Polak spędził 20 dni w największej pionowej ścianie świata. Tomaszewski: Szczyt nie jest celem [Ludzie z pasją odc. 7]

- Po 20 dniach w ścianie trzeba się nauczyć chodzić na nowo. Potykamy się, szuramy nogami. Znajomi mówią: chłopie, wspinasz się po takich ścianach, a potykasz się na chodniku - mówi Marcin Tomaszewski, polski wspinacz, który wytyczył nową drogę na Great Trango Tower, największej prawie pionowej ścianie świata.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Na przełomie lipca i sierpnia 2013 roku Marcin Tomaszewski i Marek Raganowicz wytyczyli nową drogę na największej prawie pionowej ścianie świata - Great Trango Tower w Pakistanie. Polacy spędzili 20 dni w zawieszeniu. Przez ten czas ani razu nie zeszli na dół.

Marcin Tomaszewski opowiada o tym, jak żyje się w takich warunkach i dlaczego wybrał tak bardzo pociągają go wielkie ściany. Polski wspinacz jest kolejnym bohaterem serii off.sport.pl ''Ludzie z pasją''. Jeśli sami macie jakąś ekstremalną pasję albo znacie kogoś, kto ją ma, piszcie do autora: dominik.szczepanski@agora.pl.

1. Rowerami przez Amerykę Południową i pustynie Australii >>

2. Na nartach z ośmiotysięcznika >>

3. Szybowcem nad Himalajami >>

4. Polak w zapomnianych górach Tibesti >>

5. Pies uratował ich przed himalajskim tsunami? >>

6. Zaginiony świat Amazonii. Polski kajakarz dociera w nieznane miejsca >>

***

Dominik Szczepański: Gdzie zacząłeś się wspinać?

Marcin Tomaszewski*: Zaczynałem w Bieszczadach i w Beskidzie. Wspinałem się w małych skałkach, jeszcze bez kursu wspinaczkowego. W 1991 roku zapisałem się na kurs skałkowy. Pojechałem na szkolenie do Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Skałki mają tam od 20 do30 metrów i są wapienne. Uczą wspinaczki i asekuracji. To był pierwszy krok. Pierwszą lekcją były Tatry i wspinaczka nawet na małych ścianach.

Kiedy sobie wymarzyłeś Trango Towers?

W momencie, kiedy zacząłem się wspinać. Od początku interesowały mnie duże ściany, chociaż zaczynałem od małych skałek. Od zawsze w mojej głowie istniał obraz wielkiej ściany. To był dla mnie ideał wspinaczki. Najbardziej kusiły mnie dwie ściany: Great Trango Tower i Polar Sun Spire, na Ziemi Baffina w Kanadzie. Tę drugą pokonałem w 2012 roku. Wytyczyliśmy z Markiem Raganowiczem nową drogę. Te ściany posiadają w sobie pewną tajemnicę. Niskie skałki są dobrze rozpoznane i zabezpieczone. Wielkie ściany to rodzaj podróży, wyprawy w nieznane. Odkrywamy tam również siebie, bo nie wiemy, w jakiej sytuacji się znajdziemy i jak ona na nas wpłynie.

Co jest wyjątkowego w Trango Towers?

Ich czar nie polega na tym, że są wysokie w stosunku do poziomu morza, ale na tym, że są ogromne. Wyrastają z lodowca osiągając nawet 1500 metrów.

Great Trango TowerGreat Trango Tower Great Trango Tower (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego) Trango Towers (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego)

Czy z twoim marzeniem mieli coś wspólnego Wojciech Kurtyka i Erhard Loretan, którzy wytyczyli tam nową drogą?

Jako młody chłopak karmiłem się książkami o Wojtku Kurtyce, Jurku Kukuczce i innych. Oni byli moimi mentorami i wytyczali drogi w moim wspinaniu. Wolałem podążać drogą Kurtyki, dla którego ideą wspinaczki było poszukiwanie pięknych i trudnych ścian, a nie zdobywanie szczytów ośmiotysięcznych.  Z Wojtkiem Kurtyką liną związałem się w Nepalu w 2004 roku.

Jak się czułeś, kiedy pierwszy raz stanąłeś pod nimi?

Nikt tam nie przychodzi z przypadku, to nie jest miejsce na wycieczki turystyczne ani na naukę wspinaczki. Jeśli chcesz spróbować zdobyć Trango to musisz mieć duże doświadczenie. Ta góra testuje najlepszych.

