Sandy Allan: Wróci czas wielkiej wspinaczki [WYWIAD]

- Zachłysnęliśmy się nowymi technologiami. Zrobienie dobrego zdjęcia i wrzucenie go od razu na Facebooka jest często ważniejsze od drogi, którą się wspinasz. Ale powoli zaczynamy rozumieć, na czym to wszystko polega. Czasy wielkiej wspinaczki wrócą - mówi Sandy Allan, zdobywca Złotego Czekana za przejście grani Mazeno.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Sandy Allan wychował się przy fabryce whisky, gdzie jego ojciec był menedżerem. Jako nastolatek pracował jako pasterz owiec. - Dorastałem pośrodku niczego. Od małego biegałem po wzgórzach, bo nie miałem nic lepszego do roboty - mówi.

Wszystko zmieniło się, gdy pewnego razu zobaczył wspinających się na skałkach ludzi. - Pomyślałem, że są szaleńcami, ale ciekawość szybko kazała mi dowiedzieć się czegoś więcej o nich - wspomina.

Kupił więc linę i zaczął z nią chodzić w zimie po pobliskich wzgórzach. W końcu poszedł na kurs wspinaczkowy, zaprzyjaźnił się instruktorem i zaczął wyjeżdżać z nim często w Alpy. Kolejne lata: coraz wyższe góry, kurs przewodnika wysokogórskiego i w końcu - w 2012 roku - wyprawa na grań Mazeno. Tej grani nie da się z niczym w Himalajach porównać. W niektórych miejscach jest tak wąska, że dwóm osobom trudno byłoby się na niej wyminąć. Zejść w bok też nie ma gdzie, bo po obu stronach do ziemi tylko kilometry powietrza.

Prawdopodobnie ten brak możliwości ucieczki sprawił, że od wyprawy Louisa Audouberta w 1979 roku, do ekspedycji Sandy'ego próbowało ją przejść tylko dziewięć wypraw. Kończyły najdalej na przełęczy Mazeno.

Ale Sandy i jego partner Rick Allen w lipcu 2012 roku poszli dalej. Mieli odpowiednio 56 i 57 lat, gdy jako pierwsi w historii pokonali 13-kilometrową grań, po drodze osiem szczytów siedmiotysięcznych, a na koniec zdobyli Nanga Parbat. Za to przejście otrzymali Złote Czekany, najbardziej prestiżową nagrodę we wspinaczkowym świecie.

Sandy Allan był gościem 10. Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem.

"Twarde, stare dranie''. Poznaj historię pierwszego przejścia grani Mazeno >>

Dominik Szczepański: Jak to możliwie, że o zdobywcy Złotego Czekana sprzed roku pisze się tak mało?

Sandy Allan: Lubię prywatność. Teraz i tak trochę się otworzyłem, bo ciężko się zamknąć przed wszystkimi po tym, jak przeszło się grań Mazeno. Poza tym starzeje się i chyba zaczynam rozumieć, że być może przyszedł czas, by trochę poopowiadać o swoim życiu i o doświadczeniach wspinaczkowych.

Dla mnie wspinaczka zawsze była rzeczą intymną, zawsze lubiłem zostawiać te wrażenia dla siebie.

To tak, jak Wojtek Kurtyka. Postać kultowa, ale milcząca.

Wojciech Kurtyka: Igrzyska śmierci [WYWIAD DUŻEGO FORMATU] >>

Wydaje mi się, że on jest dziesięć razy bardziej skryty niż ja.

Nie zawsze rozumiem, dlaczego trzeba o sobie opowiadać. Każdy ze wspinaczy tak naprawdę rywalizuje tylko z sobą samym. W naszym świecie nie chodzi o oglądanie się na innych, o porównywanie się. Chcemy udowodnić sobie, że potrafimy w trudnych sytuacjach zachować się w odpowiedni sposób. Wspinaczka to partia szachów, którą każdy z nas chce rozegrać w dobrym stylu.

Zawsze tak o tym myślałeś?

Chyba nauczyłem się tego w domu. Moja rodzina jest bardzo duża, ale jesteśmy ze sobą blisko. Mam trzech braci i jedną siostrę i nigdy nie rywalizowaliśmy. Każde z nas osiągnęło w życiu całkiem sporo, oczywiście na różnych płaszczyznach, bo tylko ja się wspinam. W życiu, a zwłaszcza, kiedy jest się dzieckiem, nie ma sensu rywalizować, bo i tak ktoś nas pokona (śmiech).

