"Jedni boją się drabinek, innym nagle przypomina się, że mają rodziny". 7 pytań do tegorocznej zdobywczyni Everestu [ROZMOWA]

Dlaczego jajko na miękko gotuje się na Evereście 21 minut, co się bardziej liczy podczas ataku szczytowego: etyka czy wydane 40 tys. dolarów, jak się sika w śpiworze do butelki? Bardzo praktyczne pytania o to, jak jest na wysokogórskiej wyprawie, zadaliśmy Monice Witkowskiej, która niedawno weszła na najwyższą górę świata.

Wysokogórskie wyprawy to w ostatnich miesiącach temat z medialnej czołówki. Tragedia Polaków na Broad Peak, zamordowanie wspinaczy na Nanga Parbat - w komentarzach pod tymi tekstami toczyły się zażarte dyskusje, pełne kategorycznych ocen i sądów. Ale czy ktoś z nas wie choć pobieżnie, jak wygląda taka wyprawa i z czym faktycznie zmagają się uczestniczący w niej wspinacze? Ani ja, ani moi znajomi nie mieliśmy o tym bladego pojęcia. Zebrałam więc kilka często powtarzających się pytań i zadałam je Monice Witkowskiej, zawodowo - dziennikarce, z pasji - podróżniczce, żeglarce i miłośniczce gór, która 23 maja br. stanęła na wierzchołku Mt Everest (8848 m n.p.m.).

Wy także możecie zadać pytanie Monice, piszcie w komentarzach. Obiecała, że odpowie na najciekawsze.

Ekstremalny, niebezpieczny i... niewiarygodnie piękny. Zobacz Everest na zdjęciach Moniki Witkowskiej

embed

Paulina (29 l.): Ile to wszystko kosztuje: organizacja, sprzęt, pozwolenia?

Monika Witkowska: Koszty są koszmarne. Oczywiście wszystko zależy od standardu naszej wyprawy, ale nawet za taką wersję "niskobudżetową" trzeba liczyć od 30 tys. dolarów do - to już w wersji full service - nawet 100 tys.! Wersja" pakujemy namiot, sprzęt i po prostu idziemy, w ogóle nie wchodzi w grę. Praktycznie wszyscy, włącznie z najsłynniejszymi himalaistami, korzystają z tak zwanych agencji, które biorą na siebie sprawy logistyki, dokumentów i w zależności od umowy - wszelkie inne sprawy. Tak jest łatwiej i taniej. Choćby takie zezwolenie na wspinaczkę - załatwiane indywidualnie będzie nas kosztować 25 tys. dolarów, podczas gdy w agencji, która zbiera większą liczbę wspinaczy zapłacimy 10 tys. dolarów od osoby (oczywiście ceny te są już zawarte w kwotach które podałam na początku). Agencja zajmuje się także transportem do położonego na wysokości 5300 m n.p.m. obozu bazowego - załatwia samolot do Lukli, wioski z której startuje się na szlak (dojechać się tam nie da), organizuje treking (z Lukli do bazy idzie się ok. 8 dni), poza tym zapewnia jaki i tragarzy (bo nie da rady, aby na własnych plecach wnieść jedzenie na półtora-dwa miesiące, bo tyle trwa zdobywanie Everestu). Głównym zadaniem agencji jest jednak zorganizowanie naszego bazowego obozu. To ważne, bo baza to dom, do którego ciągle wracamy, schodząc z gór na odpoczynek, mamy tam indywidualny namiot, namiotową stołówko-świetlicę, prowizoryczny prysznic (też w wersji namiotowej), jest też zapewnione jedzenie (gotuje Szerpa wczuwający się, z różnym efektem, w rolę kucharza).

Różnice pomiędzy wejściem komercyjnym, a sportowym zaczynają się powyżej bazy. Na charakter naszej wspinaczki (a także na koszty) ma wpływ przede wszystkim to, czy na szczyt idziemy z przewodnikiem czy sami, czy mamy Szerpów którzy nam wszystko noszą, czy dźwigamy swój ekwipunek samodzielnie, a także kto gotuje (jest różnica kiedy przychodzimy do obozu i dostajemy miskę zupy i sytuacją, gdy słaniamy się ze zmęczenia, ale musimy narąbać śniegu czy lodu i potem sami walczyć z kuchenką która nie chce się rozpalić). Bardzo istotna jest też sprawa butli z tlenem - wejść na Everest bez wspomagania się tlenem jest bardzo mało (w tym roku zaledwie 4), z kolei u tych którzy "dotleniają się" jest różnica, czy mieli do dyspozycji 3 czy 30 butli.