Jak się przygotowałeś do Trango?

O ścianie wiedziałem tyle, co wyczytałem w prasie branżowej. Wiedziałem, że jest tam kilka  dróg wytyczonych przez Rosjan i Amerykanów. Każdy z zespołów wisiał w tej ścianie po kilkanaście - kilkadziesiąt dni. Dolna część ściany nie jest tak trudna jak górna. Największe problemy znajdują się pod samym szczytem. Dlatego istotą wspinaczki na Great Trango Tower jest więc rozsądne planowanie sił.

To był plan taktyczny. A fizyczny?

Fizycznie przygotowuję się od 23 lat. Trening jest częścią mojego dnia. Tak jak jedzenie i oddychanie. Trenuję 3-4 dni w tygodniu. Staram się nie odpoczywać więcej niż 3 tygodnie. Nie przygotowuję się specjalnie do każdej wyprawy. Ale w każdej chwili, nawet teraz, kiedy siedzę na kanapie u siebie w domu, byłbym w stanie wstać, wziąć sprzęt i pójść na każdą górę, którą mam w planach. Czuję szczyt formy.

Jaki masz plan treningowy?

To bardzo proste. Kiedyś skupiałem się mocno na dietach, katorżniczym treningu, co powodowało, że po jakimś czasie czułem się wypalony i musiałem więcej odpoczywać. W znalezieniu rozwiązania pomogła mi babcia, która powiedziała: Jedz Marcin, będziesz miał siłę. Przez siedem lat nie jadłem mięsa, ale po słowach babci zacząłem. Więcej trenowałem, ale też więcej spalałem. I traciłem wagę. Bilans więc był podobny poza jedną różnicą, którą stanowiło to, że byłem silniejszy. Najważniejszą zasadą mojego treningu jest przyjemność. Trening nie może być karą. Kiedy chodzę na ściankę- nie spędzam dużo czasu na drążku, za to się wspinam w seriach po 30 minut, ćwiczę trudne ruchy i schodzę.

Wspomniałeś o wadze. Wojtek Kurtyka w swojej nowej książce ''Chiński maharadża'' pisze, że dla wspinacza bardzo ważne są proporcje wagi i siły, czyli torby i korby.

Każdy kilogram wspinacz musi ciągnąć na palcach. Im mamy większą wagę, tym jesteśmy bardziej narażeni na kontuzje. Ja niestety nie należę do wspinaczy, którzy mają niską wagę. Nie mam tłuszczu, ale jestem bardzo dobrze zbudowany. Jako dziecko trenowałem wyczynowo judo. Kiedy zacząłem się wspinać, moim celem nie było tracenie mięśni, a zgromadzenie siły, która byłaby w stanie zagospodarować moją masę. Nie chciałem skupiać się na obniżaniu wagi, co powoduje utratę energii.

Marcin TomaszewskiMarcin Tomaszewski Marcin Tomaszewski na Great Trango Tower (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego) Marcin Tomaszewski na Great Trango Tower (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego)

Jak przeszedłeś od judo do wspinaczki? To dwa inne światy.

Historia mojego wspinania sięga w zasadzie moich narodzin. Jako dziecko byłem bardzo chory. Miałem wadę serca, którą zdiagnozowano, kiedy miałem pięć lat. Dwa-trzy kolejne lata spędziłem w szpitalach. Byłem samotny. To były czasy, kiedy rodzice mogli odwiedzać dzieci tylko raz na dwa tygodnie. Był to jeden z powodów, który dzisiaj czyni mnie samodzielnym wspinaczem.  Kiedy skończyły się moje problemy z chorobą, musiałem nadrabiać w szkole, ale i środowisku zdrowych dzieci. To chyba aktywowało moje cechy charakteru. Przede wszystkim chęć pracy nad sobą. Tak jak później, kiedy okazało się, że mam lęk wysokości.

Wspinacz z lękiem wysokości?!

Kiedy podchodziłem do ścianki,  bałem się wysokości. Pracowałem nad tym latami, aż w końcu któregoś dnia okazało się, że lęk zniknął. Podobnie jak w judo, we wspinaczce znalazłem przeciwnika, którego stanowiły moje słabości typu strach. Góry podczas ich pokonywania są obojętne wobec powyższych zjawisk. Jeżeli z góry spada kamień i trafia nas w głowę, to znaczy, że mamy pecha, bo ten kamień i bez nas, by tam spadł. Góry są jak lustro, w których mogę zobaczyć swoje lęki i podać im rękę.

