Pierwsza polska wyprawa narciarska na ośmiotysięcznik w Karakorum. Olek Ostrowski zbiera pieniądze na Gaszerbruma II

To opowieść o chłopaku z Wetliny, który bez dużych sponsorów i medialnego rozgłosu ruszył w Himalaje. Został pierwszym Polakiem, który zjechał na nartach z Czo Oju. A teraz ma szansę zrobić coś jeszcze większego.

Polub nas na Facebooku. Będzie ciekawie >>>

Olek Ostrowski z Wetliny i Piotr Śnigórski z Krosna w czerwcu wyruszą na pierwszą polską narciarską wyprawę w Karakorum. Celem będzie Gaszerbrum II (8035 m.n.p.m.). Nazwa ośmiotysięcznika oznacza "piękną górę" i tego jej nie można odmówić - szczyt przypomina kształtem piramidę. Co niezwykłego w tej wyprawie? To, że Polacy spróbują zjechać z ośmiotysięcznika na nartach. W 2006 roku dokonali tego Niemcy Sebastian Haag i Benedikt Böhm. Śnigórski to fotograf, instruktor narciarstwa, freerider i wspinacz. Razem z Ostrowskim, Kingą Stus i Maciejem Barabaszem zjechał rok temu z południowo-wschodniej ściany Kazbeku (5047 m). Ostrowski na swoim koncie ma jeszcze zjazd z Piku Lenina (7134 m.) i z Czo Oju (8201 m.n.p.m.).

Planowana wyprawa na Gaszerbruma II ma niekomercyjny charakter - większych sponsorów jak dotąd brak, a narciarze zbierają pieniądze na wyjazd dzięki akcji na serwisie Polakpotrafi.pl.

Poniżej Olek opowiada, jak z małej Wetliny trafił w Himalaje.

Wesprzyj wyprawę narciarską na Gaszerbruma II >>>

Głowa boli. Tak, jakby była z blachy...

... a w środku ktoś napierdzielał chochelką. Albo jakbym siedział w środku dzwonu Zygmunta. A jestem pod Czo Oju, ośmiotysięcznikiem. Dopiero przyszedłem do bazy. Przede mną aklimatyzacja, dlatego jeszcze huczy w głowie.

Historia, która się tu wydarzy, ma swój początek 23 lata wcześniej, bo to wtedy tata postawił mnie pierwszy raz na nartach. Akurat zaczynałem dobrze chodzić. Ojciec jest znaną postacią w Bieszczadach. Jak ktoś trafia do Wetliny, to potem najczęściej go kojarzy. Jest głośny, wszystkich wita z otwartymi rękami. Moja babcia była gospodarzem Domu Wycieczkowego PTTK od 1969 roku do 1997. Później ten dom zaczęto nazywać schroniskiem. Ojciec zaczął pracować ze swoją mamą, a potem przejął od niej interes. Spędziłem tam pięć pierwszych lat życia.

W góry spod klosza

Rodzice chronili nas przed ludźmi, którzy przyjeżdżali do schroniska. Dbali, żebyśmy nie mieli tysiąca wujków i ciotek.

Na początku na nartach jeździłem głównie w Bieszczadach. Zawsze czekałem, aż starszy brat wyrośnie z nart i je dostanę. Potem pojawiły się pierwsze skitury i zawody - o Puchar Połonin. W pierwszych wystartowałem kompletnie nieprzygotowany. Narty były diabelsko ciężkie, a ja nie miałem butów skiturowych, tylko zwykłe, twarde, narciarskie. Trauma.

Kiedy podrośliśmy, zaczęliśmy jeździć na ferie na Słowację. W gimnazjum startowałem w zawodach narciarstwa alpejskiego, w liceum udawało mi się nawet kwalifikować do zawodów rangi FIS. Zdałem egzamin i wstąpiłem do GOPR-u.

Na studiach trafiłem do sekcji narciarskiej AZS Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanęliśmy z rodzicami przed decyzją: albo poświęcam narciarstwu całe życie i szukamy na to pieniędzy, albo odpuszczam.

Odpuściłem. Ale z Krakowa blisko było w skałki i w Tatry. Zrobiłem kurs, zacząłem się wspinać. Potem wziąłem narty w Tatry. Robiłem coraz trudniejsze zjazdy, a narciarstwo akademickie zaczęło odchodzić na coraz dalszy plan. Największą radochę sprawiało mi chodzenie i zjeżdżanie tam, gdzie chcę.

Potem na studiach wstąpiłem do klubu wysokogórskiego. Szukałem czegoś więcej.

