Jakub Hornowski, ratownik TOPR: Przygotowanie do akcji ratunkowej trwa całe życie [WYWIAD, WIDEO]

- Wśród osób profesjonalnie związanych z Tatrami istnieje paradoks dotyczący przebywania w górach. Przebywamy w nich dużo, np. szkoląc czy ratując ludzi, a z drugiej strony, zdecydowanie za mało. Ale praca w biurze w Hali Gąsienicowej, czy w Pięciu Stawach jest zdecydowanie przyjemniejsza niż spędzanie czasu w klitce - mówi w rozmowie z off.sport.pl Jakub Hornowski, ratownik TOPR.

Paweł Wilk: Jak wygląda dzień w centrali TOPR?

Jakub Hornowski, ratownik TOPR: Nocami w lecie w placówce przebywa telefonista, kierownik dyżuru i kierowca. Od tego drugiego zależy przebieg ewentualnej akcji. O ósmej rano następuje zmiana, dodatkowo pojawiają się trzy kolejne osoby, w tym ratownik medyczny. Codziennie prowadzony jest też dyżur przy śmigłowcu - tam stacjonuje dwóch pilotów, mechanik, ratownik pokładowy i dwóch tzw. ratowników dołowych, działających w terenie. Jeśli akcja ratunkowa wymaga większego zaangażowania, to kolejne osoby są zabierane na pokład spod centrali. Zimą skład się powiększa - do zespołu dochodzą prognostycy lawinowi i przewodnik psa lawinowego.

Zobacz wideo

Ile telefonów dziennie odbieracie?

- Kilkadziesiąt, ale nie każda rozmowa kończy się wyprawą; turyści pytają głównie o pogodę i warunki panujące na szlakach, w sezonie zimowym informujemy też o warunkach lawinowych. Jednak nie tylko telefon służy do kontaktu z nami, jest jeszcze aplikacja "Ratunek". Zdarza się, że odbieramy nawet setki sygnałów poprzez nią. Większość to kontakt od osób, które dopiero ją pobrały i sprawdzają, czy działa. Zgłoszenia z terenu miejskiego są ignorowane, ale gdy widzimy, że dana osoba znajduje się w terenie górskim, to należycie weryfikujemy zgłoszenie.

Jak wygląda, krok po kroku, przygotowanie do akcji ratunkowej?

- Oczywiście trwa ono całe życie. Po otrzymaniu wiadomości przekazujemy ją kierownikowi dyżuru, który podejmuje decyzje odnośnie sił i środków, jakie powinny zostać podjęte. Dopytujemy poszkodowanego, co się wydarzyło, gdzie, jak poważny jest uraz, a następnie udajemy się w miejsce wypadku. Przy dobrej pogodzie, jeśli ze względów logistycznych nie możemy dotrzeć w miejsce zdarzenia tradycyjnymi środkami transportu, angażujemy śmigłowiec. Często korzystamy z Sokoła przy pozornie błahych sprawach, np. przy skręceniu kostki w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Tradycyjne zniesienie wiązałoby się czasem, który jest kosztowny, z cierpieniem pacjenta, i wymagałoby zaangażowania sześciu, a nawet ośmiu osób.

Zobacz wideo

Jak sprawdzić zasadność wezwania pomocy? Jesteście w stanie to ocenić za pomocą dwóch trzech pytań?

- Nie zawsze jest to łatwe. Bywają prośby niewłaściwe, ale również mające na celu niedoprowadzenie do wypadku, np. gdy ktoś znajduje się w trudnym eksponowanym terenie i sobie nie radzi, zgubił szlak lub nie ma wyposażenia. Wtedy podejmujemy kroki prewencyjne.

Jeśli dochodzi do wypadku, a ofiara nie jest w stanie podać miejsca, w jakim się znajduje, to jak do niej docieracie?