Czego się boisz w życiu, a czego w górach?

W życiu boję się pustki, poczucia niebytu podczas gdy jeszcze się żyje.  Jestem typem samotnika, ale takim, który po okresie bycia z samym sobą, chce do kogoś wrócić. Szukam samotności w górach, ale w życiu nie chcę być sam. Góry nigdy nie były dla mnie najważniejsze, centrum mojego życia toczyło i toczy się do dzisiaj poza nimi . Bardzo możliwe, że dlatego udaje mi się mierzyć z największymi ścianami i wychodzić z tego cało. Kiedy było zbyt niebezpiecznie, mogłem sobie powiedzieć, że zjeżdżam stąd i wracam do domu, wrócę kiedy warunki będą lepsze. Taki dystans powoduje, że mam zdrowe podejście do gór.

22 czerwca w bazie pod Nanga Parbat zamachowcy zabili 11 osób. Wy do Pakistanu lecieliście w lipcu. Nie myśleliście, żeby odwołać wyjazd?

Plany uwzględniały wyjazd trzech osób: mnie, Marka Raganowicza i David'a Allfrey'a. Kiedy świat dowiedział się o tragedii w bazie pod Nanga Parbat, David powiedział, że mimo wszystko jedzie, zrezygnował w ostatniej chwili za namową rodziny. Rząd Pakistanu zareagował na naszą korzyść, wzmocnił posterunki i patrole. W trakcie przejazdu przez Karakorum Highway byliśmy w najniebezpieczniejszym odcinku eskortowani przez policję i wojsko.

Co zabraliście ze sobą na Trango?

Sprzęt alpinistyczny ważył ok. 150 kilogramów, 350 metrów lin: część dynamicznych, część statycznych. Dynamiczne liny służą do asekuracji, a statyczne, to liny do podchodzenia. Oprócz tego ok. 100 karabinków, 40 haków, 40 spitów, które się wwierca w litą skałę, różne przyrządy, które się klinuje w ścianie, czekany, raki, prowiant, kuchenki. Zabraliśmy też portaledge, czyli namiot ścianowy.  To wszystko było niezbędne, bo nasza droga miała 1997 metrów, a w ścianie byliśmy zawieszeni przez 20 dni.

Jak to jest możliwe, że droga ma prawie dwa kilometry, a liny jest tylko 350 metrów?

Ten rodzaj wspinaczki polega na tym, że poruszamy się tzw. kapsułami. Jedna kapsuła to odcinek pomiędzy biwakami, czyli 300-400 metrów, gdzie wieszamy liny. Codziennie pokonujemy od kilkudziesięciu do kilkuset metrów. Na najwyższym punkcie, który osiągniemy, zaczepiamy linę i zjeżdżamy do biwaku. Kiedy zakładamy wyższy biwak, to niższy pakujemy. Zwijamy liny i przenosimy się wyżej.

A nie lepiej wziąć dwa kilometry liny i zaporęczować całą górę? Byłoby łatwiej przy odwrocie.

To się zdarzało w przeszłości, ale cierpi na tym styl wspinaczki. Dla nas najważniejsze jest, żeby ścianę pokonać w jak najlepszym stylu, czyli z wykorzystaniem  najmniejszej ilości liny oraz sprzętu. Poza tym odcinki, które pokonujemy są zbyt duże by powtarzać je każdego dnia. Najbardziej we wspinaczce pociąga to, że można wejść w  ścianę, zamieszkać w niej, zżyć się ze skałą. Każdego dnia czuć się jej częścią.

Marcin Tomaszewski Marcin Tomaszewski  Marcin Tomaszewski na Great Trango Tower, w dole Marek Raganowicz (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego) Marcin Tomaszewski na Great Trango Tower, w dole Marek Raganowicz (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego)

Co widać ze ściany?

Lodowiec Baltoro, gigantyczny, z którego wyrastają ośmiotysięczniki m.in. K2, Broad Peak i Gaszerbrumy. Widać Uli Biaho, którego jeden szczyt został zdobyty zaledwie siedem lat temu oraz grupę ścian Trango, która jest mekką wspinaczki wielkościanowej.

