Tomasz Mackiewicz: Wracam za rok na Nanga Parbat. Sam albo z kimś, komu mogę zaufać

- Następnym razem pojadę sam albo z kimś, kogo będę pewny, z kim możliwe jest porozumienie, ustalenie strategii, komu mogę zaufać. Duża grupa potrzebuje kogoś, kto nią kieruje. A to nie dla mnie - mówi nam Tomasz Mackiewicz. I dodaje, że za rok nie będzie się wspinał na drodze Schella.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Tej zimy Tomasz Mackiewicz dotarł na Nanga Parbat (obok K2 jedyny niezdobyty zimą ośmiotysięcznik) na wysokość 7200 metrów. Pozostali członkowie polskiej ekspedycji, która atakowała górę to: Marek Klonowski, Jacek Teler, Paweł Dunaj, Michał Obrycki i Michał Dzikowski. Himalaiści zebrali pieniądze na wyjazd dzięki internetowej zbiórce.

Wszystko o wyprawach na Nanga Parbat >>

***

Dominik Szczepański: Wypadek zdarzył się, kiedy Paweł Dunaj i Michał Obrycki wyszli w górę, aby przetrzeć ślady do obozu I. Miałeś z nimi kontakt przed wypadkiem?

Tomek Mackiewicz: To było kilka dni po moim zejściu z 7200 metrów. Odpoczywałem. A chłopaki powiedzieli, że chcą iść w górę. Jak chcą, to niech idą. Prosiłem tylko, żeby uważali, bo dużo śniegu nasypało. Kiedy wyszli, po jakimś czasie próbowałem wzywać ich przez radio. Było ok. 15:00. Milczeli. W górę poszło z nimi dwóch pakistańskich wspinaczy: Karim Hayat i jego kolega Safdar.

Skąd oni się tam wzięli? Hayat był też rok temu na Broad Peaku, pomagał w poszukiwaniach Berbeki i Kowalskiego.

Przyszli prawdopodobnie po liny poręczowe i inny sprzęt pozostawiony na Nanga Parbat przez wyprawy. Najpewniej byli przekonani, że nas już tam nie ma, więc nasz widok ich zaskoczył.. Ale cieszyłem się, że idą z chłopakami, bo to było dla nich wsparcie. Doszli z nimi do wysokości ok. 4500-4600 metrów. Paweł i Michał poszli dalej sami.

Kiedy Pakistańczycy wrócili do bazy, zapytałem ich o warunki. Stresowałem się, że góra jest bardzo zasypana, a przez to niebezpieczna. Powiedzieli mi, że nie jest tak źle. Trochę mnie to uspokoiło, ale do 15:00 nie miałem żadnego sygnału, było to niepokojące, zwłaszcza, że wyszli wcześnie rano. Zacząłem się martwić. Za dwie godziny miało robić się ciemno.

Ok. 16:30 radio zaczęło burczeć. Usłyszałem tylko: lawina, lawina, jesteśmy pod lawiną. To był głos Michała. Pobiegłem do Jacka Telera, który spał w śpiworze. Zacząłem nim szarpać, że ruszamy na akcję, bo lawina spadła. Ubrałem się w kombinezon i pobiegłem.

Sam?

Po chwili dogonił mnie kolega Karima, Safdar. Był bardzo szybki. Od razu z bazy wypadło też dwóch naszych kucharzy. Do chłopaków był jednak kawałek. Jakieś dwie godziny.

Nie byłem w dobrej formie, bo dopiero co wróciłem po wielu dniach spędzonych w górze. Pakistańczycy wyprzedzili mnie, oddałem im moje buty, bo widziałem, że są o wiele szybsi. Kucharze wzięli też ze sobą namiot, który dałem im na wszelki wypadek żeby mogli zabezpieczyć chłopaków i siebie przed zimnem.

Łączyłeś się jeszcze przez radio z Michałem?

Tak, ale wiele się nie dowiedziałem. Miał roztrzaskany nos, krew kapała na radio, zalewała mikrofon i zaraz zamarzała. Słychać było tylko trzaski. Więc mówię: jeśli mnie słyszysz, to chuchnij trzy razy w radio. Chuchnął trzy razy. Robiło się już ciemno, więc powiedziałem mu, że jeśli mają czołówki, to niech je zapalą. Po chwili zobaczyłem dwa światełka, co bardzo mnie uspokoiło, wiedziałem że obaj są przytomni i obaj nie są pod śniegiem, na dodatek światełka  mrugały do nas z wysokości około 4400-4500 m. To było niżej niż wynikało z pierwszego komunikatu Michała. Jasne więc się stało, że będzie dużo łatwiej niż się obawiałem. Chwilę później Rachmad, Safdar i Abdul Ghani doszli do chłopaków, a mniej więcej w tym czasie do ABC dotarł Jacek. Abdul przejął od Michała radio, oczyścił mikrofon i oznajmił mi, że powolutku będą zsuwać ich na dół. Trzysta metrów niżej czekałem na nich z drugim śpiworem dla Michała, a Pawła Safdar już wyżej opatulił swoim. Na szczęście teren był łatwy, łagodne zbocze idealne do zjazdu, więc do wysokości 4000 m transport odbył się szybko. Emocje powoli opadły, mimo że w międzyczasie zrobiło się gwarno.