Natomiast nie jest tak, że jeśli płacimy to mamy zapewnione wejście - nigdy nie ma takiej gwarancji. Nikt na Evereście nikogo nie wnosi - nie ma nawet takiej możliwości, choć fakt, widziałam Szerpów ciągnących swoich klientów na lince (. Wracając do kosztów - ja wybrałam agencję zaliczaną do najtańszych, tak więc liczyłam się z tym, że jakość jest adekwatna do ceny, nie miałam też prywatnego szerpy ani przewodnika wprowadzającego mnie na szczyt. Całość kosztów wyniosła jakieś 33 tys. dolarów (wpłata agencji, przeloty, sprzęt, ubezpieczenie, pobyt w Katmandu etc.). Dla mnie to pieniądze niebotyczne, ale uznałam że raz się żyje, no i teraz albo nigdy. Przeznaczyłam na wyprawę oszczędności życia, aby na nią choć po części zarobić pracowałam na 300 procent normy, włożyłam mnóstwo wysiłku w szukanie sponsorów, a i tak zostałam z długiem. Z drugiej strony nawet gdybym nie weszła, i tak nie żałowałabym tych pieniędzy. Warto było, choćby dlatego że teraz już wiem, jak tam jest, nacieszyłam się górami, dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, dużo się nauczyłam, poznałam fajnych ludzi, no i zrealizowałam swoje marzenie. A to że wciąż nie mam jakiś nowoczesnych gadżetów, super samochodu ani własnego mieszkania? Każdy ma swoją hierarchię celów i pragnień

Michał (24 l.): Czy każdy, po odpowiednim przygotowaniu, może wejść na Everest?

MW: Sama sprawność nie wystarczy. W naszym obozie był chłopak, który trenuje triatlon, a mimo to nie przeszedł nawet pierwszego odcinka, tzw. Icefallu. Miał obsesję, że coś mu się stanie i przyblokował się psychicznie. Icefall to pierwsza, bardzo niebezpieczna część drogi do obozu I, kiedy przechodzi się przez lodowiec pełen szczelin, a do tego w każdej chwili mogą się zawalić wielkie bloki lodu, zwane serakami. Ja byłam zafascynowana Icefallem, bo to piękne widokowo miejsce, ale rzeczywiście - duży stres. Jedni się boją drabinek nad szczelinami, innym nagle przypomina się, że mają rodzinę, dzieci. No i do tego dochodzi wysiłek. Zwłaszcza podczas aklimatyzacji każdy krok powoduje zadyszkę, najprostsza czynność staje się męcząca, u wielu osób pojawiają się nudności czy wymioty.. Wbrew temu co wiele osób mówi, tak jak już wspominałam - nie można sobie wejścia na tę górę tak po prostu "kupić". W jednym z obozów był Irańczyk, który robił kilkukrotne podejście do Icefallu, za każdym razem zawracał, aż w końcu wymyślił, że zapłaci za helikopter, który przerzuci go od razu do obozu I. No i co? Szef jego agencji słusznie mu powiedział, że jeśli ktoś nie jest w stanie przejść Icefallu, to na Everest się nie nadaje. Ostatecznie Irańczyk się obraził i wrócił do Katmandu.

Bardzo ważna jest psychika i to, żeby być zdeterminowanym. Nie ma co kryć - na Evereście jest ciężko, i fizycznie i psychicznie, do tego dochodzą prawie dwumiesięczne niewygody pobytu w górach. Niezależnie od doświadczenia - każdy ma kryzysy, każdy się boi (nawet jeśli o tym nie mówi), do tego tęskni za bliskimi, zmaga się z własnymi słabościami. Wydaje nam się że jesteśmy supersilni i odporni? Gwarantuję, że szybko okaże się, że "tylko nam się zdaje". Tam naprawdę dostaje się w kość i jak to w górach - człowiek uczy się pokory.

