modemem satelitarnym, wysyłali na bieżąco relacje do sieci. Miałem wrażenie, że to wszystko nie jest szczere. Ich wspinaczka była dobra, ale przedstawili ją, jakby to było największe wydarzenie ostatnich lat. Potem oczywiście pojawiło się tłumaczenie: "Musieliśmy to zrobić, bo potrzebowaliśmy pieniędzy". Wiem, że ekspedycja kosztuje, ale oni zebrali ponad 100 tys. dolarów! A na taką wyprawę wystarczyłoby 5 tys. To było kilkanaście lat temu, ale to podejście u wielu wspinaczy się nie zmieniło.

Ty nigdy nie stanąłeś przed koniecznością zdobywania w ten sposób sponsorów?

Chyba nigdy nie przekroczyłem tej granicy. Jeśli nie mogę czegoś zrealizować w małym zespole, z niewielkim budżetem, po prostu to odpuszczam.

Reinhold Messner powiedział o tobie: "współcześnie najlepszy wspinacz wysokościowy". Czujesz się najlepszy?

Właściwie to nie. Zwłaszcza po moim wypadku, nie jestem już tak silny, jak byłem. Ale myślę, że chodziło mu przede wszystkim o to, że moje wspinaczki były ważne dla tego sportu. Obaj dzielimy to samo przekonanie, w jakim kierunku powinien iść współczesny alpinizm: wyprawy na lekko, w niewielkich, ale dobrze przygotowanych, ekipach, krótkie akcje górskie.

Styl alpejski, który tak mocno propagujesz. A inne wspinaczki? Są nic nie warte?

Chcę powiedzieć bardzo jasno: nigdy nie uważałem, że jeden styl jest lepszy od drugiego. Jeśli ktoś chce wylecieć na szczyt helikopterem, w porządku! Dla mnie lot na szczyt byłby pustym doświadczeniem, chyba, że byłbym pilotem [śmiech], ale przecież każdy może zdecydować o tym, co robi. Dla mnie najbardziej wynagradzające, dające najwięcej przeżyć ekspedycje, to takie, w których wszystko jest tak proste, jak to możliwe. Nie chcę mieć w bazie komputerów, internetu, nie chcę wstawiać postów na Facebooka. Idę w góry, żeby być w górach i przeżywać to najpełniej, jak się da. Gdybym chciał grzebać w internecie, zostałbym w domu. Wiele osób wypomina mi: "Jesteś zbyt krytyczny wobec ludzi wspinających się przy użyciu tlenu i poręczówek", a to nie prawda. Nie chodzi mi o samą wspinaczkę, ale o to, co po sobie pozostawiają. Oczywiście nie zawsze, ale zdecydowanie zbyt często. Na górze zostają liny, całe obozy, śmieci.

Dlatego tak mocno skrytykowałeś w 2004 r. przyznanie rosyjskiej ekipie nagrody Złotego Czekana za zdobycie północnej ściany Jannu?

To był taki przypadek. Na siedmiu tysiącach zostawili wszystko. Wychodzę z założenia, że jeśli masz dość czasu i energii, żeby wynieść cały sprzęt na górę, powinieneś zostawić sobie jeszcze dość czasu i energii, żeby znieść go na dół. Przynajmniej spróbować. A większość ekip nawet się nie stara pozbierać swoich rzeczy. To brak szacunku do gór!

Gdybyś miał opisać, jak wygląda ekspedycja doskonała...

3-4 osoby, które wychodzą w piękne miejsce w górach, gdzie przedtem nie było zbyt wielu ludzi. Lubię wyprawy, na których mogę wspinać na kilka wierzchołków. Tak, jak w czasie naszej ekspedycji na K7 (6934 m n.p.m.) w Dolinie Charakusa. To nie zawsze jest możliwe w przypadku ośmiotysięczników. Jak pojedziesz pod Makalu, możesz się wspinać tylko tam, wokół nie ma nic innego.

Kiedy wybieram górę, kieruję się przede wszystkim tym, czy mi się podoba, patrzę, jaka będzie jakość wspinaczki i czy nie ma na niej zbyt wielu wspinaczy. Gdyby K2 nie było tak potwornie drogie i zatłoczone, też chętnie bym tam pojechał. Ale ośmiotysięczniki z bazami, w których stacjonuje jednocześnie 15 ekspedycji, mnie nie pociągają. Wolę pojechać do doliny, gdzie będziemy jedyną działającą wyprawą.

Tym samym dobrowolnie rezygnujesz z tego, co najwyższe i największe.

Tak, ale nie przejmuję się tym za bardzo. Na świecie jest wiele gór.

A co takiego jest w Ścianie Rupal na Nanga Parbat, że zdominowała twoją wspinaczkową karierę tak bardzo? W Krakowie mówiłeś, że po jej zdobyciu długo nie mogłeś znaleźć sobie innego celu.