- Jest wiele środków, których można użyć, przede wszystkim rozmawiamy - dopytujemy skąd dany turysta wyszedł, w jakim kierunku się udawał, jak długo idzie, jakie charakterystyczne punkty widzi. Pytamy też o kolor szlaku, przez który wiodła trasa, choć to nie zawsze okazuje się skuteczne - zdarzyć się może, że otrzymamy informację, iż turysta szedł niebieskim szlakiem na Giewont, a tak naprawdę wyszedł z Kuźnic do Hali Gąsienicowej przez Boczań, drogą oznaczoną tym samym kolorem. Świetnym sposobem lokalizacji są słupki graniczne, np. na Czerwonych Wierchach. Z kolei tym ostatecznym środkiem jest wspomniana aplikacja "Ratunek". Została umiejętnie zaprojektowana, nie waży dużo i jeśli poszkodowany znajduje się w zasięgu sieci komórkowej - może z łatwością ją pobrać, a następnie skontaktować się z nami poprzez nią. Często dzięki temu się odnajdujemy. Dzięki technice jesteśmy w stanie sprawdzić np. pozycję zgłaszającego, poznać stan baterii w jego telefonie, a tym samym wiemy czy podczas wykonywania czynności służbowych będziemy mieć kontakt, czy telefon odmówi posłuszeństwa.

Istnieje profilaktyka wyjścia w góry?

- Wciąż prowadzimy kursy, szkolenia, akcje informacyjne na temat bezpieczeństwa. Jest tego naprawdę sporo i jeśli pragnie się poszerzyć wiedzę, to oferta jest szeroka, choćby akademia TOPR produkująca filmy o przygotowaniach do turystyki letniej i zimowej.

Zobacz wideo

Orla Perć powinna pozostać ubezpieczona czy łańcuchy powinny zniknąć, tak, aby pozostała dostępna jedynie dla doświadczonych turystów i wspinaczy?

- Myślę, że to kwestia tradycji. Obecnie - skoro ułatwienia na tym szlaku istnieją - promujemy ideę nowoczesnego korzystania z nich. Zachęcamy do używania zestawu typu via ferrata i kasku, który w kruchym terenie ocali nas przed urazem. Biorąc pod uwagę, że Orla Perć jest w wielu miejscach mocno eksponowana i nieraz mamy ludzi dosłownie nad głową - uważam, że posiadanie zabezpieczenia na głowie jest świetnym pomysłem. Z kolei uprząż i lonża uchronią np. przy poślizgnięciu, pochłaniając energię upadku. Taki sprzęt zabezpieczy odcinek lędźwiowy kręgosłupa, a także - wbrew pozorom - może uratować życie.

W Wielkiej Świstówce miała miejsce jedna z najgłośniejszych akcji TOPR. Jaka była najbardziej spektakularna wyprawa w historii pogotowia?

- Nie wiem jak swoje doświadczenia oceniają koledzy, ale faktycznie - dla mnie Świstówka była wyjątkowa. Nie ze względu na to, ile kosztowała pod względem fizycznym, ale z racji tego, co się wydarzyło ( pisaliśmy o tym tutaj >> ). Był to ogromny wysiłek psychiczny, ale też satysfakcja, że udało się pomóc pomimo bardzo poważnego wypadku. Wykopanie kogoś ze śniegu po dwóch godzinach - żywego i prawie przytomnego - jest naprawdę niespotykane. Trzeba mieć świadomość, że nie zawsze może się udać. Dziewczyna, której pomogliśmy miała otwarte oczy i ruszała się, choć nie było z nią kontaktu. Splot okoliczności, który do tego doprowadził jest niesamowity i udowadnia, że zawsze należy wykonywać wszystko na 100 proc., nawet, jeśli szanse powodzenia są znikome.

Głośnym echem, pod koniec zeszłego roku, odbyła się też nocna akcja na Kazalnicy, gdzie - przy pomocy słowackiego śmigłowca - udało się przetransportować do zakopiańskiego szpitala wychłodzonego pacjenta z urazem. Skomplikowane są również wszystkie przedsięwzięcia jaskiniowe, dostaje się w kość, podobnie jak podczas zimowych zmagań w drodze po wspinaczy.

Czy TOPR zmienił się na przestrzeni lat?