Gdy po raz pierwszy wyjechałem w Alpy przez tydzień wspinałem się na lodospadach w pobliżu Chamonix. Dobrze mi szło, ale ważniejsze było to, co czułem w środku. Po raz pierwszy miałem coś swojego w życiu i wtedy pomyślałem, że już nigdy nie chcę z tych gór wracać do domu. Wspinałem się jak szalony, ile tylko mogłem. Szybko zrezygnowałem z wcześniejszego pomysłu na życie i postanowiłem, że nie zostanę jednak menedżerem w fabryce whisky. Góry były dla mnie ważniejsze.

Czułeś się sportowcem?

Nie, to było coś więcej - sposób na życie. Tak samo myśleli o tym ludzie, z którymi się wspinałem - Wojtek Kurtyka czy Doug Scott. Wytworzyła się między nami pewna więź, której wielu mogło nie rozumieć.

Doug jest bardzo miłym człowiekiem. Poznałem go w Chamonix, kiedy byłem jeszcze dzieciakiem i dopiero zaczynałem się wspinać. Obozowałem ze znajomymi na dziko, bo nikogo z nas nie było stać, na opłacenie noclegu. Scott był dla mnie legendą, tak samo jak jego partner Dougal Haston, który, tak jak ja, jest Szkotem. Obaj jako pierwsi Brytyjczycy weszli na Mount Everest w 1975 roku. Poprowadzili nową drogę na południowo-zachodniej ścianie góry. Obaj są dość skryci, nie chcieli być rozpoznawalni ani sławni.

Z czego wynikała wasza niechęć do sławy?

Nie chcieliśmy, aby szum dookoła nas wpływał na nasz dobór celów w górach. Teraz trochę się zmieniliśmy z Dougiem, fajnie być zapamiętanym i mieć Złoty Czekan (śmiech). Ale wtedy od sławy uciekaliśmy. Wojtek Kurtyka też chyba tak o tym myślał.

Nasze decyzje w górach miały pochodzić tylko i wyłącznie od nas. Żeby iść na konkretny szczyt konkretną drogą, trzeba być do tego mocno przekonanym. To często decyzja, której konsekwencją będzie nasze życie albo śmierć. Nie powinieneś iść na jakiś szczyt tylko dlatego, że sponsor tego chce. Albo dlatego, że dostaniesz za to jakąś złotą błyskotkę.

Gdy myślę o tym wszystkich z perspektywy lat, to dochodzę do wniosku, że chcieliśmy uciec przed światem, być wolni. I wydaje mi się, że na tym właśnie polega alpinizm. Myślę, że nawet taki Ueli Steck, dookoła którego wytworzyła się pokaźna machina PR-owa, tak naprawdę chce uciec przed tym wszystkim. Żyjemy jednak w takich czasach, że jest to właściwie nierealne. Trzeba iść na kompromisy.

Najważniejsze, by wspinać się z ludźmi, których naprawdę lubisz. Nigdy nie wiesz kim są, zanim ich nie poznasz.

A co, jeśli organizacja wyprawy nie jest możliwa bez wkładu sponsora?

Komercjalizacja wspinaczki jest wielką pokusą. Trzeba do niej podchodzić z dużą ostrożnością, bo łatwo szarpnąć na się na coś, do czego nie do końca jesteśmy przekonani. Oczywiście, trudniej jest na wyprawę zarobić samemu. Ale wtedy możesz robić w górach to, na co naprawdę masz ochotę. Wydaje mi się, że łatwiej jest też wtedy przeżyć, bo nic nie zakłóca twojego osądu. A ja zbyt bardzo lubię życie, by wcześnie umrzeć.

A jak o wspinaniu myśli Rick Allan, twój partner z grani Mazeno?

Musiałbyś go o to spytać, trudno mi się wypowiadać w jego imieniu. Myślę, że on widzi wspinaczkę trochę inaczej niż ja. Jest dość agresywny. Nie jako osoba, nie widać tego podczas rozmowy, ale ta agresja objawia się w sposobie, w jaki prowadzi interesy. Bardzo mocno związał się z przemysłem naftowym i to chyba przełożyło się na jego życie.

Rick doprowadza sprawy do końca. Jeśli uprze się, żeby wwiercić się w ziemię i wydobyć z niej ropę, to zrobi to niezależnie od tego, co mówi cały świat. Tak samo zachowuje się w górach, jest bardzo zdeterminowany. To akurat nasza wspólna cecha. Tylko, że ja, Wojtek czy Doug uważaliśmy, że nasza determinacja łączy się w jakiś sposób z przyrodą i jej rytmem. Rick kiedy widzi górę, to po prostu mówi, że na nią wejdzie. Niezależnie od tego, co przyroda ma do powiedzenia. To takie biznesowe podejście do gór.

Wojtek, Doug i ja przypominamy chyba bardziej szachistów, którzy siadają pod górą i obserwują ją tak długo, aż zrozumieją jej naturę. Być może wtedy góra zaczyna z nami współpracować? To ona ma absolutną kontrolę, ale my staramy się do niej zbliżyć, dostosować się. A Rick uważa, że to on ma kontrolę i góra będzie musiała dostosować się do niego.