Wydaje mi się, że wchodzimy w związki z górami. Wiem, że to brzmi śmiesznie. Ale tak było z Nanga Parbat. Pojechałem tam, gdy miałem 19 lat i zaniemówiłem. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. To jak zakochanie. Potem z każdym rokiem nabierałem doświadczenia i przekonania, że wspinaczka tam byłby możliwa. To coś, co potem ciężko powtórzyć, bo już nigdy nie będę nastolatkiem, po raz pierwszy w Himalajach. To jak z pierwszą miłością, której nigdy się nie zapomina.

Myślałeś, że po jej zdobyciu będzie ci tak ciężko?

Nie miałem pojęcia. Jeden ze starszych ode mnie wspinaczy ze Słowenii powiedział mi: "Po wspinaczce takiej jak ta, będziesz potrzebował co najmniej 5 lat, żeby znów wytyczyć sobie taki ambitny cel", ale wtedy mu nie wierzyłem. Myślałem, że w moim przypadku na pewno będzie zupełnie inaczej, że mam silną psychikę, motywację.

W swojej książce "Beyond The Mountain" piszesz, że wszyscy wciąż pytali: "Co dalej?", a ty nie wiedziałeś, co odpowiedzieć. O czym wtedy myślałeś?

Czułem pewne zdenerwowanie i frustrację. Myślałem sobie: "Hej, właśnie wspiąłem się na Nanga Parbat! Dajcie mi chwilę odpocząć!", a z drugiej strony tak bardzo próbowałem znaleźć odpowiedź dla siebie i dla innych, że to mnie paraliżowało.

Jesteś bardzo szczery w swoich wspomnieniach. Piszesz o koszmarnym poranku w motelu, o załamaniu. Nie tak wygląda atmosfera sukcesu po zdobyciu jednej z najwyższych gór świata. Po co o tym mówisz?

Dziękuję, to komplement dla mnie. Potrzeba siły, żeby mówić o tym, co prawdziwe. Bo jestem pewien, że nie jestem jedynym, który to wszystko przeżył. Potem wiele osób mówiło mi, że miało podobne odczucia, moment załamania w życiu, ale to ich umocniło. Zawsze starałem się być tą osobą, która mówi to, co wszyscy myślą, ale nikt nie chce powiedzieć.

A potem przyszło kolejne załamanie, kiedy po upadku na Mount Temple wylądowałeś w szpitalu z poważnymi obrażeniami. Myślałeś, że to koniec wspinania?

Oczywiście, nie byłem nawet pewien, czy będę mógł chodzić. Ale przez ból, leki wszystko było jak za mgłą, Wtedy wydawało mi się, że moje myśli są bardzo jasne, ale gdy teraz przeglądam notatki, które robiłem w szpitalu, są jak pisane po pijanemu. Zupełnie nie wiedziałem wtedy, co dalej. Nie chodzi tylko o wspinaczkę dla przyjemności. Z zawodu jestem przewodnikiem górskim, wszystko w moim życiu jest związane ze wspinaczką. Gdy to stracę, co zrobię, z czego będę żyć? Potem zaczął się żmudny proces rehabilitacji, okazało się, że urazy były bardzo poważne, ale gdy już się zagoiły, prawie nie zostało po nich śladu.

Po wszystkim zdecydowałeś się stworzyć też coś dla swoich następców - program "Alpine Mentors".

Wszystko zależy tak naprawdę od nich. Tworzę pewne ramy, dzielę się doświadczeniami, kontaktuję z innymi mentorami, którzy wspinają się z nimi, ale nic za nich nie robię. To oni sami organizują swoje wyprawy, planują konkretny cel. Ja pomagam im nad tym pracować. Samemu da się zdobyć merytoryczną wiedzę i umiejętności techniczne, ale nie da się nauczyć oceny sytuacji, podejmowania decyzji, bo to pochodzi z doświadczenia. Możesz być świetnie przygotowany, a potem jedziesz w góry i nie wiesz, co w danej sytuacji zrobić. Tego można się dowiedzieć tylko pytając kogoś, kto już przez to przechodził albo podpatrując jego zachowanie w górach. Po to są mentorzy. Tak było ze mną, gdy jako nastolatek pojechałem na Nanga Parbat. Co prawda byłem najmłodszy, do klarowania liny, noszenia sprzętu, ale przez samo bycie tam i obserwowanie innych nauczyłem się bardzo dużo.

Na koniec zadam ci twoje ulubione pytanie: co dalej?

[śmiech]. Teraz już mogę na nie odpowiadać. Po moim wypadku zobaczyłem, że poza wspinaczką jest coś jeszcze. Wcześniej byłem tak skoncentrowany na wspinaniu, że nawet zapłacenie rachunków czy dłuższa rozmowa z kimś były dla mnie strasznym wyzwaniem. To się zmieniło. Wciąż uwielbiam się wspinać, ale myślę też o tym, co mogę dać od siebie innym. W przyszłym roku planuję kolejną wyprawę wspinaczkową, ale chcę mieć też czas dla rodziny. Powoli kończę też książkę o treningu alpinistycznym. To, czego ja uczyłem się przez kilkanaście lat, teraz mogę przekazać kolejnym.

Rozmawiała Barbara Suchy

Copyright © Agora SA