Artur Hajzer zginął na Gaszerbrumie I. Jak budował swoją legendę?

Artur Hajzer zginął po wypadku, jakiemu uległ w niedzielę na Gaszerbrumie I. Marcin Kaczkan jest cały, to on przekazał informację o tym, że Hajzer nie żyje. Dzięki Hajzerowi w ostatnich latach o himalaizmie znów się zaczęło mówić.

Artur Hajzer nie żyje - taką informację potwierdził jego partner Marcin Kaczkan, który bezpiecznie wrócił do bazy.

Dramat na Gaszerbrumie I (8068 m.n.p.m.) rozegrał się w niedzielę. Dwóch polskich himalaistów wracało z nieudanego ataku szczytowego. Zawrócili z wysokości 7600 metrów, bo wiało zbyt mocno. Połączyli się z bazą, powiedzieli, że wszystko u nich w porządku i rozpoczęli zejście. Pierwszy schodził Kaczkan. Widoczność była słaba. W pewnym momencie Hajzer stracił młodszego kolegę z pola widzenia. Sięgnął po telefon i zadzwonił do Janusza Majera, też himalaisty, z którym wiele czasu spędził w górach, a później razem założyli firmę odzieży outdoorowej.

- Artur próbował się za mną połączyć. Słyszalność nie była dobra, ale doszły do mnie słowa, że od ściany odpadł Marcin. Nie mógł nawiązać łączności z żoną Izabelą i wysłał jej smsa: Marcin Kaczkan spadł kuluarem japońskim - powiedział Majer. Kuluar to śnieżno-lodowa rynna, którą szli Polacy. Hajzer przekonany o wypadku Kaczkana zaczął zjazd na linie. Tymczasem młodszemu himalaiście nic nie było. Powoli schodził w kierunku obozu. Wtedy przeleciał obok niego Hajzer. Spadł 500 metrów do podstawy ściany.

- Zaczęliśmy schodzić. Ja pierwszy. Artur szedł za mną. W pewnym momencie, z niewiadomych przyczyn, zauważyłem że Artur nie schodzi, tylko po prostu spada. Poleciał 500 metrów do podstawy ściany. Kiedy doszedłem do niego, już nie żył - powiedział Marcin Kaczkan.

Co było przyczyną wypadku Hajzera? Himalaiści schodzili wpięci w liny poręczowe, które wcześniej zamocowali. Korzystali też ze starych lin, które wcześniej sprawdzili. Zdaniem Majera jedna z nich mogła być przetarta albo po prostu źle założona. Z kolei Krzysztof Wielicki, kierownik ostatniej wyprawy na Broad Peak uważa, że wypadek to raczej błąd ludzki, techniczny, bo warunki, w których schodzili Polacy nie były ekstremalne.

Artur Hajzer był jednym z najwybitniejszych polskich himalaistów. Zdobył sześć ośmiotysięczników. Z Jerzym Kukuczką w 1987 roku dokonał pierwszego zimowego wejścia na Annapurnę (8091 m.n.p.m). Trzy lata temu powołał do życia Polski Himalaizm Zimowy, program, który zakładał pierwsze zimowe wejścia Polaków na niezdobyte o tej porze roku ośmiotysięczniki. Udało się dwa razy: tej zimy na Broad Peaku i rok wcześniej, właśnie na Gaszerbrumie I, z którego Hajzer już nie wróci.

***

Historia Polskiego Himalaizmu Zimowego zaczyna się 14 listopada 2009 roku. Do Hajzera przyszło wtedy, jak później opowiadał, "trzech kandydatów na himalaistów". Chcieli wyruszyć normalną drogą na jeden z ośmiotysięczników i poprosili Hajzera o pomoc w napisaniu podania o dofinansowanie, które dzień później miał rozpatrzyć Polski Związek Alpinizmu.

Hajzer znał realia i wiedział, że łatwo o pieniądze nie będzie.

- Wtedy wymyśliłem, że napiszę program, w którym nie tyle chodzi teraz o normalną drogę, co o zimowe wejścia w latach następnych. Tak jak wymyśliłem, tak napisałem i nazajutrz złożyłem - opowiadał Hajzer w rozmowie z autorką bloga "Góry Książek"

Udało się. W 2010 roku odbyła się pierwsza wyprawa - na Nanga Parbat. Później był jeszcze Broad Peak, Makalu, ale sukcesów nie było.

