Adam Bielecki zebrał 50 tysięcy złotych w internecie i jedzie na wyprawę marzeń. ''Teraz to wspólna sprawa'' [WYWIAD]

- Jestem wzruszony i wdzięczny. Wspinamy się z dala od stadionów, nie mamy publiczności. Sami mierzymy się ze swoimi lękami i trudami. A teraz poczułem to, co pewnie czuje piłkarz, gdy ma za sobą cały stadion kibiców - mówi Adam Bielecki, który w internetowej akcji uzbierał ponad 50 tysięcy złotych na wyprawę na Kanczendzongę.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Adam Bielecki - 30 lat. Himalaista i podróżnik. Jesienią 2011 roku zdobył piąty szczyt świata Makalu (8463 m.n.p.m.) bez użycia tlenu. 9 marca 2012 wraz z Januszem Gołębiem dokonał pierwszego zimowego wejścia na Gaszerbrum I (8068 m.). Tego samego roku w lecie wszedł na K2, a w marcu 2013 wraz z Arturem Małkiem, Maciejem Berbeką i Tomaszem Kowalskim zdobył Broad Peak.

Niedawno obchodziliśmy rocznicę tego ostatniego wydarzenia. Historia ataku szczytowego tutaj Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Niedawno obchodziliśmy rocznicę tego ostatniego wydarzenia. Historia ataku szczytowego tutaj >>

Teraz Adam Bielecki wraz z Denisem Urubką, Artiomem Braunem (obaj Rosja) i Alexem Txikonem (Hiszpan) spróbują wytyczyć nową drogę na Kanczendzondze (8586 m.n.p.m.).

Dominik Szczepański: Co robiłeś przez ostatni rok?

Adam Bielecki: Nie różnił się on szczególnie od poprzednich lat. Może z tym wyjątkiem, że nie byłem w górach wysokich. Chciałem się jak najwięcej wspinać - trenowałem w Hiszpanii, Tajlandii, Laosie. Nie zabrakło i polskich skał - Sokoliki, Tatry zimą, drytooling, dwa, trzy razy w tygodniu ścianka. Przeprowadziłem się pod Poznań, na wieś. Starałem się spędzić jak najwięcej czasu z żoną i rodziną. Jeździłem trochę z prelekcjami po Polsce.

Co zmienił w tobie ten rok?

Dużo się nauczyłem. O sobie, świecie, mediach, środowiskach, przyjaźni. Mam dużo przemyśleń i nadzieję, że jestem mądrzejszy o te doświadczenia. Staram się z ufnością patrzeć w przyszłość. Skupiam się na wyprawie i to daje mi kopa.

Po Broad Peaku zmieniłeś coś w swoim treningu?

Może nie tyle po Broad Peaku, co przed Kanczendzongą. Od pół roku ostro trenuję wytrzymałość siłową i staram rozwijać się technicznie. Widzę lekki skok umiejętności w sportowym wspinaniu, łatwiej mi pokonywać trudności na ścianie. Ale przede wszystkim widzę, że te same trudności w Tatrach zimą pokonuję łatwiej i szybciej, mniej się muszę asekurować. Wytrzymałości i kondycji nigdy mi nie brakowało. Co jest fajne - dla mnie to nie jest trening, tylko czysta radość ze wspinania.

Kiedy pojawił się pomysł wyjazdu na Kanczendzongę?

Kilka miesięcy temu Denis Urubko napisał do mnie, czy byłbym zainteresowany projektem mającym na celu poprowadzenie nowej drogi na szczyt Kanczendzongi. Dla mnie to był duży zaszczyt i wyróżnienie, że Denis zaprosił mnie do zespołu. Przysłał mi zdjęcia zarysu nowej drogi i zapytał, co o tym myślę.

I co myślisz?

Dróg nie wytycza się na zdjęciach. Musimy tam pojechać, zobaczyć którędy spadają lawiny, którędy lecą seraki, w jakich porach dnia i w jakich ilościach. Musimy się przyjrzeć z bliska tej ścianie i wytyczyć sensowną linię. Nie jest więc powiedziane, że będziemy się wspinać drogą, którą zaznaczył na zdjęciu Denis.

