Tak się żyje na żaglowcu. Raport z pokładu "Fryderyka Chopina"

Rok temu po złamaniu masztów "Fryderyk Chopin" niszczał w Falmouth. Teraz we wspaniałym stylu wygrał regaty Tall Ships Races. Kiedy relacjonowaliśmy jego wypadek, niektórzy komentowali: "to zwykły żaglowiec". Przez 10 dni sprawdziliśmy więc, czy rzeczywiście taki "zwykły". Chodziliśmy po rejach, stawialiśmy żagle, myliśmy pokład i zwiedzaliśmy piękne porty. Już wiemy - lubimy to.
Zobacz wideo

Tak się żyje na żaglowcu

- Kiedy płynęliśmy w rejsie ku pamięci Władysława Wagnera (pierwszy Polak, który opłynął ziemię na jachcie żaglowym) przez Karaiby, w okolicach Martyniki zepsuła się instalacja do odprowadzania ścieków z kambuza (kuchni - M.G.) - wspomina Kasia. - Co będę za 10 lat pamiętać z tego rejsu? Na zewnątrz słońce, turkusowa woda i karaibski raj, a my w środku, pod pokładem, gołymi rękami wybieraliśmy i wynosiliśmy wiadrami nieczystości spływające z kuchennych zlewów. To właśnie wtedy najlepiej poznałam się z ludźmi ze szkieletu "Chopina" - wspomina drobna blondynka o niebieskich oczach.

Ale karaibskie słońce i tak opaliło na brąz ją i resztę "szkieletu" Chopina. "Szkielet" to ludzie, bez których żaglowiec ciężko byłoby poprowadzić. Oprócz kapitana, czwórki oficerów, bosmana, mechanika i kuka (kucharza - M.G.) załogę statku tworzą często ludzie, którzy płyną nim na zasadzie "pracujesz, więc płyniesz". To często osoby po studiach albo je kończące, które na pytanie "gdzie pracujesz", odpowiadają "na Chopinie", choć za całą zapłatę służy im miejsce do spania, wyżywienie i bezcenne żeglarskie doświadczenie, nabyte podczas wielomiesięcznych rejsów. A także zwiedzanie kolejnych portów, np. francuskiego Cherbourga.

Napoleon, camembert i mule. Cherbourg

Położony na wybrzeżu Normandii Cherbourg to piękne, nadmorskie miasto z dużym portem handlowym, arsenałem francuskiej marynarki i urokliwą mariną dla jachtów. Potężnie zniszczone w trakcie wyzwalania Normandii przez Aliantów miasto dawno zapomniało o wojennej katastrofie. Urokliwe uliczki nadmorskiej dzielnicy kryją wiele pięknych kamieniczek, sklepów z lokalnymi specjałami i knajpek. Warto przejść się od portu bulwarem w kierunku zachodnim - dotrzemy do pomnika Napoleona i pięknej bazyliki Św. Trójcy, a potem skręcić w lewo w którąkolwiek z uliczek i zagłębić się w stare miasto. Tuż przy porcie na placu przed pięknym gmachem Teatru Włoskiego co kilka dni otwiera się targ, na który producenci żywności zwożą warzywa, pachnące pieczywo i wspaniałe francuskie sery. Ale creme de la creme Cherbourga są oczywiście ryby i owoce morza. Można je kupić w sklepie vis-a-vis teatru. Ryby, krewetki, langustynki, małże i kraby są bardzo świeże. Niektóre kraby - o zgrozo - w najlepsze wędrują po stoisku. Ale za to jak potem smakują... Mule w sosie śmietanowym w knajpce "La Pizzeria" - niech was nie zmyli nazwa, to miejsce popularne wśród tubylców - zasługują co najmniej na gwiazdkę Michelina. Bon appetit, przed wypłynięciem warto się najeść.

W morze!

Krótkie, głośne komendy, zrzucenie cum, klar (porządek) na pokładzie i wypływamy z Cherbourga. Pogoda dopisuje, kapitan Małgorzata Czarnomska szybko wysyła nas na reje i do lin. Kilkanaście minut później płyniemy już pod żaglami. Przy korzystnym wietrze pod pełnymi żaglami (powierzchnia: 1200 mkw.) "Chopin", 55-metrowy dwumasztowy bryg, osiąga nawet 16 węzłów. Dzień upływa na alarmach do żagli, zmianach wacht co cztery godziny, pracach na pokładzie, a słońce i wiatr opalają nam twarze, nawet nie wiemy kiedy.