To jak wy się dogadujecie?

Dopełniamy się. Z Rickiem jest trochę jak z koniem, któremu w pewnym momencie opadają na oczy klapki. Wtedy zapomina o całym świecie dookoła i tylko prze do przodu. Pewnie dlatego kilka razy zjeżdżał z dużymi lawinami.

Rick ryzykuje, ale to akurat bardzo dobrze dla naszego partnerstwa. Jestem w górach ostrożny, czasami brakuje mi pewności siebie, by zrobić krok w przód. Wtedy pojawia się Rick i namawia mnie, żebyśmy szli dalej. Tak było, kiedy wyczerpani schodziliśmy ze szczytu Nanga Parbat. Rick, być może ze zmęczenia, nie zauważał ogromnego zagrożenia lawinowego i kiedy ja mówiłem, że musimy być bardzo ostrożni, zastanowić się nad kolejnym fragmentem drogi, on powtarzał, że koniecznie musimy iść dalej, by jak najszybciej zejść z tej góry.

Jesteśmy więc inni, ale to sprawia, że taki dobry z nas zespół.

Dlaczego grań Mazeno przez tyle lat opierała się wspinaczom?

Najbliżej byli w 2004 roku Amerykanie. Doug Chabot i Steve Swenson dotarli aż do przełęczy Mazeno, ale byli tak wyczerpani, że musieli schodzić. Cztery lata później z wyczerpaniem i brakiem zapasów przegrali Niemcy Joseph Lunger i Luis Stitzinger, którzy uciekli drogą Messnera. Wiedzieliśmy więc, że to się da zrobić. Trzeba tylko oszczędzać siły i jedzenie do samego końca.

Wymyśliliśmy więc, że pójdziemy w większym zespole i będziemy dbać o to, by na koniec zostało nam jakieś jedzenie. A, i najważniejsze, chcieliśmy zrobić to wszystko powoli. Zamiast wspinać się po 10-12 godzin dziennie, postanowiliśmy postawić na wydajność - iść 6-8 godzin, poszukać dobrego miejsca na rozbicie namiotu i oszczędzać energię.

Brzmi prosto.

Tak, ale jak to zwykle bywa, ustalenie tej strategii zajęło nam ładnych parę lat. Rick co roku chciał jechać na grań Mazeno i mnie do tego namawiał, ale ja co roku odpowiadałem, że jeszcze nie jesteśmy gotowi, bo nie mamy planu. Nie chciałem pojechać tam tylko po to, żeby przywalić łbem o mur.

Żeby przebić ten mur, potrzebowaliśmy silnych i wytrzymałych wspinaczy, którzy są w stanie nieść ciężkie plecaki w trudnym terenie przez wiele dni. Na początku szukałem ich w zachodniej Europie, pośród moich znajomych przewodników, ale żaden nie chciał jechać. Na pomysł, żeby zabrać ze sobą znajomych Szerpów wpadłem pod Ama Dablam. Działam w tamtym rejonie jako przewodnik wysokogórski. Szerpowie, z którymi tam pracuję, są bardzo dobrymi wspinaczami i przywykli do noszenia dużego obciążenia. Szukałem kogoś, kto tam, na górze, będzie moim przyjacielem i zostanie nim do samego końca.

W sumie, to przed wyprawą myślałem, że to Szerpowie wejdą na szczyt, a Cathy O'Dowd, Rick i ja odpuścimy na przełęczy. Pomożemy im jak tylko możemy, a oni dokończą grań Mazeno.

Nie wierzyłeś w wasze siły?

To nie tak. Wiedziałem, że Rick i ja jesteśmy bardzo mocni i stać na przejście tej grani. Ale w pamięci miałem poprzednie próby europejskich wspinaczy, którym się nie udawało, bo brakowało im sił. Szerpowie są od nas bardziej wytrzymali, więc obstawiałem, że to oni dokończą robotę.

Szerpowie i Cathy osłabli na grani, nie byli w stanie wejść z wami na szczyt.

Te trzynaście dni na wąskiej, poszarpanej skale, z której nie ma ucieczki dało im się we znaki. Namawiałem ich, żeby spędzili z nami jeden dzień i odpoczęli. Duża ilość wody mogła wrócić im siły, ale oni poddali się psychicznie.

Dlaczego wy się nie poddaliście?

Czuliśmy, że jesteśmy w stanie iść dalej. Na dodatek świetnie przespałem noc poprzedzającą nasze rozstanie. Powiedzieliśmy sobie ''do zobaczenia'', ale wtedy jeszcze nie byliśmy pewni, czy po kilku godzinach nie ruszymy za nimi w dół. W końcu zdecydowaliśmy jednak, że atakujemy szczyt. Pogoda była dobra, do wierzchołka dzień-dwa. Być może byliśmy bardziej zdeterminowani od reszty, bo planowaliśmy tę wyprawę przez wiele lat.