Ktoś jeszcze przyszedł?

Miejscowe chłopaki z Lattabo. 10 mężczyzn. Pełen spontan. Część z nich poleciała do lasu po drewno, używaliśmy sznurówek żeby zrobić nosze. Ostatnie 500 metrów to była mozolna praca. Znosiliśmy ich do 4 nad ranem.

Dlaczego doszło do wypadku?

Chłopaki weszli w zaśnieżony kuluar, podcięli lawinę i spadli z nią. Mają szczęście, że żyją. Pierwszy raz wyszli w górę sami. Powinni byli trzymać się wypukłej formacji, a oni weszli wprost w zasypaną rynnę położoną pod kątem 40 stopni. Idealne miejsce dla lawiny. Śnieg był głęboki, zaczęli się przez niego przebijać. Byli już bardzo blisko obozu I (5100 m.). Michał opowiadał, że lawina oderwała się od zbocza cztery metry nad nimi. Usłyszał tąpnięcie, zobaczył jak rwie się śnieg, próbował się jeszcze szarpać, ale siła jadącego zbocza była zbyt duża. Jechali kilkaset metrów z tą lawiną, aż do miejsca, gdzie kuluar zakręca i wpada w wąską rynienkę skalną, która kończy się 15-metrowym uskokiem. Cały śnieg skompresował się w tym miejscu. Ich również zmieliło w tej rynnie i wypluło nad tą półką. Fuks totalny, bo śnieg opadł pierwszy, a oni na niego. Wystrzeliło ich jak z procy. Byli w ogonie lawiny i t o też sprawiło, że nie znaleźli się pod śniegiem. Inaczej nawet nie wiedzielibyśmy, co się stało, ani gdzie ich szukać. Znikliby bez śladu.

To pierwszy tak poważny wypadek podczas twojej wyprawy, a na Nangę jeździsz od czterech lat.

W zeszłym roku Marek zaliczył dosyć długi, 50 metrowy lot na dużej ekspozycji. Gdyby nie dodatkowa lina i fakt, że go wyłapałem, to mogłoby się źle skończyć. W tym roku Paweł Dunaj ze trzy razy spadał, ale był na szczęście wpięty w linę poręczową. Chyba się potknął, za dużo zapakował sobie do plecaka. A w górach nie powinno się potykać, zwłaszcza w łatwym terenie. Trzeba iść tak, żeby się nie przewracać. Jest różnica między wypadkiem, a zdarzeniem wynikającym z braku wyobraźni,. Jeśli wyskakuję na autostradę pełną samochodów, w dodatku z zamkniętymi oczami w nadziei, że mi się uda ją przebiec, to już nie będzie to wypadek, a raczej przejaw braku wyobraźni. Ale, gdy "przebiegam przez autostradę pełną samochodów" i jestem świadomy zagrożeń z tym związanych, gdy przed akcją otwieram szeroko oczy i uważnie, dynamicznie stawiać będę każdy kolejny krok, jeśli dostosuję w sensie motorycznym swoje ciało i zmuszę je do inteligentnego działania, to wtedy jeśli trzepnie mnie pędzące auto, będzie to zdarzenie już nieco bliższe mojej definicji wypadku.

Więcej w coś takiego się nie pakuję.

W co się nie pakujesz?

W wyjazd w tak dużej grupie ludzi. Następnym razem pojadę sam albo z kimś, kogo będę pewny, z kim możliwe jest porozumienie, ustalenie strategii, komu mogę zaufać. Może z Piotrkiem Strzeżyszem. Nie można na takiej górze chodzić sobie, jak się chce, bez konsultacji z innymi, bo to się skończy tragedią. Grupa ludzi to wielka odpowiedzialność. Musi być ktoś, kto grupą kieruje. Kogo polecenia są wykonywane, a wskazówki brane pod rozwagę. To nie dla mnie, bo nie lubię mówić innym, co mają robić, a z drugiej strony najlepiej się czuję ze sobą, swoim wewnętrznym głosem, biorąc sam odpowiedzialność za moje własne wybory, nikogo tym nie obciążając.