W cztery godziny ze szczytu siedmiotysięcznika

Na Pik Lenina (7134 m.n.p.m.) w 2012 roku pojechałem z Kazikiem Chmiestem, kolegą ze studiów. To była wielka przygoda. Nie wiedziałem, jak zachowa się mój organizm, bo wcześniej najwyżej byłem w Alpach. Droga normalna na Pik Lenina nie ma trudności technicznych, ale wymyśliłem sobie, że zjadę na nartach północną ścianą. Rozstaliśmy się na szczycie, kolega zszedł normalną drogą, ja zjechałem.

W narciarstwie wysokogórskim jest taka niepisana zasada, że staramy się podchodzić linią zjazdu, żeby rozpoznać teren i warunki. Ale północną ścianę lustrowałem tylko z obozu przez lornetkę. W kopule szczytowej są dwa żleby, które wyprowadzają na pola śnieżne. Tam trzeba zrobić mały slalom między serakami, czyli lodowymi nawisami, i szczelinami. Z Lenina na nartach zjeżdżali już Polacy.

Udało się zjechać i wtedy poczułem, co w wysokich górach znaczą narty. Droga ze szczytu do obozu pierwszego zajęła mi cztery godziny. Kazik wrócił następnego dnia.

Wyprawę zorganizowaliśmy sami, bez żadnego wsparcia agencyjnego. Poczułem, że to jest to. W 2013 roku spróbowaliśmy wystartować w memoriale im. Piotra Morawskiego ''Miej odwagę!'', który finansuje najciekawsze projekty podróżnicze.

Poszliśmy na całość: zgłosiliśmy projekt zjazdu na nartach z ośmiotysięcznika, z Czo Oju. Z jego szczytu na nartach nie zjechał jeszcze żaden Polak. Wygraliśmy internetowe głosowanie, ale jury wybrało inną wyprawę. My dostaliśmy wyróżnienie i wsparcie sprzętowe. Zabrakło nam jednak pieniędzy. Musieliśmy poczekać i z większym zapałem spróbować znaleźć pieniądze na kolejny rok.

Wyprawa zorganizowana w miesiąc

Była połowa roku 2014. W lotka nie wygraliśmy, sponsorów też wciąż nie mogliśmy znaleźć. Wyjazd na Czo Oju stanął pod znakiem zapytania. Czo Oju uchodzi za najłatwiejszy ośmiotysięcznik, bez trudności technicznych na drodze normalnej, idealny na narty - zapinasz deski na szczycie, odpinasz, gdzie kończy się śnieg. Chcieliśmy tam pojechać w trzy osoby: ja, Kazik i Piotrek Śnigórski, ale pieniędzy dla grupy nie było, więc postanowiłem, że spróbuję sam. Znalazłem mniejszych sponsorów, zapożyczyłem się. Nie mając jeszcze pieniędzy na całość wyprawy, kupiłem bilet do Nepalu i zapłaciłem zaliczkę agencji.

Uruchomiłem akcję na Polakpotrafi.pl. Poprosiłem o 12 tysięcy złotych. Uzbierałem prawie 18 tysięcy. Po odliczeniu prowizji zostało ponad 16. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu w miesiąc udało się zorganizować wyprawę w Himalaje. Kosztowała ok. 40 tysięcy. Ponad połowa z tego to koszty agencji, czyli głównie pozwolenie na działalność na ośmiotysięczniku i dodatkowe pozwolenie na używanie nart, transport, organizacja bazy.

Cały czas zastanawiałem się, czy to dobry pomysł. Niewiele osób robiło do tej pory samotne narciarskie wyprawy w Himalaje, które miały się zakończyć zjazdem z ośmiotysięcznika. Przekonałem najpierw siebie, potem dziewczynę, a na końcu rodzinę.

Poleciałem.

Wyczerpani tlenowcy

Na miejscu okazało się, że z moją agencją współpracuje jeszcze trzech wspinaczy. Każdy miał indywidualnego Szerpę do pomocy, każdy wspinał się na dodatkowym tlenie. Kiedy działasz na tlenie, to wchodzisz na górkę, która ma 1000 metrów mniej. Sprawa jest dla mnie jasna: jeśli chcę wejść na ośmiotysięcznik, to z tlenem tego nie zrobię. Wcześniej liczyłem, że może trafi się jakaś wyprawa sportowa, z którą będę mógł działać. Pod Czo Oju było wtedy ok. 150 osób, ale nikogo nie mogłem znaleźć.

Baza stała na 5700 m, obóz pierwszy założyłem na 6400 m, drugi na 7100 m. Obóz trzeci z którego najczęściej atakuje się szczyt znajduje się na 7500 m, ale nie udało mi się go założyć. Po dotarciu do bazy choroba położyła mnie na kilka dni. Śmiałem się, że moim Szerpą był Lila. Kucharz. Świetnie dbał o mój żołądek.

