Najniebezpieczniejsza przygoda Aleksandra Doby

- Zalewany przez grzywacze płynąłem w kierunku brzegu. Ostatnie, co pamiętam, to zdziwienie, że tak łatwo można rozstać się z życiem. Nie wiem, co działo się przez kolejne półtorej godziny. Obudziło mnie wycie - czytamy w książce ''Na oceanie nie ma ciszy''. To opowieść o Aleksandrze Dobie, który dwukrotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki i został Podróżnikiem Roku 2015 National Geographic.

Wielu słyszało o przygodach Aleksandra Doby na Oceanie Atlantyckim. 69-letni emerytowany inżynier mechanik zadziwił świat, gdy samotnie przepłynął kajakiem Atlantyk w najszerszym miejscu (2013/2014 r.). W ciągu 167 dni pokonał ponad 12 tysięcy kilometrów.

Właśnie ukazała się książka "Na oceanie nie ma ciszy'' autorstwa Dominika Szczepańskiego, która opowiada o przygodach kajakarza. Wśród wielu opowieści jest jedna, szczególnie niebezpieczna historia, która miała miejsce podczas wyprawy Doby w 2000 roku z Polic do Narwiku. W ciągu 101 dni przebył samotnie kajakiem trasę liczącą 5369 kilometrów. I omal nie zginął.

Poniżej fragment książki ''Na oceanie nie ma ciszy'' .

***

O mało nie zginąłem tam, gdzie Morze Norweskie łączy się z Północnym. To pierwsze jest bardziej na północ.

O tym, że coś się święci, dowiedziałem się, kupując chleb. Zawsze podczas zakupów przeglądałem gazety. Szukałem prognoz. Miało wiać, i to mocno, bo ponad 10 m/s. Zbliżał się sztorm. Jedynym sposobem, by nie tracić czasu na przeczekiwanie go, było wycofanie się z otwartego morza i płynięcie jeszcze bliżej lądu, by przed nadejściem sztormu schować się w głębi fiordu. Tam wieje o wiele słabiej, bo wystające na kilkaset metrów nad taflę wody góry zatrzymują podmuchy.

Zacząłem więc się wycofywać, gdy zobaczyłem zbliżające się ciężkie, ciemne chmury. Odpłynąłem 5 km od otwartego morza i zadowolony z siebie stanąłem na obiad. Potem wróciłem na kajak. Czułem się bezpieczny. Płynąłem w głąb fiordu, którego szerokość wynosiła około półtora kilometra.

Najpierw zdziwił mnie wiatr. Wiało mocno, góry nie dały oczekiwanego schronienia. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy na powierzchni wody zaczęły tworzyć się półtorametrowe, mocne fale. Złapałem mocniej wiosło. Chciałem dotrzeć na drugi brzeg, z którego wiało. Tam, bliżej gór, musiało być spokojniej. Bo nawet gdy wieje mocno, to pod samą ścianą wiatru jest niewiele. Nie zdążyłem. Już w połowie szerokości fiordu wiedziałem, że będzie kiepsko.

Nie wiem, jak w Norwegii nazywają to, co działo się tego dnia na wodzie, ale w Polsce mówimy "biały szkwał". Koło mnie zaczęły tworzyć się grzywacze. Fale nie załamywały się już w powtarzalny sposób. Było ich coraz więcej i rosły. Gdy miały dwa metry i robiły się coraz bardziej strome, to nie byłem w stanie utrzymać kajaka w pionie. Jedna podpórka, druga. Przewróciło mnie.

''Ostatnie, co pamiętam, to zdziwienie, że tak łatwo można rozstać się z życiem''

Kajak stanął dnem do góry. Kilka razy próbowałem go odwrócić, wykonując eskimoskę - starą kajakarską sztuczkę, która pozwala wrócić do pionu. Nie udawało się. Woda miała jakieś 10 stopni Celsjusza, a ja byłem prawie goły.

Podczas wyprawy miałem problem z suszeniem rzeczy, więc trzymałem je w suchym miejscu, a na siebie zakładałem niewiele. Teraz płynąłem w koszulce polarowej z długim rękawem i podgumowanej bluzie. Na głowie miałem czapkę ze sznurkiem przewieszonym pod brodą, żeby wiatr jej nie zwiał, a dookoła pasa przywiązałem wcześniej wodoszczelny mapnik. Zaczepił się o kajak, a gdy próbowałem się odplątać, to urwał mi pasek do zegarka.