Oczywiście ważne jest wysokogórskie doświadczenie. Nie wiem jak często się zdarzają tk chętnie nagłaśniane historie, o osobach które dopiero na Evereście po raz pierwszy w swoim życiu przypinają raki. Nie mówię że nigdy takich przypadków nie było, ale jeśli, to są to sytuacje marginalne, a i tak duża szansa, że tego typu delikwent szybko zrezygnuje. W mojej ekipie (ośmioosobowa zbieranina wspinaczy z różnych krajów - poza mną Irlandczyk, Brytyjczyk i Amerykanie), wszyscy mieli wysokogórskie doświadczenie. Oczywiście mówiąc o doświadczeniu mam na myśli góry trochę inne niż nasze Beskidy (które swoja drogą kocham), a z tych wyższych, to nie takie w typie Kilimandżaro. W każdym razie ważne jest by poznać wcześniej swój organizm, wiedzieć jak reaguje na ekstremalne warunki, niedotlenienie. Równocześnie, niezależnie od doświadczenia, ważny jest respekt i szacunek do gór. I jeszcze świadomość tego, że zwłaszcza na wysokości, nie ma mocnych. W naszej ekipie przy ataku szczytowym najwięcej problemów miał chłopak, który wcześniej wydawał się najmocniejszy i najbardziej doświadczony. Tymczasem atak szczytowy (z obozu IV na szczyt i powrót do "czwórki") zajął mu 27 godzin, podczas gdy mnie, niby od niego dużo słabszej- 13.

O tym, że na Evereście każdy jest zagrożony, świadczy analiza zgonów. Dość często zdarza się że ktoś, kto niby czuje się dobrze, kładzie się spać i już się nie budzi, albo siada i za chwilę umiera. Przyczyną są zawały, wylewy, udary, a dotyczy to osób często młodych, wysportowanych. Najczęstszym problemem jest jednak choroba wysokościowa, powiązana z przesadną ambicją. Kiedy byłam w obozie IV, w sąsiednim namiocie zmarł wspinacz, który wrócił już ze szczytu. położył się więc, by odpocząć. Z 14-tu ośmiotysięczników był już na 12, na Evereście też, ale teraz postanowił zrobić Everest bez wspomagania się tlenem. Ponieważ nie wyglądał za dobrze, Szerpa z jego agencji zaproponował mu (już po zaliczonym szczycie) butlę z tlenem. Facet odmówił

Ekstremalny, niebezpieczny i... niewiarygodnie piękny. Zobacz Everest na zdjęciach Moniki Witkowskiej

Ola (29 l.): Sikanie, okres, mycie - jak to się robi na ośmiu tysiącach?

MW: (śmiech) No dobra, to lecimy. Sikanie - w butelkę. Bo wyjście, zwłaszcza w nocy, z namiotów jest nieprzyjemne (zimno), poza tym założenie ubrania jest na wysokości nie lada wysiłkiem. A dodatkowo sprawa - bezpieczeństwo. Na przykład nasz obóz III (7100 m) był rozbity tak, że zaraz za namiotem była przepaść. Butelki jakich się używa w charakterze tych tzw. pee-bottle to nie takie zwykłe, po mineralce, ale z mocnego plastiku, z dużym wlewem. Sika się w namiocie, kobietom pomaga specjalny lejek (do kupienia w Internecie).

Od pewnej wysokości sprawy fizjologii stają się tak normalne, że wszyscy o tym rozmawiają, w jakiś sposób na to obojętniejąc. Gorzej z cięższymi sprawami. Przy ataku szczytowym większość osób używa tabletek zapierających. Mój kolega Amerykanin nie użył i dostał biegunki. Niezbyt to fajne, bo będąc wpiętym w poręczówkę nie można iść na bok, zwłaszcza gdy jest się na grani i z jednej strony ma się przepaść na dwa i pół, z drugiej na trzy kilometry. Żeby nie było za łatwo, mamy na sobie uprząż, komplikującą manewr spuszczenia spodni. Większość spodni puchowych do wspinaczki wysokogórskiej ma wszyty z tyłu zamek, tak więc kumpel tego chłopaka po prostu mu ten suwak odpinał. Nieszczęśnik załatwiał się dokładnie na ścieżce, bo tak musiał i nikogo to nie dziwiło.