Plan nowej drogi na Kanczendzondze (fot. Adam Bielecki)

Z czym ci się kojarzy Kanczendzonga?

To trzecia pod względem wysokości góra na świecie. Jest rzadko odwiedzana. Żeby się do niej dostać, to trzeba odbyć 10 dniowy trekking, najdłuższy jeśli chodzi o ośmiotysięczniki. Kanczendzonga kojarzy mi się z Wandą Rutkiewicz, która zaginęła pod jej szczytem w 1992 roku. Kojarzy mi się również z pierwszym zimowym wejściem Krzysztofa Wielickiego i Jerzego Kukuczki i ze śmiercią Andrzeja Czoka. Mamy swoją historię na tej górze. Na jej szczycie stało tylko czworo Polaków [oprócz Kukuczki i Wielickiego wierzchołek osiągnęli jeszcze Piotr Pustelnik i Kinga Baranowska - przyp red]. Kanczendzonga kojarzy mi się też z drogą, na której będziemy się aklimatyzować, a raczej z ludźmi, którzy ją poprowadzili w 1979 roku - Peterem Boardmanem, Doug Scottem i Joe Taskerem. Legendarny zespół.

Podobno istnieje scenariusz, według którego wejdziecie na szczyt normalną drogą podczas aklimatyzacji przed próbą poprowadzenia nowej drogi.

Jeśli tak się stanie to być może spróbujemy poprowadzić nową trasę na wierzchołek Yalung Kang [Kanczendzonga Zachodnia - 8505 m., drugi pod względem wysokości wierzchołek Kanczendzongi], co dla mnie byłoby bardzo ciekawe. Możemy się bawić w spekulacje, ale góry i tak zweryfikują nasze plany.

Powiedziałeś ostatnio, że wejście nową drogą na ośmiotysięcznik jest twoim największym marzeniem.

Od zawsze chciałem zostać alpinistą. Od początku celem były góry wysokie, a w dziecięcych marzeniach się nie ograniczamy, co mamy w zwyczaju później, gdy dorastamy. No i ten mały chłopak miał to największe marzenie - robić pierwsze zimowe wejścia czy zdobyć ośmiotysięcznik nową drogą.

Ale które marzenie jest większe?

Pierwsze zimowe wejścia to jednak trochę inna kategoria. A wejście nową drogą na ośmiotysięcznik to terra incognita [niezbadany obszar - przyp.red]. To już nawet nie jest tak, że nikogo tam nie było o tej porze roku. W ogóle tam nikogo nie było! To jest graal dla wielu podróżników, czy wspinaczy. I dla mnie to od zawsze było celem, tym bardziej, że wychowywałem się na literaturze górskiej, czytałem o sukcesach Polaków w latach 80. i chciałem być jak oni. Interesowały mnie też wyczyny Amerykanów, Brytyjczyków i Austriaków. Styl alpejski, szybkie wejścia z małą ilością sprzętu, czyli to, co zapoczątkowali Messner, Kukuczka czy Kurtyka, od zawsze interesowało mnie najbardziej.

Po moich ostatnich doświadczeniach na ośmiotysięcznikach widzę, że ja dopiero się kształtuję jako wspinacz wysokościowy. Mam za sobą tak naprawdę dopiero dwa sezony wspinania w górach wysokich i widzę coraz wyraźniej, że latem na drogach normalnych na ośmiotysięcznikach nie mam czego szukać. Nie podoba mi się, co się tam dzieje. Czuję, że coraz istotniejsze staje się dla mnie nie to, na co wejdę, ale jak tam wejdę, w jakim stylu.

Co ci się nie podoba na drogach normalnych w lecie?

Kiedy wchodziłem na K2 w lecie w 2012 roku, to stanąłem w korku. Kiedy siedziałem w bazie, to bałem się, czy mój obóz III stoi, czy może ktoś go zwinął. To są rzeczy, o których ja w ogóle nie chcę myśleć w czasie wyprawy. Czuję też, że letnie wejście normalną drogą na jakikolwiek ośmiotysięcznik byłoby dla mnie krokiem wstecz. Dlatego wyjazd na Kanczendzongę jest naturalną konsekwencją moich działań w górach.