Nie wiem, jakim cudem, ale w końcu udało mi się odwrócić kajak do normalnej pozycji. Z tyłu miałem kamizelkę. Szybko ją włożyłem i powiązałem z kajakiem cumką. Nie wróciłem do środka, bo fale rzucały nim jak oszalałe i wiedziałem, że się nie utrzymam. Płynąłem wpław, ciągnąc za sobą kajak, w stronę oddalonego o 300 metrów brzegu. Poczułem, że cuma nie jest już napięta. Obejrzałem się. Kajak odpływał, widocznie za słabo go przywiązałem. Zawróciłem i próbowałem go dogonić. Nie miałem szans. Płynął szybciej ode mnie. Znów zmieniłem kierunek i zalewany przez grzywacze płynąłem w kierunku brzegu. Ostatnie, co pamiętam, to zdziwienie, że tak łatwo można rozstać się z życiem. Nie wiem, co działo się przez kolejne półtorej godziny.

''Prawie zginąłem, a on się śmieje?''

Obudziło mnie wycie. Otworzyłem oczy. Znajdowałem się na małej łączce 50 metrów od brzegu. Rozejrzałem się dookoła, by znaleźć źródło dźwięku, ale to nie był ani alarm w samochodzie, ani pies, ani inny człowiek. To ja wyłem. Przykucnięty trząsłem się z zimna. Dlaczego nie leżałem, tylko kucałem? Wstałem. Kawałek dalej zauważyłem wiatę. Doszedłem do niej i znalazłem rybackie sieci. Wsunąłem się pod nie. Nie dawały ciepła. Wyszedłem i zacząłem iść w kierunku budynku, który stał kilkadziesiąt metrów dalej. Wyglądał na domek letniskowy. Pamiętam, że zdziwiło mnie, jak dużo w nim szkła. Stukałem w te szyby, pukałem, ale nikt nie odpowiadał.

Był początek września, już dawno po krótkim lecie. Właściciele pewnie nie mieli już tu czego szukać. Włamać się? Rozbić szybę i poszukać czegoś ciepłego? Czegokolwiek, byle tylko włożyć coś na zziębnięte ciało, ogrzać się chociaż na chwilę. A może w szafce mają herbatę? Nie, nie mogę przecież komuś rozbić szyby. Kto wie, kiedy znów tu wrócą.

Mignęło mi świeże wspomnienie. Dopiero teraz dotarło do mnie, że idąc w kierunku domku, słyszałem silnik samochodu. Gdzieś tam w oddali ciągnęła się wąska nitka asfaltu. Muszę iść do szosy. Wiatr osuszył ciało, ale wcale nie zrobiło mi się cieplej. Powoli, zginając i prostując obolałe od zimna stawy, człapałem w kierunku drogi. Krok za krokiem, byle tylko jakoś tam dojść. Z każdej strony nadciągał mrok. Słońce zginęło za czarnymi chmurami.

W oddali mignęły światła samochodu. Chciałem podbiec, ale zanim myśl dotarła do nóg, auto przejechało mi przed nosem. Postawiłem bose stopy na asfalcie. Pojazd zatrzymał się sto metrów dalej. Kierowca musiał zobaczyć mnie kątem oka. Podbiegłem w jego kierunku. To był samochód policyjny. Gdy się przedstawiłem, usta Norwega zamieniły się w uśmiechnięty rogalik. Prawie zginąłem, a on się śmieje? Spytał, czy byłem sam na kajaku. Potwierdziłem, a on zaśmiał się jeszcze szerzej. Ktoś znalazł mój kajak i zawiadomił policję. Rozpoczęła się akcja poszukiwawcza, ale skoro to mój kajak i ja żyję, to on ją teraz odwoła.

(...)

Strach jeszcze nie zastygł

Norwedzy przygarnęli mnie pod dach. Przez dwa dni myślałem, co zrobić. Nigdy wcześniej ani później nie przeżywałem tak głębokiego kryzysu psychicznego. Po powrocie, gdy opowiadałem o tym psychologom, to mówili mi, że gdybym wtedy nie popłynął dalej, to miałbym wielkie kłopoty z wróceniem do kajakarstwa.

Strach był żywy, ale jeszcze nie zdążył we mnie zastygnąć. Tak jak śnieg, który schodzi zboczem z lawiną. Gdy się w końcu zatrzyma, to w ciągu kilku minut zmienia się w lodowy beton. Jeśli jesteś wtedy pod nim, nawet kilkadziesiąt centymetrów pod powierzchnią, to masz kilka chwil, by spróbować się oswobodzić. Później nie dasz już rady, nie poruszysz nawet ręką, by wykopać sobie przestrzeń dookoła ust.

Strach jeszcze nie zastygł, więc wsiadłem do kajaka i popłynąłem dalej. Świat nie nabrał nagle kolorów, a ja nie poczułem ulgi. Problemy nie zniknęły. To był trudny okres, bo wciąż wiało mocno, a mi w głowie ciągle siedziała myśl, że znów mogę się przewrócić i tym razem nie mieć tyle szczęścia.

''Na oceanie nie ma ciszy''. Biografia Aleksandra Doby autorstwa Dominika Szczepańskiego do kupienia tutaj >> Książka w wersji elektronicznej jest dostępna tutaj >>

Polub nas na FB, będzie ciekawie >>

Copyright © Agora SA