Jeśli chodzi o sprawy kobiece, nie powinno się w górach wysokich brać tabletek antykoncepcyjnych (stosowane do zatrzymania miesiączek), bo poważnie zwiększają ryzyko zakrzepicy. Każda z dziewczyn musi też brać pod uwagę, że ze względu na zmieniające się ciśnienie, klimat i wysiłek, nasz cykl może zostać zaburzony, tak więc duża szansa, że "trafi nas" w najmniej sprzyjającym momencie, na przykład na atak szczytowy.

Higiena Prysznic wchodzi w grę raczej tylko w bazie, choć jak ktoś jest na droższej wyprawie, jeszcze w "dwójce" (obóz na wysokości 6400 m) może liczyć, że Szerpowie na życzenie kąpiel mu zorganizują. U nas, w wersji "low budget" takich luksusów nie było.

Powyżej obozu bazowego 5300 m n.p.m. praktycznie zostają tylko nawilżone chusteczki (ważne jednak by włożyć je do śpiwora, bo zamarzają). Ponieważ wszystko trzeba w górę wnieść, kosmetyki i ciuchy na zmianę ogranicza się do minimum. Inna sprawa, że wraz z wysokością i coraz większym zimnem pęd do mycia maleje. To że prawie ciągle chodzi się w tych samych ciuchach, to też chyba jasne. Jedno jest pewne - góry nie są dla przesadnych czyściochów. A co do wspomnianych kosmetyków, to rzecz jasna ulubiony krem przeciwzmarszczkowy na noc/na dzień trzeba sobie darować, ale na pewno nie można oszczędzać na tych z filtrem (bardzo mocnym filtrem!).

Marta (25 l.): Co się je na takiej wysokości? Czy jedzenie smakuje tak samo? Podobno tamtejsi kucharze potrafią zrobić na Evereście tort, czy to prawda?

MW: Jest taki zwyczaj, że jak się schodzi, to kucharz często czeka z tortem. U nas tego niestety nie było. Ale raz w obozie bazowym upiekli nam szarlotkę i raz pizzę. Na początku wszystko nam smakowało, później trochę narzekaliśmy na monotonię posiłków.

Tu znowu wracamy do kasy - to co się je, zwłaszcza w bazie, zależy poniekąd od tego, ile kto zapłacił. W tym samym czasie co ja na Evereście był szejk z Kataru (swoją drogą ponoć całkiem dobry wspinacz) który miał kaprysy typu świeże krewetki. Nie było problemu - helikopterem krewetki sprowadzano.

W naszym przypadku zwykle było proste nepalskie jedzenie, np. ryż z soczewicą. Pewnego dnia nasz Szerpa chciał nam chyba zrobić coś ekstra i podał... ryż z makaronem. Bez sosu, bez niczego. Konsternacja. Nie wiem, jak w innych agencjach, ale my tęskniliśmy za chlebem - przez 1,5 miesiąca nie było zresztą nie tylko pieczywa, ale też świeżych owoców czy warzyw. Jedno jest pewne - w miarę upływu czasu, coraz częściej się rozmawia się o tym, co kto by zjadł i marzy się o daniach zapamiętanych z domu.

W wyższych partiach gotowaliśmy sami, przyrządzając głównie liofilizaty, czyli wysokokaloryczne dania, które wystarczy tylko zalać wrzątkiem i nawet zmywać nie trzeba (je się z torebki, którą się potem wyrzuca). Te które ja miałam (serii Trek`n Eat) były całkiem dobre - np. łosoś z pesto, ragout z grzybami... Problem w przyrządzaniu jedzenia na wysokości stanowi to, że woda nie wrze w temperaturze 100 stopni, tylko dużo niższej, tak więc nawet liofilizat - normalnie gotowy w pięć minut - w obozie IV (wysokość 7900 m) po 20 minutach ciągle jest niedogotowany. Co ciekawe, na szczycie Everestu nawet jajko na miękko gotuje się 21 minut! (oczywiście nikt tam niczego nie gotuje )

W wysokogórskich obozach prawie cały czas spędzany w namiocie mija jeśli nie na leżeniu czy spaniu, to na gotowaniu, a dokładniej wytapianiu lodu. Trzeba bardzo dużo pić, 4-5 litrów to norma. Picie wody z roztopionego śniegu czy lodu nie jest zdrowe, bo to zupełnie jałowa woda, na dodatek wypłukująca minerały, ratujemy się więc różnymi suplementami.