- Na pewno wzrosła grupa profesjonalistów zatrudnionych w firmie, na umowę o pracę. Jest trzon ratowników zawodowych, ale w sezonie dochodzą też osoby zatrudnione na czas określony. Zimą na stokach narciarskich zatrudnionych bywa do pięćdziesięciu osób, tak duże jest zapotrzebowanie. W swoich szeregach mamy również przewodników, w tym międzynarodowych, instruktorów wspinaczki i ratowników medycznych. Wielu z nich jest związanych z górami miłością, a nie tylko pieniędzmi. Zgodnie z tradycją nadal jesteśmy ochotnikami.

Czym różnicie się od Horskiej Zachrannej Sluzby?

- Jako TOPR jesteśmy niezależnym stowarzyszeniem, jednakowoż otrzymującym zadanie od MSWiA, które na ten cel przeznacza środki finansowe. Z kolei Słowacy są częścią policji, co siłą rzeczy czyni ich częścią Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. W Polsce mamy większą neutralność.

Jak kryteria obowiązują przy przyjęciu do TOPR?

- Trzeba przede wszystkim chcieć, a później złożyć podanie poparte wykazem przejść. Koniecznie trzeba się wspinać, o każdej porze roku; należy jeździć na nartach, znać topografię Tatr, a dodatkowym atutem jest chodzenie po jaskiniach. W skrócie - trzeba być w górach dobrze obeznanym. Jeśli taką listę skompletujemy, a następnie znajdziemy dwie osoby, tzw. członków wprowadzających, które zostaną naszymi "ojcami chrzestnymi w pogotowiu" i poręczą za nasze umiejętności, to po weryfikacji naczelnika zostaje się dopuszczonym do egzaminów. Nazywamy to dobrym nepotyzmem. Jeśli ochotnik przejdzie testy pomyślnie, to zostaje przyjęty na staż kandydacki trwający od 1,5 do 2,5 roku, w czasie którego musi przejść wszystkie niezbędne szkolenia pierwszego stopnia ratowniczego i wziąć udział w minimum pięciu akcjach ratunkowych. Później drzwi otwierają się szerzej.

Bycie ratownikiem wiąże się z wyrzeczeniami. Jak wykonywany zawód ma się do życia prywatnego?

- W większości przypadków to nie tylko praca; patrząc na czas spędzany w górach przez ratowników zawodowych, to wykracza on znacznie poza przyjęte normy. Nie ma reguły, ale większość z nas przebywa w Tatrach nawet w wolnym czasie, np. angażując się w dodatkowe przedsięwzięcia. Można powiedzieć, że góry to nasze życie.

Domyślam się, że spełnianie własnych marzeń, na przykład wspinaczkowych, może kolidować ze służbą.

- Na pewno w jakimś stopniu tak się dzieje. Wśród osób profesjonalnie związanych z Tatrami następuje paradoks przebywania w górach. Z jednej strony jest się w nich sporo , np. szkoląc czy ratując, a z drugiej - zdecydowanie za mało. Wszystko, co wcześniej powodowało wyjścia na grań, co skłaniało do przebywania w tym terenie, co doprowadziło do przejścia na zawodowstwo - gdzieś się zaciera. Aczkolwiek praca w biurze w Hali Gąsienicowej, czy w Pięciu Stawach, jest zdecydowanie przyjemniejsza niż spędzanie czasu w klitce, w jakimkolwiek z polskich miast. Nie narzekamy, ale faktycznie często nie jesteśmy tutaj jak bywaliśmy dawniej, czyli wolnymi, dla siebie.

Pochodzicie z Zakopanego czy są wśród was osoby z innych części Polski?

- Od początku istnienia TOPR organizacja skupiała w sobie zarówno ludność miejscową, jak i z innych rejonów kraju. To się nie zmieniło. Część z nas może się pochwalić długim drzewem genealogicznym zakorzenionym w skalnej ziemi, jest grupa napływowych mieszkańców Podhala, bo nie tylko Zakopanego, ale mamy też kolegów dojeżdżających np. z Warszawy.

Partnerem cyklu o TOPR jest Skoda

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.