Tatrzański Bieg Pod Górę: Nowy rekord na humorzastej trasie

Finał Montrail Ligi Biegów Górskich na Kasprowym Wierchu to ukoronowanie całorocznych zmagań, w środowisku biegaczy traktowany jest także jako wydarzenie towarzyskie, ale to także jeden z najbardziej wymagających górskich biegów w Polsce - relacjonuje uczestnik biegu i dziennikarz Gazety Wyborczej Kraków Dawid Hajok

Trasa miała długość 8,5 kilometra i przewyższenie 1072 metrów. Zwycięzca biegu Andrzej Długosz z Rytra potrzebował na jej pokonanie 50:06 min., czym poprawił swój rekord z 2010 roku o 1:06 min. Wśród kobiet wygrała Izabela Zatorska z czasem 59 minut 54 sekundy.

W tym roku pogoda sprzyjała biegaczom - było ciepło, a w górnym odcinku wiał lekki wiaterek, więc nowy rekord nie był niespodzianką. W poprzednich edycjach pogoda nie dobra - w górnym odcinku zalegał śnieg, a start odbywał się przeważnie w deszczu.

Relacja Dawida Hajoka

Nie ukrywam, że to mój ulubiony bieg górski, a zarazem pierwsze zawody w jakich przed rokiem wziąłem udział rozpoczynając wyścigi w terenie. Być może właśnie z tego powodu mam do niego tak wielki sentyment. Tym razem Kasprowy dał mi jednak porządną lekcję.Jeszcze przed rokiem, kiedy w "Tatrzańskim Biegu Pod Górę" wystartowałem jako nowicjusz potraktowałem go z respektem godnym poważnego rywala. Kasprowy lubi arogantów, ale brutalnie obnaża też wszelkie słabości. Plan był prosty - ambitne treningi, dieta i zero zarwanych nocy. Efekt? Po niespełna trzech miesiącach przygotowań czas 1.20.23 i przewaga nad bardziej doświadczonymi kolegami z Teamu Dynafit Polska. W śniegu zakrywającym łydki udało mi się wówczas wykręcić wynik, który w tym roku, w październikowym słońcu i błękitnym niebie brzmiał jak fraszka.

To zaledwie 8,5 km trasy prowadzącej z ronda Jana Pawła II w Kuźnicach przez Myślenickie Turnie na szczyt Kasprowego Wierchu i raptem kilometrowe przewyższenie. W głowie tliło się nadal wspomnienie z ukończonego zaledwie sześć tygodni temu ultramaratonie "Bieg 7 Dolin" na 100 km, co jeszcze bardziej trywializowało myśl o trudach wbiegania na Kasprowy. Po roku startów poczułem się już tak pewnie, że nonszalancko skróciłem etap regeneracji po morderczej setce i przystąpiłem do treningów interwałowych oraz siłowych. Nie odpuściłem sobie też kilku wieczornych wypadów ze znajomymi.

Prognozy pogody na tegoroczny bieg były obiecujące. Złota Polska Jesień, cudowny weekend w Tatrach - prześcigali się telewizyjni prezenterzy. Rzeczywiście tym razem się nie mylili, zamiast towarzyszącej zawodom przy każdej edycji, zimowej aury, 330 zawodników, którzy zameldowali się na starcie VII Tatrzańskiego Biegu Pod Górę na Kasprowy Wierch powitało słońce i typowo... letnia temperatura. O tym jakie warunki panowały na trasie najlepiej świadczył fakt, że czołówka polskich biegaczy zdecydowała się ruszyć w tzw. startówkach - ultralekkich i cienkich butach zaprojektowanych z myślą o szybkich rajdach.

Odprawa w zakopiańskim biurze biegowym to niecodzienne wydarzenie towarzyskie, okazja do spotkań środowiska biegaczy. Ruch i gwar jaki panuje w "Barze pod Smrekami", jego przaśny klimat (i słynne jajecznice na metalowych patelniach), na który składa się postpeerelowski wystrój i zapach jedzenia nie mogą równać się z żadnym innym miejscem biegowych odpraw. Nie brakuje tu nikogo kto biegi górskie traktuje jako coś więcej niźli tylko sportową dyscyplinę. Jeśli już tak się złożyło, że któregoś z zawodników kontuzja lub inne okoliczności nieszczęśliwie wykluczyły z aktualnej rywalizacji to i tak zazwyczaj przyjeżdża do Zakopanego, aby dopingować swoich znajomych i kibicować im na trasie.

Sam start okazał się w tym roku bardzo niepozorny. Zabrakło powitania przez mikrofon, tylko głuchy strzał z pistoletu i poszło. Kilku zawodników, w tym ja, trwało jeszcze w przyjacielskim uścisku pozując do ostatniego zdjęcia, kiedy peleton zerwał się do biegu asfaltową aleją Przewodników Tatrzańskich. Już na pierwszym podbiegu żałowałem tych zarwanych nocy, żałowałem braku odpowiedniej regeneracji, w końcu żałowałem nonszalancji z jaką podszedłem do tegorocznego startu. Strategię miałem niewyrafinowaną. Biegnę od początku ile sił w nogach - odcinek asfaltowy z ronda do Kuźnic w około 6 minut, a dalej mocno, na ile forma pozwoli byle tylko utrzymać wysokie tempo.

Odcięło mnie już na początku i ów nieprzyjemny stan beztlenowego wysiłku (można to porównać z lekką utratą świadomości) utrzymał się już do końca. W tym biegu zawodnikom od początku do końca jest pod górę, nie ma gdzie odpocząć, nie ma jak obniżyć szalejącego tętna. W biegach w stylu anglosaskim - gdzie trasa prowadzi raz w górę raz w dół, zawodnicy odpoczywają na zbiegach. W skyrunningu nie ma na to miejsca. Na Kasprowym początkowy kryzys może się tylko pogłębić, a mimo to z roku na rok bieg ten zyskuje nowych entuzjastów.

Tym razem po raz pierwszy nie wiedziałem czy uda mi się utrzymać tępo, czy dotrwam do końca i przełamię wynik sprzed roku. Mijając Myślenickie Turnie czas na zegarku wskazywał 36 minutę biegu. Przez chwilę odzyskałem wiarą w to, że mogę jednak zrobić dobry czas, ale przymroczenie prędko powróciło i znów zamiast chłodnej kalkulacji pojawiło się zwątpienie. Od Myślenickich czuć było palące słońce a ja nie miałem ze sobą nic do picia. Poprosiłem o łyk wody jednego z turystów, którego akurat mijałem na trasie i znów na moment odzyskałem trzeźwość myślenia. Nie na długo.

Kolejny raz ocknąłem się już na mecie. Elektroniczny zegar wskazywał 1.09.47. Byłem o 11 min szybszy niż przed rokiem i znacznie mniej zadowolony z siebie. Postanowiłem, że za rok przyjadę na Kasprowy lepiej przygotowany i na swoje 31 urodziny postaram się pobić swój tegoroczny rekord.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.