Ważne jest aby ciągle dostarczać organizmowi energię. O czekoladzie czy różnych batonach zwłaszcza przy ataku szczytowym można zapomnieć - zamarzają. Lepsze są niezamarzające żele, ale takie, które nie wymagają dużej ilości wody do popicia (ja miałam Carbosnacki, takie same, jakie stosuję startując w półmaratonach). Z ciekawostek dotyczących bazy - poradzono mi, żeby wziąć z Katmandu coca-colę, która jest tam rarytasem, wiele osób do niej tęskni, a kupić w bazie nie ma gdzie, bo sklepu przecież nie ma. Ja zabrałam dwie butelki, z których jedną wielką flachę dałam Szerpom -rzeczywiście bardzo się cieszyli.

Tomasz (45 l.): Jaka jest skala komercyjnych wejść? Czy pod Everestem bywa tłoczno?

MW: Trochę mnie wkurza, że w mediach cały czas pokazywane jest jedno zdjęcie z zeszłego roku kiedy rzeczywiście na podejściu do obozu IV widać było sznurek ludzi, a typowy podpis pod tym zdjęciem to: "tłumy na Evereście". Tymczasem mało kto bierze pod uwagę, że sezon na everestowe wyprawy jest bardzo krótki - kwiecień-maj, przy czym w kwietniu jest czas na aklimatyzację, w maju czeka się na tzw. okno pogodowe, które trwa zwykle kilka dni i wtedy wszyscy ruszają na szczyt. Jeśli się nawet zdarzy, że do ataku szczytowego wystartuje ok. 200 osób (z czego tylko część stanowią wspinacze, a pozostali to Szerpowie i przewodnicy) nie znaczy to, że codziennie jest tam tyle ludzi. Podkreślam: dotyczy to tylko jednego, konkretnego dnia, tego, kiedy są najlepsze warunki. W tym roku wydano 320 zezwoleń na wspinaczkę, ile osób atakowało szczyt, trudno powiedzieć, bo sporo ludzi wykrusza się wcześniej, głównie z przyczyn zdrowotnych, ale często stwierdzając, że dziękują, nie jest to zabawa dla nich. Wiosną tego roku najwięcej wspinaczy zdecydowało się na atak 19-20 maja. Ja z kolegami celowo przeczekaliśmy i wyszliśmy z ostatniego obozu wieczorem 22 maja o godzinie 21 (na szczycie byłam następnego poranka o 5.45). Każdy z nas szedł swoim tempem, w rezultacie więc przez większą część drogi byłam zupełnie sama (nie miałam wynajętego Szerpy). Sama - oznaczało żadnych ludzi wokół mnie, jedynie w dali widziałam światła czołówek pojedynczych osób. Nawet na słynnym Uskoku Hillarego o którym media chętnie opowiadają, że są przy nim korki, nie było kompletnie nikogo.

Krótko mówiąc zdjęcie, o którym wspomniałam, to dla mnie przykład manipulowania informacjami. W tym roku takiej kolejki już nie było. Z kolei co do bazy pod Everestem, to rzeczywiście jest to imponujące rozmiarami pole namiotowe ciągnące się na odcinku spokojnie z kilometra, ale znowu - mieszkańcami są tam nie tylko wspinacze, ale też np. różni badacze (medyczni, ekologiczni itp.), którzy nigdzie wyżej nie wchodzą. I jeszcze jedna ważna sprawa o której zwykle się nie mówi - nepalski Base Camp oraz większość wyżej położonych obozów (a tym samym wyznaczony poręczówkami szlak) służy nie tyko tym, którzy zdobywają Everest, ale także sąsiednie Lhotse.

Jonasz (40 l.): Jak się czułaś, gdy podczas przygotowań do wyprawy gruchnęła wiadomość o tragedii pod Broad Peak?