- Jestem na Chopinie od grudnia i to właściwie przypadkiem. To mój "statkostop" - śmieje się Sylwia. Na "Chopina" trafiła po tym, jak nie wypalił jej rejs na Karaiby. Ale o tym, jak również o tym, że z braku ważnej wizy zostanie deportowana do Polski, dowiedziała się dopiero na miejscu. Przypadkiem na lotnisku spotkała ludzi związanych z "Chopinem". Przez następne pół roku już kilka razy wahała się, czy nie wysiąść w którymś porcie, wrócić samolotem do domu i trochę odpocząć. - Na razie pływam jeszcze przez 2 tygodnie - mówi, ale niepewnie, a gdy ją spytać, czy nie zamierza przypadkiem zostać w "szkielecie" dłużej, nie zaprzecza.

Brugia. Kanały, rowery i czekoladki

I nie ma co się dziwić załodze "Chopina", jeśli w trakcie rejsu odwiedza się tak piękne miasta jak belgijska Brugia - główny ośrodek administracyjny prowincji Flandria Zachodnia. Zwana "Flamandzką Wenecją" Brugia w pełni zasługuje na to miano. Po przepłynięciu kilku kilometrów kanału łączącego oddaloną obecnie od morza Brugię z potężnym terminalem kontenerowym przemysłowego portu Zeebrugge, docieramy do miasta jak z turystycznej pocztówki. Pierwsze miejsce, gdzie warto skierować kroki, to najbliższa wypożyczalnia rowerów - na dwóch kółkach zjeździmy Brugię w jeden dzień. A jest co zwiedzać. Wąskimi kanałami płyną motorowe łódki wożące turystów. W wodzie przeglądają się kamieniczki, kościoły, klasztory i pałace. Warto przejechać rowerem dzielnice Markt i Burg, zobaczyć piękny ratusz i dominującą nad rynkiem wieżę Beffroi. I wstąpić do jednego z licznych sklepów z obłędnie pysznymi belgijskimi czekoladkami. Kupujemy i pędzimy z powrotem na żaglowiec - czas objąć wachtę i wypływać.

"Na wachtę musisz zaraz iść, choć ledwo możesz stać"

Do życia na żaglowcu, ujętego w karby czterogodzinnych wacht (czyli czasu, kiedy obowiązkowo pod komendą oficera pracujemy na pokładzie), można się nie tylko przyzwyczaić, ale bardzo je polubić. Nudzie zapobiega wymienność funkcji - jednego dnia ma się wachtę od północy do czwartej rano, innego dnia przejmuje ją ktoś, kto wczoraj gotował dla nas obiad. Jutro my mu go ugotujemy, a on zmieni nas na wachcie o 4.00 rano. Ten system sprawia, że nie ma mowy o wymigiwaniu się od pracy i pomagania innym - jutro ktoś może pomóc tobie. A kiedy po nocy spędzonej w podmuchach siekącego deszczowymi rozbryzgami po twarzy wiatru schodzisz pod pokład na pachnące kawą śniadanie, to doceniasz pracę innych. Jeżeli przypadkiem nie chorujesz na chorobę morską i w ogóle możesz jeść.

A chorują prawie wszyscy, którzy dopiero weszli na pokład z lądu. Jedni dobę, inni dwie, autor widział też takich, którzy spędzili 10 dni rejsu wychyleni za burtę, a jedli niewiele. Autor chorobie morskiej podlega z reguły przez pierwszą dobę silnego wiatru a potem jest lepiej - i człowiek docenia smak każdej potrawy. A jak już żeglarz może jeść, to je jak koń. Bo na statku zawsze jest coś do roboty - jak nie masz wachty, możesz naprawiać liny, cerować żagle, malować burty, myć pokład, wybierać i klarować (porządkować, układać w odpowiedni sposób) liny: szoty, gordingi, gejtawy, brasy, cumy. Na żaglowcu rejowym, a takim jest "Chopin", łatwo też nabyć niezłych umiejętności wspinaczkowych, wchodząc po mocnych drabinkach linowych na wiszące na wysokości kilkudziesięciu metrów reje (poprzeczne belki skrętne umocowane poziomo na maszcie), by rozwinąć lub zwinąć zwisające z nich żagle. To trzeba lubić.

