Sen o Nanga Parbat trwa. Mackiewicz i Klonowski wracają w Himalaje. ''Zbiórka pieniędzy pokazała, że ludzie tęsknią za wolnością'' [WYWIAD]

Polacy wracają w Himalaje, aby kontynuować wyprawę, jakiej świat jeszcze nie widział. Kilkaset osób złożyło się, żeby Tomasz Mackiewicz i Marek Klonowski mogli pojechać na Nanga Parbat. Tym razem z normalnymi linami, a nie kupionymi w sklepie rolniczym.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Nanga Parbat (8126 m.n.p.m.) to obok K2 jedyny niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. W tym roku na górze będzie działać kilka wypraw. Obok polskiej największe szanse na szczyt ma ekspedycja Simone Moro i Davida Goettlera. Moro to legenda himalaizmu, Goettler jest o kilkanaście lat młodszy, ale na koncie ma już pięć ośmiotysięczników.

Więcej o wyprawie Moro i Goettlera przeczytasz tutaj >>

Kiedy opowiadam im historię Mackiewicza i Klonowskiego z niedowierzaniem kręcą głową. Zaczęło się cztery lata temu, kiedy po zdobyciu Mount Logan, potężnego masywu w Kanadzie, dwóch kolegów szukało kolejnego wyzwania. Klonowski rzucił, że może by pojechać na Nanga Parbat. Wtedy to był jeden z kilku niezdobytych zimą ośmiotysięczników. Skąd taki pomysł? Powód jest prozaiczny. Zimowe pozwolenie kosztowało tylko kilkaset euro, a dojazd do bazy jest łatwy. Pierwszy raz pojechali tylko z jednym namiotem, a zagraniczne wyprawy patrzyły na nich jak na parę samobójców. Uczyli się góry przez kolejne dwa lata. Jeździli za swoje pieniądze i to, co się udało pożyczyć. Wracali biedni jak myszy kościelne, spłacali długi i znowu organizowali wyprawę.

Rok temu zabrakło im pieniędzy na liny poręczowe, które pomagają poruszać się po stromym zboczu. Mackiewicz wypatrzył promocję w sklepie rolniczym i szczęśliwy kupił dwa kilometry. Nikt nie traktował ich jednak poważnie. Nie należeli do Polskiego Związku Alpinizmu, nie mieli bogatego wykazu przejść górskich. Mackiewicz nie miał nawet kursu taternickiego. Wszystkiego uczył się sam. I rok temu wyszedł na wysokość 7400 metrów. Tak wysoko nie był tam w zimie nikt od wyprawy Andrzeja Zawady z sezonu 1996/97. Zbigniew Trzmiel i Krzysztof Pankiewicz zawrócili wtedy trzysta metrów od szczytu. Ledwo wrócili, z groźnymi odmrożeniami.

Zeszłoroczny sukces nie przełożył się na finanse. Tegoroczna wyprawa stała pod znakiem zapytania, ale wtedy Mackiewicz i Klonowski wymyślili, że poproszą o pomoc ludzi. Uzbierali dzięki internetowej akcji prawie 50 tysięcy złotych. Postanowili zabrać ze sobą jeszcze kilka innych osób, aby zwiększyć szansę na szczyt.

Decyzja o wyjeździe stała się jeszcze trudniejsza, gdy stracili prace. I po czerwcowym zamachu . W bazie pod Nanga Parbat zginęło dziesięciu wspinaczy.

Simone Moro, który spotkał Mackiewicza i Klonowskiego po raz pierwszy właśnie pod Nanga Parbat nie ma złudzeń.

- Ludzie zakochali się w nich, bo są normalni. Tacy sami jak ci, którzy wpłacają im pieniądze. Na festiwalach wchodzą między tłum, piją razem piwo. Nie sposób ich nie lubić - mówi włoski wpinacz, który nie wyklucza, że w tym roku będą współpracować podczas akcji górskiej.

Więcej o szalonych przygodach Mackiewicza i Klonowskiego czytaj tutaj >>

***

Dominik Szczepański: Kiedy wylatujecie do Pakistanu?

Tomasz Mackiewicz: Możesz sobie wybrać datę.

Jak to?

No wybierz sobie jakąś.

Źle się zaczyna ta rozmowa.

(śmiech) To nie tak. Każdemu mówimy po prostu coś innego, bo musimy zrobić chaos komunikacyjny.

Bo jest niebezpiecznie?

Trzeba uważać po tym, jak w czerwcu w bazie pod Nanga Parbat zabito wspinaczy. Trochę się pozmieniało.