Co się je na ścianie?

Plan był taki, żeby jeść liofilizaty, czyli żywność, która została odwodniona w specjalnym procesie. Kiedyś wymyślono ją dla kosmonautów. Plusem takiej żywności, jest to, że po zalaniu wrzątkiem staje się pełnowartościowym, smacznym daniem. Dokupiliśmy 80 jum jumów, puszki z mięsem i z serem. Nie miały tyle wartości odżywczych co wspomniane liofilizaty, więc byliśmy trochę słabsi, ale udało się.

Skąd się bierze wodę w ścianie?

Dzienne zużycie na dwie osoby to od 3 do 4 litrów. Czyli w ciągu dwudziestu dni zużywamy tej wody między 60 a 80 litrów. Nie byliśmy w stanie zabrać tyle ze sobą. Najpierw więc musieliśmy dobrze obejrzeć ścianę z dołu, poszukać śladów wody i pól śnieżnych. Na pierwszy biwak, który był 400 metrów nad ziemią zabraliśmy ze sobą wodę, bo nie znaleźliśmy żadnego źródła. Wyżej napotkaliśmy strumyk, który pojawiał się, gdy świeciło słońce. Promienie topiły fragment pola śnieżnego i pojawiał się płyn. W górnych częściach ściany było kilka półek z potężnymi płatami śniegu, który mogliśmy topić w menażkach.

Jak wyznaczyliście drogę?

Byłem tam w 2007 roku. Chciałem wspinać się na Nameless Trango Tower, słynny skalny palec, na który wszedł kiedyś Kurtyka i Loretan. Nie udało nam się, warunki były złe. Ale budząc się co rano widziałem Great Trango i myślałem o niej. Była większa, bardziej niedostępna niż Nameless Trango Tower. W tym roku mieliśmy kilka projektów ściany, ale nie wiedzieliśmy, jak to dokładnie będzie. Na zdjęciach w wielu miejscach wydawała się idealnie gładka, ale z bazy, kiedy słońce zachodziło, widać było dokładnie niektóre partie oraz formacje skalne, załamania i pęknięcia które na zdjęciu nie widniały. To pozwoliło teoretycznie zaplanować drogę.

Czy to nie była trochę iluzja?

Ta ściana jest pułapką, nie można tam ufać percepcji. Wielokrotnie nie dostrzegaliśmy rzeczywistej odległości formacji. W drugiej połowie pokonywania drogi byliśmy już przygotowani na zjawisko fałszowania obrazu. Można się uodpornić na tą zakrzywioną percepcję.  Wokół nas grzmiała natura, wielka ściana, która żyła własnym życiem, co chwila pluła kamieniami, miała swoje cykle. Great Trango Tower nie jest monolityczną ścianą. W dolnej części jest lekko położona, tam napotkaliśmy dużo trawy, krzaków, nawet kwiatki. 500 metrów wyżej jest bardziej surowy. Na dole zaś mokro i krucho, a potem ściana twardnieje. Wciąż jest krucha, ale na zasadzie łuszczącej się farby. To trudne, bo trzeba ją oczyszczać, uważać, gdzie stawia się nogę, łatwo można polecieć z łuską skalną.

Marcin TomaszewskiMarcin Tomaszewski Marek Raganowicz i jum jumy (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego) Marek Raganowicz i jum jumy (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego)

Ściana miała swoje cykle, ale wy też. Jak wyglądał wasz dzień?

Po kilku dniach wspinaczki i życia w ścianie, wiercenia spitów, wbijania haków, budziliśmy się z odrętwiałymi rękoma. Mięśnie, które cały dzień pracują, puchną, przyciskając żyły. Należy się wtedy rozruszać. Poranek zaczyna się więc od jęków i stękań, co trwa do kilka minut. Pierwszy ratunek to kawa, której jesteśmy  niewolnikami w ścianie., a której zuzyliśmy 400 gramów. Śpimy w portaledge'u, więc wszystkie ruchy muszą być zsynchronizowane. Malo stabilne łóżko ścianowe wymaga dużej uwagi na partnera, ponieważ jej brak grozi przeważeniem. Zachowanie równowagi w ścianie jest często kluczem do przetrwania.

Jak się śpi w portaledge'u? W ścianie nie było praktycznie półek, więc pod podłogą namiotu mieliście kilkaset metrów przepaści.

