Sześć tysięcy kilometrów, sześć azjatyckich krajów, trzy kobiety na rowerach

Agata Roszczka wcześniej jeździła na rowerze po Francji, Małgorzata Duszyńska i Anna Rudy tylko ''holenderkami'' po mieście. Teraz są w środkowych Chinach. W nogach mają ponad 4000 kilometrów.

Dominik Szczepański: Skąd pomysł, żeby przejechać na rowerach trasę z Uzbekistanu do Tajlandii?

Małgorzata Duszyńska, Agata Roszczka, Anna Rudy: Był ponury, jesienny dzień. Taki, że nic się nie chciało. Po powrocie z wakacyjnej podróży rowerem przez Francję Agata stwierdziła, że chce więcej. Ania nieśmiało wspomniała o pomyśle przejechania na rowerze Wietnamu. Nie wiedziałyśmy wtedy, że projekt "Kobiety na rowery" nabierze takich rozmiarów i przekształci się w podróż przez Azję, gdzie do przejechania będziemy miały sześć tysięcy kilometrów. Chcemy przejechać przez osiem państw: Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan, Chiny, Laos, Tajlandia. Za sobą mamy już wysokie przełęcze w Pamirze i odludne pustkowia w Chinach, przed nami jeszcze dżungla w Laosie i Tajlandia. Chcemy przede wszystkim zobaczyć i opisać kobiety: jak radzą sobie na tym męskim kontynencie.

I jak sobie radzą?

- Zadziwiająco dobrze. Zadaniem kobiet w Azji Centralnej jest dbanie o rodzinę. Rodzą dużo dzieci, wcześnie wstają, by zająć się gospodarstwem. Szczególnie ciężko mają kobiety w Pamirze w Tadżykistanie, bo praktycznie w każdej rodzinie, którą spotykałyśmy, mężowie opuszczali dom na długie miesiące i jechali pracować do Rosji. Kobiety często przez cały rok radzą sobie bez nich: zajmują się domem, wychowują dzieci, doglądają gospodarstwa, wyprowadzają bydło na pastwiska. Ich zmęczone twarze nie okazują jednak zniecierpliwienia czy niezgody na taki los. One są nauczone czekać. W Uzbekistanie czy Tadżykistanie popularny jest model matki rodzącej 10 dzieci. Dostaje wtedy medal od państwa, a rodzina jest z niej dumna. Mimo ciężkiego losu kobiety w Azji są bardzo eleganckie. Noszą piękne kolorowe stroje oraz mnóstwo biżuterii.

Jak jesteście postrzegane w tym świecie?

- Rozmawiamy przede wszystkim z mężczyznami, bo to oni znają rosyjski. Na początku zawsze jest zdziwienie: jak to? Trzy kobiety jeżdżą na rowerze same bez facetów, a raczej bez mężów? Według ich standardów już dawno powinnyśmy mieć co najmniej trójkę dzieci.

Byłyście przygotowane na taką podróż? Jakie miałyście doświadczenie rowerowe?

- Tak naprawdę jedyną osobą w naszej ekipie z jakimkolwiek doświadczeniem przekraczającym jeżdżenie "holenderką" po mieście lub na krótkie wycieczki poza miasto jest Agata. Małgosia i Ania nigdy wcześniej nie jeździły nawet na rowerze obciążonym sakwami. Nie znałyśmy się kompletnie na rowerach, bo kiedy dętka poszła, to zawsze jakiś kolega nam pomagał. Ale przecież to nic trudnego. Chcieć to móc. Postanowiłyśmy nie przejmować się brakiem doświadczenia, bo można je zdobyć po drodze. Pomysł był taki, żebyśmy miały takie same rowery. To ułatwiłoby naprawy i dobór zapasowych części. Zaczęłyśmy pisać do różnych firm. Odezwał się Kross, który został naszym sponsorem strategicznym. Dostałyśmy od niego rowery trekkingowe na wyprawę.

Jak zaczęła się podróż?

- Z przygodami. W Warszawie omal nie spóźniłyśmy się na autobus do Rygi, a po przylocie do Taszkientu okazało się, że w samolocie zerwała się linka hamulcowa w jednym z rowerów. Żadna z nas nie zna się zbytnio na naprawie hamulców hydraulicznych. Na szczęście, znalazłyśmy pomoc. Początki były ciężkie. W maju w Uzbekistanie jest 35-40 stopni. Wiosna, ale nie dla nas. W dzień nie dało się oddychać, a co dopiero jeździć na rowerze. Wstawałyśmy o 4 rano, by móc jeszcze w przyjemnym chłodzie trochę popedałować. Potem od 10.00 siesta i próba przeżycia tego skwaru przy hektolitrach herbaty. W drogę ruszałyśmy popołudniu.

Trudno na rowerze przejeżdżać przez azjatyckie granice?

- Na razie nie mamy z tym problemów, co nie znaczy, że idzie szybko. Wszystkie wizy wyrobiłyśmy jeszcze przed wyjazdem z Polski, wiec od strony formalnej nie mamy problemów. No, może czasami. W Uzbekistanie jest obowiązek meldunkowy, który świadomie zaniedbałyśmy.