Nie tylko tam. U was też. Rok temu na Nangę jechaliście za swoje i pożyczone. Część lin kupiliście w sklepie z artykułami rolniczymi, a żeby wrócić, musieliście sprzedać sprzęt, w tym kurtki. Teraz jest inaczej.

Tak. Ta cała zbiórka, zaangażowanie ludzi... To jakiś fenomen. Musimy chyba sprawiać im sobą wielką radość, bo tych pieniędzy dostaliśmy tyle, że można dzięki temu pojechać.

Ile uzbieraliście?

Prawie 50 tysięcy złotych. Dostaliśmy też trochę pieniędzy od sponsorów. Ale i tak to wszystko się rozeszło. Nie ma kasy. Jestem w Warszawie, załatwiam formalności paszportowe i chodzę piechotą, bo nie mam na bilet. Straciłem ostatnio pracę i jest kiepsko.

 

Zajmowałeś się energią odnawialną. To przecież przyszłościowe, tak mówią.

Okazało się, że nie bardzo. No i tak sobie chodzę, a moje żony: była i obecna, nie są za bardzo z tego zadowolone, bo jakoś trzeba utrzymać czwórkę dzieci.

Czasy dla himalaizmu mamy trudne, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach na Broad Peaku musi być trudno znaleźć pieniądze na wyprawę. A wy w ciągu kilku miesięcy uzbieraliście sumę, dzięki której możecie jechać. Jak to możliwe?

Zastawiałem się nad tym i tak myślę, że ludzie w naszej akcji dostrzegli szansę dla siebie. Na jakąś formę wyzwolenia się z tego amoku życiowego, w który nas wpędził raczkujący kapitalizm. Wszystkie wartości się gdzieś pochowały. Tylko pieniądz i pieniądz. Widzę na ulicy, jak ludzie pędzą, jak nie liczą się z sobą nawzajem. Mam wrażenie, że dostrzegli w nas jakiś luz, w który chcieli zainwestować. Zaufali nam, bo podeszliśmy do nich otwarcie. Słuchajcie, jesteśmy tacy i tacy, robimy to i to, potrzebujemy tyle i tyle.

 

Poczuli się za was odpowiedzialni?

Tak to sobie tłumaczę. Fajnie mi z tym. I mam nadzieję, że dla tych ludzi to jest coś dobrego.

A może to nie odpowiedzialność ich pociągnęła? Może ta historia jest po prostu na tyle romantyczna, że ją kupili? Jak Kopciuszka.

Wiesz co, tak szczerze: ja nie za bardzo to wszystko ogarniam. My nie planowaliśmy takiej roli. Nagle ją dostaliśmy, więc gramy najlepiej jak potrafimy. Gramy to złe słowo, bo my nie udajemy. Po prostu tacy jesteśmy. I bardzo się z tego cieszę, że możemy dać ludziom odskocznię o codziennej gonitwy. Doświadczyliśmy swojego rodzaju integracji społecznej. A mówi się, że Polacy tylko się kłócą i wrzeszczą. Okazuje się, że jednak może być inaczej.

Druga rola, którą musicie grać, to rola ojców i głów rodzin. Tracisz pracę, a jednak jedziesz w Himalaje na wyprawę, z której możesz już nie wrócić?

Zawsze mieliśmy to minimum pieniędzy, żeby pojechać i zabezpieczyć rodzinę. W tym roku się tak porąbało, że Marek stracił pracę, ja musiałem zamknąć działalność. Padła nasza branża i trzeba szukać czegoś nowego. Stanęliśmy przez dylematem, bo nie ma na tyle pieniędzy, żeby opuścić rodzinę na kilka miesięcy ze spokojną głową, ale jednak tyle osób nam pomogło i zaangażowało się, żebyśmy mogli pojechać na tę Nangę... Co byś zrobił? Co poświęcić, co zaryzykować, kogo zawieść? Zakładam, że wrócę.

I co wtedy?

Jest takie opustoszałe schronisko w Górach Sowich, którym chciałbym się zaopiekować. Dużo się tam nie zarobi, ale myślę, że to pozwoli mi się ustabilizować. Marzy mi się, żeby organizować tam przeglądy filmów górskich, rajdy terenowe, slajdowiska.

Teraz ruszacie na czwartą wyprawę na Nanga Parbat. Wszystkie nazywały się tak samo: Justice for All. Dla kogo ta sprawiedliwość?

Dla wszystkich oczywiście (śmiech). Może to jednak trochę infantylne, no bo co właściwie znaczy dla wszystkich? Chyba idea jest fajna, ale racjonalizując, to można by się przyczepić, że to nierealne. Ale czy patrząc na naszą pierwszą wyprawę cel był realny?