Namiot ścianowy jest skonstruowany jak łóżko kanadyjskie. Na metalowej ramie jest rozpięty materiał. W środku, pomiędzy śpiącymi, są ścianki napinane do góry. Śpi się bardzo wygodnie, ale namiot działa jak huśtawka, jedno przesunięcie sprawia, że cały układ się zaburza.

O czym się śni?

Sny są bardzo atrakcyjne. Śnią się skojarzenia, metafory naszych przeżyć w ścianie w sposób bajkowy, a niekiedy przerażający.

Jak komunikowaliście się z Polską?

Co siedem dni wysyłaliśmy newsy do Polski dzięki telefonowi satelitarnemu i notebookowi. Pisałem w kilku zdaniach co u nas. Jeden megabajt danych przesyłał się godzinę. Ręka drętwiała mi od trzymania telefonu, żeby złapać sieć.

Jak wygląda relacja między partnerami na takiej wielkiej ścianie?

Wygadujemy się dopiero wieczorem. W ciągu dnia rozmawiamy niby cały czas, ale są to krótkie komendy. Nie trwonimy czasu na pogaduszki. Z Markiem mamy dobry kontakt i rozumiemy się za pomocą kilku słów bądź tylko spojrzenia. Dlatego naszą drogę w Kanadzie na Ziemi Baffina nazwaliśmy Superbalance.

Marcin TomaszewskiMarcin Tomaszewski Namiot, w którym spali Tomaszewszki i Raganowicz (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego) Namiot, w którym spali Tomaszewszki i Raganowicz (fot. archiwum Marcina Tomaszewskiego)

Czym was zaskoczyła ściana?

Odległościami i ogromem.

A co z siłami? Mieliście je do końca?

Sił nam wystarczyło, chociaż z każdym dniem wspinaczki byliśmy coraz słabsi. Brakowało pełnowartościowej żywności. Gdyby nie nasze doświadczenie, mogłoby się nie udać. Najgorzej było podczas ataku szczytowego, kiedy zmęczenie brało górę.

Co czułeś, kiedy ukończyliście drogę?

Chęć powrotu do ostatniego biwaku w ścianie podczas ataku szczytowego by odpocząć i schronić się przed żywiołami.

Jak się walczy z zamarzniętą liną?

Łamie się ją na kolanie. Można ją chwycić jak kabel, a podniesiona do góry na długości trzech metrów stoi pionowo. Taka lina uniemożliwia asekurację, zjazd i podchodzenie. Nasza była tak zalodzona, że przyrządy wspinaczkowe klinowały się na niej. Metalowy sprzęt został całkowicie unieruchomiony. Nie było szans na jakąkolwiek wspinaczkę. Szczytu nie zdobyliśmy. Drogę zakończyliśmy na grani szczytowej, ale to akurat na Great Trango Tower częste, bo później pojawiają się trudności, które często uniemożliwiają powrót. Myśleliśmy tylko, żeby jakoś zjechać w jednym kawałku do ostatniego biwaku. Powrót był trochę dramatyczny. W trakcie ataku byliśmy tak ubrani, że ani przez moment nie mogliśmy stać bez ruchu, bo byśmy się odmrozili albo doznali hipotermii.

Jak zadbać o ręce w takich temperaturach? Musicie przepinać metalowe karabinki, wykonywać subtelne ruchy w płaskiej ścianie, więc grube rękawiczki nie wchodzą w grę.

Często jednak nadchodzi moment, w którym musimy je nałożyć. W trakcie załamania pogody mogło być ok. -10 stopni. Niby nie tak strasznie, ale odczuwanie temperatury było spotęgowane silnym wiatrem i wilgocią. Rękawiczki muszą być cienkie, ale wykonane z materiałów najwyższej jakości. Na szczęście ktoś wynalazł primaloft, który grzeje nawet, kiedy jest mokry. Są specjalne chemiczne ogrzewacze, ale my z nich nie korzystaliśmy. Moje rękawiczki są z koziej skóry, nie są zbyt elastyczne, ale dzięki temu nie zamarzają tak łatwo. Mają ucięte palce, ale chronią dłoń. Ważne jest, aby cały czas ruszać palcami u dłoni i nóg. Trzeba dbać o każdy obszar swojego ciała.