29 września wyszedłem o 2:00 w nocy z obozu II. Większość ekip ruszyła dzień wcześniej. Kalkulowałem: Wyjdą wcześniej, przedeptają teren. Idę sam, więc będzie bezpieczniej, jak ich będzie więcej w górze. Cieszę się, że tak zdecydowałem, bo szybko zobaczyłem w oddali ''tramwaj ludzi'' i "kolejki" na poręczówkach. A ja szedłem sam. Wsłuchiwałem się w górę.

Temperatura przed wschodem słońca wynosiła ok. -25 stopni Celsjusza. Największym problemem były stopy. Próbowałem jakoś ocieplić buty skiturowe, w których podchodziłem, ale nie udawało się. Dobrze, że zabrałem podgrzewane wkładki na baterie.

Strasznie bulgotało mi w brzuchu, szybko wyskoczyłem z ciuchów. Widziałem atakujących na tlenie, ale nie mogłem utrzymać z nimi tempa. To było deprymujące. W brzuchu znów zabulgotało. Znów musiałem się zatrzymać i uważać żeby nie pobrudzić kaptura od  kombinezonu puchowego. Kolejne opóźnienie. Bałem się, że żołądek pokrzyżuje mi plany. Ale nagle ucichł. Gdy byłem na wysokości 7500 metrów zaczęło świtać. Pokonując spiętrzenie skalne przepiąłem się między linami poręczowymi i zgubiłem łapawicę. Spadła nisko, poniżej obozu III na lawinisko. Fatalny błąd - głupota. Na szczęście miałem drugą parę, nie tak ciepłą, ale dała radę.

Dreptałem. Na wysokości 7800-7900 metrów zaczęli pojawiać się pierwszy schodzący. Większość z nich była totalnie wyczerpana. Nawet ci, którzy szli na tlenie, kompletnie nie kontaktowali. Część z nich nie było w stanie się przepiąć przeze mnie na poręczówce i musiałem im pomagać. Mówili, że do szczytu jeszcze cholernie daleko. Dreptałem.

Obecność i szczyt

Nalałem sobie herbaty i nagle pojawiło się przeświadczenie, że muszę się z nią z kimś podzielić. To trwało pół sekundy. Niesamowite, że poczucie obecności jakiejś osoby powtarza się w wielu relacjach z gór wysokich. Odbiera się to na spokojnie, człowiek nie jest przestraszony.

Kopuła szczytowa była wykańczająca, wydawała się nie mieć końca. Czo Oju to najbardziej porąbana góra, na jakiej byłem. Miałem dość, kręciło mi się w głowie, a kolejny pagórek nie okazywał się szczytem. W końcu, po 15 godzinach od wyjścia z namiotu, ujrzałem flagi modlitewne oznaczające szczyt i sylwetki Mount Everestu i Lhotse w oddali.

Była 16:45, na wierzchołku byłem sam, bo wszyscy już schodzili.

45 minut odpoczywałem, delektowałem się widokami i zdobyciem szczytu. Ściągnąłem raki, założyłem narty.

Zacząłem zjazd. Widziałem, że będzie marny, bo śnieg był kiepski ale możliwy do wykonania. Z początku to nie była nagroda za zdobycie szczytu. Pierwsze metry pokonałem na kijach, bo kopuła szczytowa jest wypłaszczona, a śnieg był bardzo przewiany. Zrobiło się wreszcie bardziej stromo. Musiałem być czujny, bo warunki zmieniały się - z przewianego śniegu na łamliwą szreń i nawiane poduchy. Obciążenie kopało po nogach. Po kilkunastu skrętach dyszałem i siadałem na tyłku, żeby złapać oddech. Udało się objechać spiętrzenie skalne i nie odpinać nart. Znalazłem łapawicę, objechałem obóz trzeci.

Po dwóch godzinach byłem w obozie II. Zacząłem pakować namiot. Nie ściągałem nart, żeby zachować czystość stylu. Po kilku minutach zacząłem się śmiać. To był idiotyzm. Odpiąłem narty, porządnie złożyłem namiot. Przecież to nie były trudności techniczne, więc dlaczego styl miałby na tym stracić? Zabrałem graty, zjechałem do obozu I z czołówką na głowie. Przespałem całą noc. Rano wstałem. Było OK.

Cała ta wyprawa to było spełnianie marzeń. Himalaje, Katmandu, Tybet. A to, że się udało zdobyć ośmiotysięcznik, nie mieści mi się w głowie. Zjazd na nartach - jeszcze bardziej.  Już jestem pewien, że na takiej wysokości da się jeździć na nartach. Co więcej - nie przeszkadzają, a nawet pomagają.

Śledź autora na twitterze  @deszczep

 
Copyright © Agora SA