K2. Kinga Baranowska: czekamy, aż przestanie sypać

Dziś spędzamy kolejny dzień w bazie nie wychodząc do góry. Codziennie sypie śnieg, sypie od rana, wygląda to jak totalna zawierucha, bo przy okazji wieje wiatr.

Śnieg nie utrzymuje się długo, jest mokry i ciężki, no i generalnie w bazie jest dość ciepło jak na wysokość 5100 m. Codziennie o 3 rano wstajemy i sprawdzamy pogodę, z nikłą nadzieją, że wyjdziemy tym razem do góry, po czym z nosem na kwintę kładziemy się z powrotem do śpiworów. W bazie jesteśmy prawie sami, to znaczy parę dni temu dotarł też jeden Francuz - Bruno, który nota bene jest z zawodu nauczycielem języka angielskiego. Mam tu przy sobie ćwiczenia z gramatyki angielskiego i nie omieszkałam się go zapytać o parę nurtujących mnie kwestii. Zresztą, co tu robić, kiedy taka "dupówa" (czytaj zła pogoda w slangu wspinaczkowym) w bazie?

Byliśmy pod ścianą sprawdzić, jakie są warunki. Wydaje się, że ten rok jest bardziej suchy niż poprzedni i jest mniej śniegu w ścianie. Plecaki mamy spakowane już od paru dni i tylko czekamy na moment przejaśnienia. Nasze pierwsze wyjście i tak będzie poświęcone sprawdzeniu warunków na drodze Basków (przez niektórych też nazywaną drogą Cesena) więc w plecakach głównie szpej, czyli sprzęt do asekuracji i wspinaczki. Nie zamierzamy oczywiście poręczować tych paru kilometrów drogi do góry, gdyż w dwie osoby byłoby to niewykonalne. Zobaczymy jak będzie, ciężko w tej chwili gdybać, gdy ścianę ogląda się przez lornetkę i to tylko przez chwilę u podnóża, bo reszta dnia do kitu.

Jedyne, na co nie możemy narzekać, to jedzenie. Mamy wyśmienitego kucharza. Niby pod Makalu też mieliśmy super kucharza, ale co z tego, kiedy nie miał z czego gotować. Ten ma z czego gotować, ale w końcu jest też początek wyprawy, więc jedzenia powinno być pod dostatkiem, a nie zawsze tak się zdarzało. Nawet koza przyszła do bazy na własnych nogach z porterem, więc mięsa pod dostatkiem. Oczywiście muzułmanie nie jedzą wieprzowiny, więc nasze zapasy z Polski, suche krakowskie i inne takie, staramy się trzymać z dala od oczu naszych kucharzy, szanując ich religię. Nasz kucharz Sokołat i jego pomocnik codziennie modlą się o ustalonych godzinach, czyli pięć razy w ciągu doby, jak stoi w Koranie. Pierwsza modlitwa odbywa się w okolicach 3 rano.

Mieliśmy też oficera łącznikowego, ale tylko przez jeden dzień w bazie. Nie dał rady dłużej na tej wysokości. Po paru nieprzespanych nocach podczas trekkingu, bólach głowy i żołądka, zdecydował się zejść do Skardu. Oczywiście dla nas tak lepiej, bo osoba, która codziennie choruje i ma chorobę wysokościową, prędzej czy później tu osłabnie i będą tylko kłopoty.

Sam trekking wspominam w miarę dobrze, gdyż było to tylko pięć dni marszu, a nie siedem jak rok temu. Jednakże w zeszłym roku mieliśmy już śnieg od Gore II, tym razem szliśmy od Gore II bezpośrednio do bazy w ciężkiej ulewie (jakieś osiem godzin marszu). Pozostałe poprzednie dni niestety odbywały się w dość dużym upale i tylko parasolki chroniły nas od uporczywego słońca. Jakby nie było, marsz przy prawie 40 st. upale należy do sporych wyzwań. Ponadto, gdy pokonuje się już te samą trasę po raz któryś, to bywa, że jest się znużonym. Dla mnie to trzeci raz do bazy po Baltoro, dla Fabrizio - kilkunasty.

Tymczasem, życzcie nam dobrej pogody i nieustającej motywacji. Mam nadzieje, że i jednego i drugiego w tym roku nam nie zabraknie.

Na koniec chciałam przesłać najserdeczniejsze pozdrowienia tym wszystkim z Plusa, którzy się mną opiekują, pozwalają łączyć się z cywilizacją i czuć się bezpiecznym.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.