 

Dla ciebie szczyt nie jest najważniejszy?

Jest takie powiedzenie wśród wspinaczy, że droga jest celem. I ja w to wierzę. Szczyt nie jest najważniejszy. Istotniejsze jest to, w jaki sposób do niego dochodzimy, co przeżywamy w trakcie drogi. Można szczyt osiągnąć wchodząc prostą drogą albo oszukując, można też w wyjątkowy sposób. Czasem się nawet tego szczytu nie zdobywa, ale dążenie do celu pozostaje w nas na długo.

Ile zjeżdżaliście?

Dwa dni, ale już przy dobrej pogodzie.

Jak wyglądają ręce, kiedy schodzi się ze ściany po 20 dniach?

Jakby się je przepuściło przez maszynkę do mięsa. W ścianie je często kaleczymy. Na każdej dłoni mamy wiele małych ran. Niektóre goją się z dnia na dzień, inne potrzebuję dłuższej regeneracji.  Jeszcze inne tworzą blizny, które zostają z nami na całe życie.

A nogi? Jakie to uczucie dotknąć ziemi?

Dziwne. Trzeba się nauczyć chodzić na nowo. Potykamy się, szuramy nogami. Znajomi mówią: chłopie, wspinasz się po takich ścianach, a potykasz się na chodniku.

Dlaczego nazwaliście waszą drogę Bushido?

To nawiązywało do mojej pierwszej drogi, którą w 2006 roku poprowadziłem w Tatrach na Kazalnicy Mięguszowieckiej. Bushido to droga wojownika. Tamta droga była mordercza. Miała dwa wyciągi, czyli dwa odcinki skalne. Pierwszy odcinek był klasyczny, wspinamy się tylko dzięki sile rąk i nóg bez asekuracji. Jeśli odpadniemy, to spadniemy na wystającą półkę, dwanaście metrów niżej. W najlepszym wypadku jesteśmy połamani. Drugi odcinek to wspinaczka z wykorzystaniem techniki hakowej. Poruszamy się po bardzo obłych chwytach. Na odcinku 10 metrów również nie mamy asekuracji. Wtedy nazwę Bushido pojmowałem tak, że należy iść przed siebie, osiągnąć swój cel nie bacząc na niebezpieczeństwa. Od tamtego czasu zmieniłem swoje podejście. Drogą mądrego wojownika jest wiedzieć, kiedy oddać wszystko za swój cel i umrzeć, a kiedy odpuścić i żyć. To miało miejsce właśnie w trakcie ataku szczytowego na Great Trango Tower. Byliśmy na grani szczytowej, a mieliśmy ochotę pójść na wierzchołek. To nie była wspinaczka do góry, tylko trawersem między graniami. Ok. 400 metrów, do śnieżnego szczytu, który nie jest bardzo wybitny. Mielibyśmy szczyt, ale nie dałoby się z niego zjechać więc pewnie byśmy tam zamarzli. Nowa idea Bushido idealnie się spełniła.

Marcin TomaszewskiMarcin Tomaszewski Tak wygląda ''Bushido'', droga Tomaszewskiego i Raganowicza na Great Trango Tower (topo: Marcin Tomaszewski) Tak wygląda ''Bushido'', droga Tomaszewskiego i Raganowicza na Great Trango Tower (topo: Marcin Tomaszewski)

Czy ty jesteś więźniem swoich ambicji?

To co chciałem, osiągnąłem. Byłem na okładkach największych wspinaczkowych czasopism. Za swoje przejścia dostałem najważniejsze branżowe nagrody. Wytyczyłem drogi na ścianach, gdzie udało się to tylko kilku osobom na świecie. Jestem spełnionym alpinistą i mógłbym w zasadzie już dziś przestać się wspinać. Po Great Trango Tower ciężko mi będzie zrobić coś, co byłoby krokiem milowym. Dlatego właśnie zmieniam swój styl wspinaczki i spróbuje odkryć siebie na nowo na ścianach siedmiotysięczników. Moim celem jest odkrywanie siebie, ale to nie jest ambicja. Gdy przegrywam, nie czuję bólu, ale nie zaprzestaję kolejnych prób.

Ile ty masz lat, że mówisz o spełnieniu?