Liczyłyśmy, że fakt spania w namiocie, a nie w hotelach, które wydają stosowny dokument, uda nam się łatwo wytłumaczyć rowerami. Łatwo na granicy nie było, ale po wielu perswazjach, uśmiechach i stanowczej odmowie płacenia kary w końcu nas puścili. Bardzo miło wspominamy granice tadżycko-kirgiską, gdzie po obu stronach zostałyśmy ugoszczone i nakarmione iście po królewsku. Ten dzień do tamtego momentu był fatalny. Ciągła droga pod górkę na przełęcz, po raz pierwszy zamiast z wiatrem to pod wiatr. I to jaki! Jechałyśmy 5 km/h. Jakby było tego mało, to jeszcze padał śnieg. W czerwcu. W końcu dotarłyśmy do posterunku tadżyckich celników. Po spisaniu naszych paszportów na stół wjechała gorąca herbata, ciastka i cukierki. Po nich gar płowu [potrawa z mięsa i ryżu - przyp. red], a na koniec arbuzy. A że śnieg nadal sypał, celnicy gościli nas do następnego dnia. Na oddalonej o 20 km granicy kirgiskiej historia się powtórzyła. Znów zostałyśmy porządnie nakarmione. Okazało się też, że Małgosia zgubiła telefon po tadżyckiej stronie. Kirgizi szybko załatwili nam transport, wyposażyli we wszystkie niezbędne urzędowe pieczątki i odprawili z powrotem. Dzięki temu, pomimo wygaśnięcia jednorazowej tadżyckiej wizy, udało się nam na chwilę wrócić do tego kraju. Potem, z wszelkimi honorami, zostałyśmy odwiezione przez stronę tadżycką. Spotkanie pograniczników obu krajów zakończyło się radosnym wspólnym piciem kumysu. Telefon, niestety, się nie znalazł.

Co w podróży jest dla was największym problemem?

- Przede wszystkim klimat. Z chłodnej Polski prosto w 40-stopniowe upały. Druga sprawa: jedzenie. Miałyśmy kłopoty związane ze zmianą flory bakteryjnej, zmianą żywienia czy też standardem przygotowania posiłków. Nasze wychuchane, europejskie żołądki ciężko znosiły "normy" przyjmowanego mięsa w każdym posiłku, zanim zaczęły prawidłowo funkcjonować. Spokojnie, nie głodujemy, wręcz przeciwnie. Ale przez to, że bardzo często jesteśmy goszczone przez miejscowych, nie zawsze jemy to, na co miałybyśmy ochotę. A odmówić nie wypada, bo to obraza dla gospodarza. I o ile nasze grymasy wcześniej wynikały głównie z monotonii - w Uzbekistanie ciągle jadłyśmy tłuste mięso, w Tadżykistanie - jajka sadzone, o tyle w Kirgistanie czekało na nas prawdziwe wyzwanie. Każdy Europejczyk znajdzie tu dla siebie mnóstwo smakołyków: pyszne owoce i dżemy, domowy chleb, wyśmienite szaszłyki, różne mączne potrawy. Mimo to, nie wiedzieć czemu, przeciętnemu Kirgizowi wydaje się, że tym, o czym najbardziej marzy głodny podróżnik, jest kumys [napój alkoholowy, do którego produkcji używa się na ogół mleka klaczy, rzadziej jaka, osła czy wielbłąda - przyp. red]. Albo chociaż kumysowa kulka. I pojawia się problem, co z tym fantem zrobić.  Na szczęście, po pierwszym wlanym w nas słoiku kumysu odkryłyśmy, że można go pić na wydechu, jak wódkę, przez co mamy szanse nie poczuć pełnego bukietu smaku. Na kulkę też są sposoby: gdy tylko darczyńca spuści nas na chwilę z oczu, kulka zamiast w buzi ląduje w rękawie, kieszeni lub od razu w krzakach. I tak toczymy codziennie naszą walkę. Ciężko było nam też przestawić się na pedałowanie po 100 km dziennie, tak naprawdę bez żadnego wcześniejszego przygotowania.

Gdzie śpicie?

- Azja Centralna charakteryzuje się niezwykłą gościnnością. Bardzo często na trasie jesteśmy zapraszane do domów przez rodziny, które częstują nas swoimi przysmakami. Przez pierwsze półtora miesiąca namiot rozłożyłyśmy może ze trzy razy. W większych miastach, jak Samarkanda czy Chorog, śpimy w hostelach, gdzie spotykamy innych rowerzystów. Jest ich tu naprawdę sporo.

Czujecie się bezpiecznie?

- Tak, ale nie zawsze postępujemy rozsądnie. Któregoś dnia spałyśmy w namiocie na przełęczy Ak-Bajtał na wysokości 4200 m.n.p.m. Tylko my i wiatr. Potem na granicy tadżycko-kirgijskiej uświadomiono nas, że miałyśmy dużo szczęścia, bo tam często o tej porze pojawiają się wilki. Może i dobrze, że nie wiedziałyśmy. Przynajmniej spało się dobrze.

Więcej o wyprawie na kobietynarowery.com

rozmawiał Dominik Szczepański

Copyright © Agora SA