Wyjazd na Kanczendzongę będzie twoją pierwszą wyprawą w góry wysokie bez kierownika. Jak się z tym czujesz?

Nie pierwszą, bo na K2 byłem tylko z Marcinem Kaczkanem. I tam rzeczywiście nie było kierownika, stanowiliśmy drużynę i mi niezwykle taki system działania odpowiada. Bardziej kojarzymy go ze wspinaniem w Tatrach czy w Alpach, a nie w Himalajach.

Myślę jednak, że my mamy lidera. Nikt tego nie powiedział oficjalnie, ale traktujemy tak Denisa. Jest z nas najbardziej doświadczony. Nasz zespół jest mały i wszystkie decyzje będziemy podejmować wspólnie, co mi bardzo pasuje.

Zbiórka Adama Bieleckiego na polakpotrafi.pl >>

Twój udział w wyprawie stał pod znakiem zapytania, bo w ostatniej chwili wycofał się sponsor. Ogłosiłeś zbiórkę na polakpotrafi.pl.

Czułem, że wszystkiego trzeba spróbować, żeby się udało. Ostatnie 10 dni to była dla mnie niezła huśtawka emocjonalna. Wszystko było już zaklepane, mogłem się skupić na treningu, aż tu nagle dowiaduje się, że zostaję bez 70 proc. środków na wyprawę, bo sponsor się wycofał. A teraz już wiem, że jadę. Nie zakładałem, że się uda zebrać te pieniądze. Uznałem, że warto spróbować.

Na moim facebooku wytworzyła się pewna społeczność, która okazywała mi wsparcie w trudnych chwilach ostatniego roku. Ktoś powie, że to wsparcie wirtualne, ale dla mnie miało ono realny wymiar. Pomyślałem więc, że może warto spróbować poprosić o pomoc. Reakcja i zaangażowanie internautów przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Byłem zestresowany, gdy publikowałem informację na polakpotrafi.pl. Nawet pracownicy tego portalu sugerowali, że jak na warunki polskiego crowdfundingu uzbieranie 15 tys. złotych w ciągu dwóch tygodni będzie trudne.

15 tysięcy złotych uzbierałeś w dwie godziny. Zbiórka kończy się 28 marca, a licznik pokazuje już ponad 51 tysięcy.

Jestem zwyczajnie wzruszony i wdzięczny. Oprócz kolosalnego znaczenia finansowego ten gest ma dla mnie również znaczenie symboliczne. Wspinacze wspinają się z dala od stadionów, nie mają publiczności. Sami mierzymy się ze swoimi lękami i trudami. A teraz poczułem to, co pewnie czuje piłkarz, gdy ma za sobą cały stadion kibiców. Poczułem, że mam za sobą grono ludzi, którzy mnie wspierają i dla których ważne jest to, że działam w górach wysokich. Dla mnie to również źródło motywacji do tego, by porządnie trenować i jak najlepiej spisać się na tej górze.

Na swój sposób to się nawet cieszę, że ten sponsor się wycofał. Dzięki temu ta wyprawa staje się naszą wspólną sprawą.

 

Wśród rzeczy, które obiecałeś przekazać w zamian za wsparcie, jest np. czekan, którego używałeś podczas wejść na Makalu, Gaszerbrum I, K2 i Broad Peak. Nie jesteś sentymentalny?

Jestem, dużo mnie to kosztuje, bo to czekan, z których wszedłem na moje wszystkie ośmiotysięczniki. Ale myślę, że nie ma się co przywiązywać do rzeczy. Trzeba kupić nowy i z nim łoić kolejne góry.