38, ale żyję naprawdę bardzo intensywnie. Oczywiście nigdy nie można powiedzieć, że jest się spełnionym w stu procentach. Zawsze jest coś dalej. Na tę chwilę, nie jest to coś, co nie daje mi odpocząć. W tym momencie jestem alpinistą, który może mieszkać nad morzem. Góry nie przyciągają mnie obsesyjnie. One są tak bardzo we mnie, dzięki czemu  mam je przy sobie.

Great Trango Tower jest najpiękniejszą ścianą świata?

Dla mnie na pewno nie. Sam headwall jest piękny. Nameless Trango Tower jest o wiele ładniejsze. Obrazem gór idealnych jest dla mnie Cerro Torre.

Nowy szef Polskiego Himalaizmu Zimowego Janusz Majer powiedział, że widzi cię projekcie. Co ty na to?

Nie widzę siebie jako typowego himalaisty, interesuje mnie przede wszystkim wspinaczka wielościanowa, zmaganie z trudnościami i ekspozycją ściany a nie jej wysokością nad poziomem morza. To nie jest coś, w czym chciałbym się rozwijać. W kręgu moich zainteresowań jest dynamiczna wspinaczka w stylu alpejskim na niższe szczyty siedmiotysięczne w możliwie jak najlepszym stylu, małych zespołach bez wsparcia i całego wyprawowego cyrku. O takich celach rozmawiałem właśnie z Januszem Majerem. Zakochuję się jedynie w pięknych, strzelistych i niedostępnych ścianach, które wymagają nie tyle sprawnych nóg co opanowania do perfekcji sztuki wspinania. Wspinaczka na szczyty ośmiotysięczne rządzi się zupełnie innymi prawami. Możemy być świetnie przygotowani fizycznie oraz technicznie, jednak organizm człowieka stawia fizjologiczne bariery, których nie można przeskoczyć. Jeśli nie posiadamy odpowiednich predyspozycji to nie mamy czego szukać w górach wysokich. Do tej pory nie próbowałem sił na żadnym ośmiotysięczniku, nie znam swojego organizmu od te strony więc staram się być ostrożny.

Czyli lubisz planować nad sytuacją.

W górach to jest bardzo złudne odczucie. Wytyczanie nowych dróg i eksploracja niosą z sobą niewiadomą i duże ryzyko. Bywają chwile w których aby podjąć decyzję rzucamy monetą i ruszamy w nieznane. Nawiązując do ośmiotysięczników, doświadczenie jest kluczem a jego brak głupotą.

Czyli K2 zimą nie, ale "świetlista ściana" Gaszerbruma IV to już tak?

Moim marzeniem jest ''świetlista ściana'' GIV i dokończenie drogi Kurtyki na szczyt oraz południowa K2. Rozmawiałem o tym z Januszem Gołębiem, który będzie moim partnerem w tym projekcie. Zakładam jednak, że jest to proces, który może potrwać w moim przypadku kilka lat. Jeśli poczuję, że mój organizm mówi nie, posłucham go.

Czyli jak wygląda twój kalendarz?

W kwietniu jadę na Alaskę na Mount Dickey, potem jesienią z Gołębiem na siedmiotysięcznik w stylu alpejskim. W 2015 roku w styczniu do Patagonii. W wakacje też tam. Jesień 2015 to Himalaje z Januszem Gołębiem, może jakieś wyższy szczyt, pod 8000 m.

Marcin TomaszewskiMarcin Tomaszewski Marcin Tomaszewski relaksuje się przed wspinaczką na Great Trango Tower (archiwum Marcina Tomaszewskiego) Marcin Tomaszewski relaksuje się przed wspinaczką na Great Trango Tower (archiwum Marcina Tomaszewskiego)

* Marcin Tomaszewski ( ps. "Yeti") - rocznik 1975. Na co dzień prowadzi firmę alpinistyczną. Organizuje szkolenia wspinaczkowe, imprezy alpinistyczne oraz wykonuje prace wysokościowe. Tomaszewski jako wspinacz ma na swoim koncie ponad 200 dróg w Tatrach (64 w rekordowym sezonie), kilkadziesiąt w Alpach. Wspinał się też na Grenlandii, Ziemi Baffina, w dolinie Yosemite w USA, Alasce, Himalajach i Patagonii. Szuka wielkich ponad tysiącmetrowych ścian, w których spędza w zawieszeniu kilka tygodni.

Śledź autora na twitterze @deszczep

Copyright © Agora SA