To wyprostuj, dodaj coś. Dla kogo ta sprawiedliwość?

Dla świata. Dla tego, co dzieje się np. w Pakistanie i w Afganistanie. Dla mieszkańców tych państw, bo latają tam drony i zabijają kobiety i dzieci. Z odległości, bez konfrontacji. Są oczywiście odwety, ludzie giną w zamachach, ale gdzie jest ta prawda? Kto za to odpowiada? Sprawiedliwość dla niewinnych.

A dla was? Dla waszej wyprawy? Nie boicie się?

Boję się, oczywiście. Ale przez trzy ostatnie lata spotykałem tych ludzi w wioskach pod Nangą. Znam ich, oni mnie znają, mam tam przyjaciół. Ufam im, wiedzą, że jesteśmy po ich stronie, że widzimy, jak trudne mają życie i kiedy już tam jesteśmy, to staramy się im pomóc. Tam gdzie zmierzamy, czyli do Lattabo, powinno być bezpieczniej. Widać z daleka, jak ktoś się zbliża. Natomiast Diamir, gdzie wydarzyła się tragedia, to miejsce pełne skał, zza których ktoś może wyskoczyć

Mówi się, że tam jednak będą jakieś wyprawy. Potwierdzeń jeszcze nie ma, ale lada chwila coś powinniśmy o nich wiedzieć.

Góra z tamtej strony miała być zamknięta, ale widocznie coś się zmieniło. Simone Moro będzie się wspinał tam gdzie my, od strony Rupal. W tym roku będzie jeszcze jedna wyprawa, właśnie od strony Diamir. Tak jak w tamtym roku spróbują Daniele Nardi i Elisabeth Revol. Towarzyszył im będzie młody pakistański przewodnik górski.

Ulubione słowo mediów - czyli wyścig. Czy właśnie zaczął się wyścig o Nangę?

Wyścig jest ewidentny, ale nie do końca między ludźmi. To wyścig wielkich firm: Moro, czyli The North Face, Nardi, czyli Salewa, no i my, którzy dostaliśmy sprzęt od brytyjskiej firmy Rab. A my jesteśmy tylko mięsem armatnim (śmiech). Na szczęście nikt chyba nie ma aż tak wielkiego ciśnienia na ten szczyt. Takiego, które mogłoby nam zaćmić umysły.

Na pewno? Denis Urubko były oficer armii Kazachstanu, z którym Moro zdobywał dwa ostatnie ośmiotysięczniki, powiedział, że się boi i nie jedzie na Nangę. Nie chodzi mu o wspinaczkę, tylko o zagrożenie zamachami. Realne. A jednak co najmniej trzy ekipy uznały, że spróbują.

Trochę może być tak, że po naszej ostatniej wyprawie, kiedy doszliśmy na 7400 m. pojawiło się realne zagrożenie, że w tym roku ten szczyt może paść. Wcześniej Simone z Denisem mogli sobie spokojnie czekać. Poza tym, to są gigantyczne pieniądze dla zachodnich wypraw.

A wy macie coś obiecane, jak wejdziecie?

Dzięki Bogu nie! (śmiech). Nie robimy tego dla pieniędzy. Dla nas wystarczające jest to, że w końcu mamy porządny górski sprzęt i nie musimy się już martwić, że zabraknie liny albo że pojedziemy w porwanych gaciach. Poza tym nie było nawet za bardzo tych gaci, bo musieliśmy wszystko sprzedać, żeby wrócić ostatnim razem.

W tym roku to nie tylko ty i Marek. W akcji górskiej będą wam pomagać jeszcze Paweł Dunaj i Jacek Teler. Podkreślasz zawsze, że w górach jest dla ciebie bardzo ważna więź z partnerem. A teraz bierzecie obcych ludzi. Nie boisz się, że harmonia zostanie zakłócona?

Nowi ludzie wprowadzają niezłe zamieszanie, zawsze tak jest. Ustaliliśmy sobie z Markiem, że on jest kierownikiem, a ja dyrektorem wykonawczym, czyli złym policjantem. My sterujemy wyprawą, jak trzeba ochrzanić, to ochrzaniamy. Nawet już teraz, bo łatwo można zdradzić nasz termin wyprawy i miejsce, w którym akurat danego dnia będziemy. A tego nie chcemy.

Po co wam to było? Te nowe osoby.