MW: Bardzo to przeżywałam, tym bardziej że w tym środowisku wszyscy prawie się znamy. Z drugiej strony bolały mnie, a często wręcz irytowały komentarze internautów (przepraszam jeśli ktoś czuje się dotknięty), zwłaszcza tych, którzy są "ekspertami od wszystkiego" i tak chętnie osądzają i krytykują (nawet jeśli zabierają głos w temacie gór, a żadnej poważnej nigdy nie zdobyli). Ktoś kto nie wspinał się w tzw. górach wysokich, nie zrozumie jak tam jest, jak się człowiek zachowuje, na czym polega ta pasja. Nie ukrywam, ja akurat sceptycznie odnosiłam się do programu Polski Himalaizm Zimowy, ale wszystkich którzy realizują swoje pasje i marzenia (wszystko jedno czy chodzi o góry, czy zbieranie znaczków), zawsze bardzo cenię. Mnie wypadki na Broad Peaku dały szczególnie dużo do myślenia. Zawsze miałam duży szacunek do gór, ale przez te wydarzenia doszedł dodatkowy impuls, żeby na Evereście uważać, w porę zawrócić, nie przeceniać swoich umiejętności. Jak Góra pozwoli, to wejdę, a jak nie, to nic za wszelką cenę...

Co do Broad Peaka to trzeba pamiętać, że to była specyficzna wyprawa, wejście zimowe, typowo sportowe, chłopcy byli na górze zupełnie sami (nie było innych ekip). Każdy z nich dobrze wiedział jakie jest ryzyko, ich rodziny też. A tak zwane braterstwo liny? Powiem szczerze, to trochę mit, relikt, tym bardziej że przyjęte jest, że na odcinkach, gdzie lina nie jest niezbędna, każdy idzie sam, swoim tempem. Prawdą jest też to, że wysoko w górze działa przede wszystkim silny instynkt samozachowawczy (znaku równości z egoizmem bym jednak nie stawiała). Ja już dawno się nauczyłam, że w sytuacjach ekstremalnych trzeba liczyć wyłącznie na siebie. Na mnie wprawdzie można liczyć (mam taką nadzieję), ale to zupełnie coś innego, efekt mojej przeszłości harcerskiej i przewodnickiej. W każdym razie ja akurat się nie łudzę, że inni będą nadstawiać karku za mnie.

Na Evereście to skupienie na sobie jest szczególnie widoczne. Powodem jest wysokość i związane z tym niedotlenienie, wycieńczenie organizmu, a poza tym dochodzi jeszcze czynnik kasy - ludzie płacą mnóstwo pieniędzy, często są to oszczędności życia, wiedzą, że mogą nie mieć drugiej szansy. Liczy się dla nich tylko ICH wejście. Ale zanim to skrytykujemy, zastanówmy się, jak my byśmy się zachowali w sytuacji, gdy po latach przygotowań nagle mamy zdecydować, czy odpuścić bliski już cel w imię ratowania obcego w sumie człowieka. Dodatkowy problem stanowi to, że nie zawsze łatwo jest wyczuć granicę, kiedy rzeczywiście pojawia się zagrożenie życia. Czy mijany po drodze człowiek tylko odpoczywa, czy umiera? Na wysokości trudno się porozumiewać - gdy jest zimno i wieje wiatr, nawet rozmowa jest wielkim wysiłkiem. Zresztą ambitni wspinacze sami twierdzą, że nie, nic im nie jest, zaraz pójdą dalej (oczywiście w górę), tymczasem jeśli coś się stanie, pretensje są do partnerów.

Na Evereście niby były super układy towarzyskie, byłam przez kolegów lubiana, ale jak tylko wchodził element walki, zdobywania góry, specjalnej współpracy nie było. Kiedyś na przykład dostałam krwotoku z nosa, już co prawda na zejściu, ale wciąż było to w tzw. Strefie Śmierci. Zakładamy plecaki, ruszamy, koledzy widzą, że z jakichś powodów zostaję, czyli coś jest nie w porządku. Nikt nie zapytał co mi jest - wszyscy wstali i poszli. Poradziłam sobie, ale gdyby było coś poważniejszego, to już nie wiem. Z drugiej strony kiedy jednemu z Szerpów zabrakło tlenu, zaproponowałam, że może podzielimy się moją butlą. Ponieważ chłopak rzeczywiście kiepsko się czuł, co kwadrans stawaliśmy i oddawałam mu swoją maskę. Koledzy z ekipy nas mijali i nic - nikt nie zaproponował, żeby skorzystać z jego butli, bo pewnie każdemu tego tlenu było szkoda. Sytuacje, gdy czułam, że coś było nie fair, były częste. Ale to specyfika Everestu, poza tym temat tzw. solidarności w górach wysokich jest ogólnie bardzo kontrowersyjny, na bardzo długą dyskusję.