Idea wyprawy w sześć osób kompletnie nie wypaliła?

To nie tak. Musieliśmy się uczyć siebie nawzajem, bo wcześniej wszyscy razem się nie wspinaliśmy. To mogło wypalić, mogła być moc, ale jak spojrzeć na to teraz, to wcale nie było szybciej, niż rok temu. Wtedy pojechałem tylko z Markiem i 7 lutego udało mi się wejść na wysokość 7400 metrów. W tym roku 7 lutego nie mieliśmy nawet założonego obozu III.

Pogoda?

To też, ale może po prostu nie da się szybko poruszać w tak dużej grupie. Mówił o tym też Simone Moro: więcej ludzi to więcej sprzętu do wyniesienia i większa szansa na to, że coś złego się stanie.

Kiedy w tym roku sam poszedłem wyżej, pod 7000 metrów, to byłem tam sam i właściwie sam wyniosłem sobie wszystko, czego potrzebowałem. Jak teraz myślę o tym, to chyba dla mnie styl alpejski jest lepszy. Na lekko, z kilkoma potrzebnymi rzeczami i z dobrą aklimatyzacją. To plan na przyszły rok. Może nawet pojadę sam.

Chcę coś zmienić, to nie chodzi tylko o wejście na szczyt Nangi. Ta góra daje mi życie, energię wyznacza pewien kierunek w rozumowaniu, w podejściu do wspinania, myślę że jest moją nauczycielką, najlepszą z wszystkich. Jest moimi drzwiami, za którymi stają wielkie, niezwykłe górskie wyzwania, przez szparę w tych drzwiach widziałem ten potencjał.

Rozpocząłem już przygotowania do kolejnej wyprawy, biegam, intensywnie trenuję. w czystości ciała, bez używek. Harmonia, regularny rytm dnia i wysiłku związanego z treningiem - to daje mi siłę i spokój, umożliwia koncentrację, pomaga opanować chaos.

Przeszedłem długą drogę w życiu, kilka lat spotkań z Nangą. No i stałem się z powodu tych spotkań z nią znany. Dziś cokolwiek nie wrzucę na facebooka, to po sekundzie ma już dziesiątki "polubień". To miłe, ale i zastanawiające. Nie trzeba mi jednak takiego hałasu podczas wyjazdu. Chciałbym skupić się tylko na przebywaniu tam. Na drodze w górę. Potrzebna jest mi cisza.

Simone Moro po tegorocznej próbie na drodze Schella powiedział, że za rok wraca na stronę Diamir.

Simone dostał w tym roku nieźle w kość, Schell go upokorzył. Odcinki między obozami są tam bardzo długie i nie każdemu to pasuje. A później jeszcze się zatruł i nie mógł uczestniczyć w akcji powyżej 7000 m.

Jak to tego doszło?

Sypało i sypało, wszyscy siedzieliśmy w bazie. Wiedziałem z prognoz, że lada chwila przestanie, więc wyszedłem w górę. Warunki były podobne do tych, w których później chłopaki polecieli z lawiną. Różnica polegała na tym, że śnieg był trochę bardziej mokry, a ja szedłem bardzo czujnie, trochę innymi drogami, blisko skał. Udało mi się przebić do C1A, na wysokość ok. 5400 m. Niesamowite, jakbyś łeb wystawił spod wody i zaczerpnął wreszcie tlenu - słońce, zero chmurek, niepogoda była pode mną. Poczułem moc. Poszedłem do obozu II.

Zaczęło wiać.

No i co z tego? Spędziłem tam dwa bardzo fajne dni. Potem udało mi się dotrzeć do obozu III. Pojawiła się informacja, że nadchodzi dobra pogoda i chłopaki ruszyli w górę. Simone Moro i David Goettler szybko doszli do obozu I i ustalili, że następnego dnia od razu idą do obozu III.

Nie udało im się.

Musieli zatrzymać w jaskini, która służyła nam za obóz II. Byli tam Jacek Teler i Paweł Dunaj. Simone wszedł i od razu zwymiotował. Coś dziwnego było z tymi wymiotami w tym roku, bo ja tak samo miałem - wymiotowałem raz jak ruszałem i drugi raz jak dochodziłem do celu.

Chłopaki opowiadali, że Simone i David byli w tragicznym stanie, roztrzęsieni, zmarznięci, bo się za cienko ubrali. Ja w kombinezonie, a oni w lajkrach i cieniutkich goreteksowych kurtkach. Nie mieli ze sobą ani śpiwora, ani karimaty, bo wszystko było w obozie III. Nie zakładali, że im się nie uda tam dojść.