Wyjazdem ostatniej szansy była zimowa ekspedycja na Gaszerbruma I. Hajzera zabrał Adama Bieleckiego i Janusza Gołębia. I udało się! Polacy dokonali pierwszego zimowego wejścia na GI.

Zimą 2013 roku ruszyła wyprawa na Broad Peak. Hajzer tym razem przyglądał się jej z kraju, a wyprawą kierował Krzysztof Wielicki. Szczyt zdobyło czterech himalaistów: Artur Małek, Adam Bielecki, Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. Dwóch ostatnich zginęło podczas zejścia ze szczytu.

O ile po Gaszerbrumie Polacy zakochali się na nowo w himalaizmie, to po Broad Peaku zdania były podzielone. Podzieliło się również samo środowisko polskich wspinaczy: jedni bronili Hajzera i programu, inni wściekle atakowali jego członków jak i sposób prowadzenia.

Jedno jest pewne - po 20 latach, w których Polacy zdążyli zapomnieć o himalaizmie, znów zaczęło się wiele mówić i pisać o wspinaczach. Himalaizm obojętny jest już tylko dla niewielu. Duża w tym zasługa Artura Hajzera.

Zobacz wideo

Zaczynał w Tatrach

Artur Hajzer swoją górską karierę rozpoczął w Tatrach. Latem przeszedł m.in. drogi na pn-wsch. ścianie Kazalnicy. Później zabrał się za Alpy, gdzie trudnymi drogami zdobywał Mont Blanc.

W Himalajach wspinanie rozpoczął w 1982 roku od zdobycia Gaurishanka-Go (6126 m.n.p.m.). Rok później wszedł na najwyższy szczyt Hindukuszu -Tirich Mir (7706 m.n.p.m). Młody Hajzer zaczął jeździć na ośmiotysięczniki. Partnera znalazł m.in. w Jerzym Kukuczce, z którym dokonał I zimowego wejścia na Annapurnę (3.02.1987 r.). To był sukces szczególny, bo na górze Polacy działali tylko 16 dni. Tak szybkie tempo możliwe było jedynie dzięki aklimatyzacji wyniesionej przez Kukuczkę i Hajzera z wcześniejszej wyprawy na Manaslu.

Hajzer świetnie radził sobie również na innych ośmiotysięcznikach. Wszedł nowymi drogami na Manaslu (8156 m., 1986 r), Sziszapangmę (8027 m.n.p.m, 1987) i Dhaulagiri (8167 m.n.p.m, 2008).

W 1989 roku Hajzer zorganizował akcję ratunkową na przełęczy Lho La. Uratował wtedy życie Andrzejowi Marciniakowi. Na Lho La rozegrała się jedna z największych tragedii w historii polskiego himalaizmu, ale akcja ratunkowa Hajzera była jedną z najbardziej heroicznych jakie świat widział.

Co się stało na Lho La?

24 maja, ok. 20 wieczorem Chrobak z Marciniakiem stanęli na Evereście. Do obozu V wrócili ok. 3.30 nad ranem. Następnie zeszli do obozu I na Lho La. Tam spotkali się z czwórką kolegów Mirosławem Dąsalem, Mirosławem Gardzielewskim, Andrzejem Heinrichem i Wacławem Otrębą, którzy ubezpieczali ich wejście. Był to pierwszy dzień załamania pogody . W góry dotarł monsun. Po dniu czekania Polacy zrozumieli, że mimo złej pogody trzeba uciekać z pułapki na plateau pod Lho La. Droga odwrotu wiodła najpierw do góry kuluarem na grań Khumbutse. Pod poręczówki dotarli w południe. Wspinaczka w głębokim śniegu na przełęcz szła wolno. 50 metrów od przełęczy lawina zmiotła całą szóstka. Zjechali ze śniegiem kilkaset metrów.