Ale nie mieliście już prawie nic do jedzenia. Mądrze tak się wspinać z pustym brzuchem?

To nie był wielki problem, bo powyżej 7000 metrów tak naprawdę nie chce ci się jeść, więc trzy ostatnie dni bez jedzenia były dla nas wielką tragedią. Poza tym zostało nam jeszcze jedno opakowanie herbatników i trochę landrynek.

Powyżej 7000 metrów powinno się za to dużo pić, od znajomego lekarza usłyszałem kiedyś, że organizm na takiej wysokości potrzebuje ok. 7-8 litrów płynów. Akurat o to byliśmy spokojni, bo zostało nam jeszcze dużo gazu. Tylko, że w trakcie ataku szczytowego okazało się, że nie mamy czym rozpalić maszynki do topienia śniegu. Nasza zapalniczka przestała działać, bo zepsuło się krzesiwo. Zapasowe zostało w kurtce jednego z Szerpów, a zapasową zapalniczkę wzięła Cathy, też przez przypadek.

Na wierzchołek dotarliśmy ok. godz. 14, ale z powodu mgły nie byliśmy w stanie znaleźć najwyższego punktu. Błąkaliśmy się trzy i pół godziny, w końcu się przejaśniło i o 18 stanęliśmy na szczycie.

Zejście było trudne, Rick słabł coraz bardziej, zasypiał na stoku. Nie piliśmy nic przez pięć dni, nie jedliśmy przez trzy. Wyczerpani, ale bez poważnych odmrożeń dotarliśmy do bazy w końcu do bazy.

Opowiadasz o tym wszystkim, jakby nic wielkiego się nie stało.

W Wielkiej Brytanii mamy takie przysłowie: wpadłem w gówno, ale wyszedłem z niego pachnąc różami. Nie wiem dlaczego, ale od dziecka jestem optymistą. Jeśli dzieje się coś bardzo złego, to potrafię powiedzieć sobie: słuchaj Sandy, tak już jest, pozbieraj się szybko i zasuwaj dalej.

Wasz wyczyn tak naprawdę nigdy nie zyskał rozgłosu w mediach. Trochę dlatego, że Wielka Brytania akurat przygotowywała się do igrzysk olimpijskich. Czy myślisz, że alpinizm powinien być widoczny dla osób, które się nim nie interesują? Powinno mówić się o nim w telewizji, pisać w dużych portalach internetowych, opowiadać w radiu?

Kiedyś myślałem, że nie, bo kogo obchodzą nasze sprawy w górach? Ale teraz jestem zdania, że fajnie podzielić się z kimś wrażeniami z wyprawy. Kiedy jako małolat wracałem z Alp, to przychodziłem do mamy i razem oglądaliśmy zdjęcia z wyjazdu. Za każdym razem, gdy zadawała jakieś głupie pytanie, to wzdychałem. Nie rozumiała tego wszystkiego, złościło mnie to, więc przestawałem opowiadać.

A teraz sobie myślę, że każda opowieść o górach może kogoś zainspirować, dać mu kopa, żeby coś zrobił. Wielu ludzi pyta o materialne sprawy, a zapomina o tym, co dzieje się w naszych głowach, co czujemy w górach. Alpinizm jest inspirujący, ale musimy uważać, żeby popkultura i marketing nie wpływały na nasze decyzje podczas wspinaczki.

Alpinizm się jeszcze rozwija? Co jeszcze zostało do zrobienia?

Młodzi wspinacze są dziś fantastyczni, mają wielkie możliwości. Być może ostatnie lata tego nie dowodzą, ale to się zmieni. Ludzie zachłysnęli się nowymi technologiami. Zrobienie dobrego zdjęcia i wrzucenie go od razu na Facebooka jest często ważniejsze od drogi, którą się wspinasz.

Myślę jednak, że powoli zaczynamy rozumieć, na czym to wszystko polega. Uczymy się, jak pozyskiwać sponsorów, a skoro już umiemy to robić z pomocą nowych technologii, to kolejnym krokiem jest stawianie sobie coraz ambitniejszych celów. Myślę, że znów nadejdą czasy wielkich wspinaczek. Spójrz na Davida Lamę, który przenosi umiejętności z wspinaczki skałkowej na wielkie góry. Albo Ueliego Stecka, który wbiega na coraz wyższe szczyty, ale chyba rozumie, że nie może robić tego co kilka miesięcy, bo w końcu zginie. Coś się zmienia.

Śledź autora na twitterze @deszczep

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.