Simone dostał od chłopaków herbatę. Rzeczywiście, kubki nie były czyste, bo gotowaliśmy w nich wszystko, jak leciało. Simone jest bardzo wyczulony na punkcie czystości. Może się struł albo był chory, bo dopadł go jakiś wirus. Musiał zostać w jaskini, Jacek Teler oddał mu śpiwór.

David pognał trochę wyżej, do obozu pośredniego, gdzie był nasz śpiwór i kuchenka.

Następnego dnia doszedł do ciebie, do obozu III, na wysokość ok. 6800 metrów.

Miał moc, biegł swoim tempem sportowca. Gdy dotarł do C3 powiedziałem, że chcę iść wyżej, on też chciał. Poszliśmy. Następnego dnia, kiedy doszliśmy na przełęcz, David chciał wracać. To było jakieś 7200 metrów. Stamtąd nie widać jeszcze jak wygląda dalsza droga, druga strona góry. Trzeba podejść jeszcze kawałek, na 7400 m, gdzie byłem w tamtym roku. Ale David już nie chciał.

A ty chciałeś?

Chciałem. David zaczął już odpuszczać na 7000 metrów, gdzie założyliśmy obóz IV. Miał bardzo duże tempo, nie wiem, czy adekwatne do wysokości. Simone później opisywał to w taki sposób, że David musiał torować drogę z obozu III do IV, te dwieście metrów, bo ja szedłem wolniej. Tam nie ma żadnego torowania. Pod rakami jest firn, zbity śnieg. Idzie się jak po asfalcie. Śniegu nie było nawet po kostki, wszystko było wywiane.

Przesiedzieliśmy w namiocie cztery godziny, mocno wiało. Simone mówił nam przez radio, żebyśmy schodzili, bo robi się niebezpiecznie. Mówię do Davida: chodź jeszcze kawałek, dojdziemy tylko na przełęcz, nawet nie musimy brać plecaków. W końcu się zgodził. Szybko założyłem więc swój plecak, na co David: ale jak to, miało być bez plecaków? Mówię mu, że to lekkie przecież, w plecy cieplej, a może coś fajnego nam się tam trafi? I tego dnia cały czas ciągnąłem go za sobą. Był totalnie wyrypany. Doszliśmy na 7200 m, David zaczął jęczeć, że finisz, że dalej nie pójdzie. Namawiałem go, żeby podejść jeszcze troszkę, ale nie udało się.

Nie mogłeś iść sam?

Nie miałem ze sobą namiotu. Mój Rab został niżej, spaliśmy w jego namiocie The North Face. A moja relacja z Davidem nie była na tyle dobra, bym mógł prosić go o namiot, zwłaszcza, że obawiałem się jego odmowy, co byłoby z resztą uzasadnione z uwagi na umowy sponsorskie i jego układ z Simone. Poza tym pogoda się psuła.

Ile jeszcze stamtąd do szczytu?

Dwa dni. I jeden na powrót. Jak lecieliśmy samolotem do domu, to przelatywaliśmy tuż na Nanga Parbat, praktycznie na wysokości szczytu, więc obejrzałem sobie górę dokładnie i od strony Diamir i od Rupal. Myślałem, że wyskoczę z tego samolotu i z radości złapię ten szczyt w ramiona. Sam trawers powyżej 7000 m na drodze Schella, pod wierzchołek, wygląda jak połowa drogi przez żebro Mummery'ego po stronie Diamir. To daje do myślenia.

Czyli nie idziesz na Schella za rok?

Raczej nie. Już mam pewną koncepcję. Tyle lat siłuję się z tą górą i teraz w końcu mam wrażenie, że rozgryzłem taktykę i wiem jak ją podejść. Ten pomysł może zaskoczyć wszystkich, którzy pojawią się tam kolejnej zimy. Ale go nie zdradzę. Jakbym teraz powiedział, to może ktoś skradłby mi moją pracę. Nie, żebym się lękał, ale nie widzę powodu, by wyskakiwać z koncepcja tak wcześnie.

Skąd weźmiesz pieniądze? Myślisz o zbiórce jak w tamtym roku?

Chyba nie. To fajna sprawa, bardzo dużo osób się włączyło i to dla mnie było bardzo ważne, ale formalności związane z wysyłaniem tysięcy maili, setek nagród z podziękowaniami mnie przerastają, a trochę zostałem z tym sam. To ogromne przedsięwzięcie - crowdfunding - trzeba jednak zawsze brać pod uwagę ogrom pracy jaki wiąże się z taką zbiórką oraz dodatkowe koszty. Nawiązałem współpracę z Portalem Górskim, wygląda to bardzo obiecująco. Czas pokaże, jak ta współpraca się rozwinie.

Copyright © Agora SA