Poturbowany Marciniak ocknął się na lawinisku. Słyszał jęki. Z piątki kolegów żyło dwóch. Niestety Heinrich umarł podczas prób wykopania z lawiniska, a Chrobak po nocy.Na szczęście Marciniak odnalazł radiotelefon. Połączył się z bazą i poinformował kolegów o wypadku.Pierwszą noc, jeszcze czuwając nad umierającym Chrobakiem, Marciniak spędził zasypywany kolejnymi lawinkami. Przetrwał, bo spod śniegu wydobył kilka niezbędnych do biwaku rzeczy: porwaną karimatę, folię NRC, śpiwór.

Chrobak zmarł przed świtem. Marciniak zostawił ciała kolegów i cudem odnajdując trasery, po godzinach przedzierania się przez śnieg i mijania lodowcowych szczelin odnalazł namiot. Do namiotu dotarł w ostatniej chwili - działanie na lawinisku przez cały dzień bez okularów spowodowało, ze dopadła go śnieżna ślepota. Do dławiącego oddech bólu połamanych żeber, do smaku krwi po wybiciu kilku zębów, do otarć i siniaków doszło najgorsze - ślepota. Z opuchniętymi oczami wczołgał się do namiotu. Zagarnął wszystko, co wymacał w namiocie. I trwał. Koledzy przez radio zapewniali, że organizują pomoc.Tymczasem próby wyjścia z bazy do obozu pierwszego kończyły się w zwałach śniegu. Wracały kolejne zespoły. Droga z Base Campu na przełęcz była niedostępna, śnieg, wiatr.

Nadzieja w Hajzerze, który przebywał wtedy w Nepali. Polak postawił na nogi całe Kathmandu i kogo się dało w kraju. Nie było łatwo. Rok 1989, międzynarodowe połączenie telefoniczne z krajem nie było tak proste i tanie jak dziś. Co gorsza w MSZ nie można było znaleźć wsparcia. Komunistyczni urzędnicy walczyli o życie, szykując się do zmian po wyborach.

W pomoc angażowali się ambasadorowie USA, Włoch, Indii, Rosji, Reinhold Messner oraz Elizabeth Hawley - wieloletnia korespondentka Reutera (dziś nadal aktywna mimo 89 lat), szara eminencja wspinaczkowego świata. Do dziś pozostaje najwyższą instancją odwoławczą w sporach himalaistów o to kto, czy i kiedy zdobył jakiś szczyt. Ma najbardziej kompletny wykaz wejść na ośmio i siedmiotysięczniki nepalskie.

Na próżno. Bezradny Hajzer szukał wsparcia wszędzie i gdy wydawało się, że przegra z losem, pomoc przyszła ze strony chińskiej. Dzięki kontaktom Amerykanów Chińczycy zgodzili się na wjazd i dostarczyli samochód na granicę. Droga od strony chińskiej bazy everstowskiej była jedyna realną.

Z 29 na 30 maja ruszyła z Kathmandu ciężarówka. Na pace siedzieli Artur Hajzer, sławni Nowozelandczycy Robert Hall i Gary Ball oraz Shiva Prasad Katel i Ang Zambu Sherpa. Po 55 godzinach jazdy i marszu dotarli na Lho La.Przyszli w chwili, gdy Marciniak mozolnie zakładał buty i poranionymi palcami starał się zamocować raki.

Nie jadł i nie pił od dwóch dni, by nie umrzeć w namiocie postanowił działać, chciał dać sobie szansę. Zaczynał widzieć światło więc z opakowań po lekarstwach zrobił okulary szczelinowe, które ograniczały dopływ światła do źrenic.

Co prawda przez cichnące radio słyszał, że podobno niezmordowany Hajzer przedziera się do niego od strony chińskiej. Ale nie wierzył. Takie bajki słyszał od czterech dni.

W chwili gdy wstał z kolan usłyszał:

- To ja, Artur, przyszliśmy po Ciebie. Jesteś uratowany.

W Kathmandu już o własnych siłach wyszedł z ciężarówki.

Zobacz wideo

teskt: Dominik Szczepański. Korzystałem z informacji zebranych w serii książek "Polskie Himalaje" (autor Janusz Kurczab)

fragment o Lho La: Wojciech Fusek

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.