Ekstremalny, niebezpieczny i... niewiarygodnie piękny. Zobacz Everest na zdjęciach Moniki Witkowskiej

embed

Magda (30 l.): Czy na szlaku można zobaczyć ciała wspinaczy, którzy zginęli?

MW: Niestety, tak. Co roku na Evereście giną ludzie. Wiosną tego roku życie straciło 9 osób. Liczbę ciał na zboczach góry szacuje się między 150 a 200, ale ile dokładnie, nikt nie wie.

Ja widziałam jedno: ciemna noc, a tu nagle coś przede mną leży. Worek? Namiot? Świecę latarką - człowiek. Pierwszy odruch: może trzeba mu w czymś pomóc, ratować. Ale Szerpa, który akurat do mnie doszedł mówi, że już za późno, to chłopak który zmarł dzień wcześniej. Takich sytuacji trochę nie pojmuję, bo jeśli zwłoki długo leżą, są zamarznięte, więc nie ma ich jak ściągnąć, to wiadomo. Ale jeśli ktoś umiera dzień wcześniej, to czemu ludzie z jego ekipy nie zadbają o większy dla niego szacunek (był tak przypięty do poręczówki że na pewno niektórzy niechcący po tych zwłokach deptali). Wystarczyłoby opuścić go na linie sto metrów niżej, przysypać śniegiem i zrobić prowizoryczny grób.

Ściąganie zwłok zupełnie w dół to decyzja rodziny. Zwykle kończy się na tym, że rodzina albo nie ma pieniędzy (tego typu akcja to ogromne koszty), albo wychodzi z założenia, że lepiej jeśli wspinacz zostaje w otoczeniu, które kochał (większość wspinaczy tak właśnie woli). A co do zwłok, to po zejściu dowiedziałam się, że po drodze mijałam jeszcze minimum trzech zamarzniętych ludzi, ofiary z wcześniejszych lat. Nie widziałam ich jednak, tym bardziej że akurat spadł świeży śnieg. Może to szokujące, ale niektóre ze zwłok traktuje się jako "punkty orientacyjne" - np. słynny "Człowiek z zielonymi butami" (rzeczywiście ma na nogach zielone buty) czy siedzący na Lhotse "człowiek z białymi zębami". Dla mnie samej to trochę dziwne, że nikt się nie zastanawia, kto to jest, jakiej narodowości, jaki był jako człowiek W ogóle na Evereście panuje swego rodzaju znieczulica w temacie śmierci, ale może to dlatego że ciągle się o niej słyszy? Gorzej gdy ginie ktoś, kogo się znało. Mnie osobiście bardzo dotknęła śmierć Aleksieja Bołotowa, świetnego rosyjskiego wspinacza, z którym trochę wcześniej robiliśmy sobie wspólne zdjęcia, piliśmy herbatę, gadaliśmy... Któregoś dnia wróciłam do obozu i dowiedziałam się, że Aloszy urwała się lina. Lecąc w 300 metrową przepaść nie miał żadnych szans.

Wracając do zwłok, więcej ich jest po stronie tybetańskiej. Lider jednej z ekip opowiedział mi, że miał w ekipie Chińczyka, który był w świetnej formie, ale po tym jak po drodze naliczył sześć ciał stwierdził, że na szczycie mieszkają duchy zmarłych, a zakłócając im spokój ściągnie na swoją rodzinę nieszczęście. Jakieś 50 m od wierzchołka Chińczyk zawrócił, choć spokojnie by wszedł. Szczyt ma oficjalnie niezaliczony, ale z mojej strony zyskał sobie pełen szacunek. Ważne żeby mieć swoje zasady i nie robić czegoś za wszelką cenę.

Masz pytanie do Moniki Witkowskiej? Zadaj je w komentarzu. Przekażemy je Monice, a odpowiedzi na najciekawsze opublikujemy w Gazeta.pl.

Relacja z wyprawy już wkrótce (jesienią tego roku) zostanie wydana w formie książki (wyd. Bezdroża).

Wyprawowy blog można znaleźć na www.everestexpedition.pl .

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.