Bo dzięki nim szansa na zdobycie szczytu będzie większa. Rok temu musieliśmy ciągnąć ze sobą w górę kilkudziesięciokilogramowe plecaki. A teraz więcej osób będzie pracowało na tę górę, będzie komu przekazać informację o naszych postępach, zarządzać bazą, dbać o posiłki. To, co my we dwóch robiliśmy rok temu, teraz będzie można zrobić o wiele szybciej. A czas przy kapryśnej pogodzie w tym rejonie jest kluczowy.

Czyli nie będziecie mieć tragarzy wysokogórskich?

Nie. Stwierdziliśmy, że to trochę niesportowe.

Macie już jakieś prognozy pogody? Wiecie, czego się tam spodziewać, przynajmniej na początku?

Opowiem ci historię. To, że uzbieraliśmy dzięki ludziom pieniądze na wyprawę, to jest jedna rzecz. A druga, to fakt, że w naszą wyprawę zaangażował się cały sztab osób z całego świata. Polacy w Kanadzie zrzucili się, żeby wykupić nam profesjonalne prognozy meteorologiczne, które będziemy dostawać w trakcie wyprawy. W Anglii, z której odlecimy, będzie czekał na nas wolontariusz, który nas przenocuje i odwiezie na lotnisko. Ktoś inny zaprojektował nam loga, plakaty, pocztówki. Jacyś ludzie zgłosili się z drukarni i zaoferowali, że to wydrukują. Dla mnie to jest zjawiskowe, aż chce się działać.

Rok temu wyszedłeś na 7400 m. Czy stamtąd już można atakować szczyt, czy trzeba postawić jeszcze jeden namiot?

W to miejsce na 7400 m. nie trzeba wychodzić. Trzeba cisnąć od 7200 m. w lewo trawersem. Na pewno będziemy chcieli założyć jeszcze jeden obóz, gdzieś pod szczytem. Dzień jest za krótki, a droga za długa. Więc czwarty obóz na 7300-7400, a namiot pod partią szczytową. Jak to powiedział Krzysztof Wielicki, tam na górze, na tym śniegu, stoi taki Mięguszowiecki Szczyt. I pod nim musimy się rozbić. Ale najpierw tam trzeba dojść. Ja nocowałem na 7200 m, a stamtąd to jeszcze jakieś 1,5 - 2 km trawersu. To długa droga na dużej wysokości, a słońce szybko zachodzi. Ale przynajmniej będziemy je mieli, nie to co inni, którzy będą się wspinać od strony Diamir. Ale tak jak mówiłem: to jest do zrobienia, uczyliśmy się tej góry przez trzy ostatnie lata i teraz jesteśmy gotowi.

Wszyscy tak uważają? W tym roku zmieniło się też to, że jeździcie na festiwale i spotykacie się z innymi wspinaczami. Dotąd byliście trochę poza środowiskiem. Jak was przyjęto?

Z Alkiem Lwowem [zdobywca czterech ośmiotysięczników - przyp. red] się świetnie dogadujemy, zrozumiał, że chcemy być samodzielni, że nie należymy do PZA i tego nie krytykuje.

Ale Lwow był za wami już w trakcie ostatniej wyprawy. Co z innymi?

Festiwale, na których byliśmy, miały akurat takie programy, że nie spotykaliśmy się wieloma wspinaczami. Nie doszło więc do konfrontacji.

Czyli nic się nie zmieniło? Dalej działacie sami, poza PZA?

Tak, chociaż dostaliśmy sygnał, że PZA chce podjąć współpracę. Jednak na tym się skończyło. Nikt się do nas od tej pory nie odezwał. A czujemy trochę, że od wyniku naszej wyprawy zależy, czy Polacy nadal będą jeździć zimą w Himalaje i Karakorum. Myślę, że jeśli się nam uda, to wróci wiara w ideę zimowego himalaizmu.

Jak będzie w tym roku, co czujesz?

Będzie dobrze.

***

Sprawdziliśmy, jaki stosunek ma PZA do wyprawy Tomasza Mackiewicza i Marka Klonowskiego. Prezes  Janusz Onyszkiewicz przyznał, że związek rzeczywiście odezwał się do wspinaczy. Nie padła jednak żadna konkretna propozycja, sprawa zgasła w zalążku. Mackiewicz i Klonowski również nie skontaktowali się ze związkiem.

Mackiewicz: Nie szkodzi, działamy sami. Nie potrzebujemy pomocy.

Onyszkiewicz: Wyprawa działa poza PZA, ale przyglądamy się jej i trzymamy za nią kciuki.

Wideo promujące tegoroczną wyprawę:

rabik swell from mrufkaz on Vimeo .

Czy Tomkowi i Markowi uda się zdobyć Nanga Parbat tej zimy?
Copyright © Agora SA