Powiedziałeś, że większego sensu nie ma dla ciebie wchodzenie w lecie na ośmiotysięczniki normalnymi drogami. Polski Związek Alpinizmu zapowiedział, że w lecie na K2 i Nanga Parbat pojadą wyprawy, które mają przygotować ich uczestników do zimowych ataków na te dwa niezdobyte o tej porze roku ośmiotysięczniki. Na K2 już w lecie byłeś, ale czy wejście normalną drogą na Nanga Parbat z myślą o zimowej próbie, poznanie tej drogi, to nie jest dobry pomysł?

Zimą ta góra będzie zupełnie inna niż latem, jednak ze znalezieniem trasy, raczej nie będzie problemu. Więc nie jestem do końca przekonany, że trzeba drogę rozpoznawać latem, by atakować ją zimą. Oczywiście widzę sens w przygotowaniach chłopaków. Może da im to również pewność siebie, na zasadzie: skoro wszedłem latem to i zimą, chociaż trochę zimniej, też dam radę. Fajnie, że taka wyprawa jest, ale ja nią nie jestem zainteresowany.

Nanga Parbat nie jest dla mnie teraz celem. Ciągle mam w pamięci to, co wydarzyło się tam w zeszłym roku, kiedy w czerwcu zamachowcy zabili w bazie w dolinie Diamir 11 osób, w tym 10 wspinaczy. Bardzo dużo dało mi do myślenia to, co powiedział Denis Urubko. Że to nawet nie chodzi o kwestie bezpieczeństwa. Jadąc tam trzeba by się uśmiechać, rozmawiać i witać z ludźmi, którzy być może mieli coś wspólnego z zamordowaniem naszych przyjaciół. Wyczuwam w tym lekką hipokryzję. To niesmaczne. I trudne. Może potrzebuję więcej czasu?

A jeśli PZA zorganizuje zimową wyprawę?

Jestem otwarty na współpracę.

Masz jakiś sygnał od PZA, że byłbyś mile widziany?

Jestem w stałym kontakcie z ludźmi odpowiedzialnymi za wyprawy wysokogórskie, czyli z szefem programu Polskiego Himalaizmu Zimowego Januszem Majerem, Jerzym Natkańskim, który będzie kierował letnią wyprawą na Nanga Parbat i z Krzysztofem Wielickim. Jestem w tym środowisku. Nie mam sygnałów, żebym nie był mile widziany. Nikt też nie mówi: Adam, jak będzie zimowa wyprawa to cię zaprosimy. Ale w męskim gronie takie rozmowy nie są konieczne. Myślę, że nie będzie przeszkód, żebym pojechał na zimową wyprawę.

Skoro źle czułbyś się atakując górę od strony Diamir, gdzie wydarzyła się masakra, to może rozwiązaniem jest flanka Rupal, która leży z drugiej strony Nanga Parbat i zamieszkują ją zupełnie inni ludzie? I droga Schella, którą od dwóch lat szczyt atakują wyprawy Marka Klonowskiego i Tomasza Mackiewicza?

Chociaż bardzo trzymałem za chłopaków kciuki to sądzę, że nie jest to dobra droga na atakowanie Nanga Parbat zimą, bo główne trudności znajdują się tam w kopule szczytowej. Atak szczytowy musiałby być bardzo długi. A co chyba najgorsze - schodząc ze szczytu trzeba by było jeszcze trochę podejść na grań. Dlatego ta droga wydaje mi się niefortunna. Jeśli miałbym próbować wejść na Nanga Parbat zimą to albo drogą Kinshofera, nieszczęsną, bo już wiele razy próbowali iść tamtędy Polacy i się nie udało albo drogą, którą Simone Moro i Denis Urubko próbowali wejść na szczyt trzy zimy temu. Wydaje się, że to świetny pomysł.

W zimie zdobywanie góry ma swoje zasady. Według mnie trudności techniczne powinny być na dole, a nie na górze. Atak szczytowy powinien zawierać jak najmniej trawersów, grani, obniżeń. Droga powinna zawierać więcej trudności śnieżno-lodowych niż skalnych. Droga Schella nie spełnia tych postulatów, dlatego wydaje mi się, że zimą jest trudna do zrobienia.

Śledź autora na twitterze  @deszczep

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.