Jak trafić na "Fryderyka Chopina"?

- Lubię to - przyznaje Andrzej, podobnie jak Sylwia i Kasia członek szkieletu Chopina. Miał jechać zupełnie gdzie indziej - do Tajwanu. Zamiast tego popłynął w rejs. Jest na statku od kilku miesięcy. - Chyba dobrą zrobiłem zmianę - śmieje się ogorzały od słońca i wiatru, na oko 25-letni mężczyzna.

Zmiana dotknęła w ostatnim roku także żaglowiec, który Sylwia, Kasia i Andrzej traktują niemal jak dom. Napisać, że losy "Fryderyka Chopina", najbardziej obecnie rozpoznawalnego polskiego żaglowca, są kręte, to nic nie napisać. Rok temu "Chopin" z połamanymi masztami stał w brytyjskim porcie Falmouth, a od tego, czy będzie jeszcze pływał, bardziej prawdopodobne było to, że na remont nie będzie pieniędzy, bo ubezpieczyciel nie chciał płacić, a Brytyjczycy żądali słonego rachunku za akcję holowania żaglowca. Na szczęście obecnie naprawiony "Chopin" znów pływa, ma nowego armatora i rozpisany kalendarz rejsów do końca roku. I właśnie wygrał regaty wielkich żaglowców Tall Ships Races.

Co trzeba zrobić, by dostać się na pokład? Jeśli ma się uprawnienia sternika jachtowego i doświadczenie żeglarskie, można ubiegać się o funkcję oficera i robi tak wielu członków Chopinowej "rodziny" - szerokiej grupy żeglarzy związanych ze statkiem. A jeśli jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami? Nic prostszego - wystarczy wybrać jeden z rejsów na stronie www.3oceans.pl, zapisać się i zapłacić przelewem. W cenie jest miejsce na żaglowcu, wyżywienie i opłaty portowe. Transport do portu początkowego i końcowego trzeba zorganizować i opłacić samemu. Ale warto, jeśli metą naszego rejsu jest na przykład Amsterdam.

Amsterdam. Rowery i zakazane przyjemności

Do Amsterdamu wpływamy na silniku. "Fryderyka Chopina" napędza potężny motor Scania o mocy 538 KM. Ster strumieniowy zapewnia statkowi doskonałą manewrowność. Przydaje się to w tak uczęszczanych portach jak Amsterdam. Ostatnia komenda, cumy i szpringi trzymają żaglowiec mocno przy betonowym nabrzeżu (kei), podziękowanie od pani kapitan za wspólny rejs, wypełnienie książeczek żeglarskich, wręczenie opinii (są wymagane przy egzaminach na kolejne stopnie żeglarskie) i... można ruszać w miasto.

A dziś Amsterdam bawi się, bo miejscowy Ajax właśnie zdobył mistrzostwo kraju w piłce nożnej. Holendrzy i turyści świętują w barach i pubach, a wytwarzany tu Heineken smakuje jakby lepiej niż w innych częściach świata... W centrum nie sposób nie trafić na sympatyczną knajpę. W coffee shopach spragnieni tego typu rozrywki turyści mogą kupić legalną tutaj marihuanę. A z nastaniem zmierzchu w De Wallen - słynnej dzielnicy "czerwonych latarni" - w pustych za dnia witrynach na parterze kamieniczek pojawiają się skąpo odziane kobiety, otwarcie negocjujące z potencjalnymi klientami swoje usługi. Amsterdam to stolica nie do końca grzecznych rozrywek, na szczęście nie ma przymusu uczestnictwa. Nie wolno zapomnieć o Rijksmuseum, gdzie wisi m.in. "Straż Nocna" Rembrandta. Można do woli szwendać się na rowerze wzdłuż malowniczych kanałów, parków i kamienic. Ale trzeba wrócić na żaglowiec punktualnie na wachtę.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.