Sebastian Kawa chce przelecieć szybowcem nad Mount Everestem [Ludzie z pasją odc. 3]

- Proszę wyobrazić sobie strumień. Woda przepływa nad skałami na dnie. A za nimi tworzą się małe fale. Tak samo dzieje się w powietrzu za wierzchołkami gór. To odchylenie od poziomu strumienia wiatru pozwala nabierać nam wysokości. Latamy tak samo, jak surferzy ślizgają się po falach - mówi Sebastian Kawa, najbardziej utytułowany pilot w historii szybownictwa. Teraz rusza w Himalaje w poszukiwaniu ''fali'', która pozwoli przelecieć mu nad Mount Everestem.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Sebastian Kawa to najbardziej utytułowany pilot w historii szybownictwa. Początkowo uprawiał z powodzeniem żeglarstwo. Wygrał kilkukrotnie mistrzostwa Polski, zwyciężył też w Ogólnopolskiej Spartakiadzie Młodzieży. I być może dziś dalej byłby kojarzony z żaglami, gdyby nie fakt, że jego klub nie dysponował sprzętem dla pełnoletnich zawodników. 18-letni Kawa musiał więc o żaglach zapomnieć.

Na szczęście dwa lata wcześniej uzyskał III klasę (podstawową) pilota szybowcowego.

Do tej pory zdobył dziewięć tytułów mistrza świata i pięć mistrza Europy. Wyprzedził znacznie dotychczasowego rekordzistę, Ingo Rennera z Australii, który w mistrzostwach świata triumfował czterokrotnie. Takie mistrzostwa to dwa tygodnie walki w różnorodnych warunkach klimatycznych i terenowych.

Teraz Kawa ma przed sobą kolejny cel - chce zostać pierwszym człowiekiem, który poleci szybowcem nad Himalajami, w tym nad najwyższą górą świata Mount Everestem (8848 m.n.p.m). Rusza 16 listopada.

Sebastian Kawa jest bohaterem nowej serii off.sport.pl ''Ludzie z pasją''. Jeśli sami macie jakąś ekstremalną pasję albo znacie kogoś, kto ją ma, piszcie do autora: dominik.szczepanski@agora.pl.

Poprzednie odcinki:

1. Rowerami przez Amerykę Południową i pustynie Australii >>

2. Na nartach z ośmiotysięcznika >>

***

Dominik Szczepański: Po co pan leci w te Himalaje?

Sebastian Kawa: Bo to jest przede wszystkim bardzo ciekawe dla mnie. No i jeśli uda się przelecieć nad Himalajami szybowcem, to zapiszemy się w historii. Być może dzięki wyprawię odkryjemy nowe, atrakcyjne tereny dla uprawiania szybownictwa.

To znaczy, że teraz chce pan eksplorować? Bo w sportowej rywalizacji od 10 lat wygrywa pan wszystko. Znudziło się?

Nie, wciąż mam sportowe cele - osiągać to, co nikomu dotąd się nie udało. W tym roku zróżnicowanie terminów zawodów pozwoliło mi na zdobycie tytułu mistrza świata oraz dwóch tytułów mistrza Europy w różnych kategoriach szybowców. Natomiast w nadchodzącym roku jest szansa wystartować w światowym finale Grand Prix  i dwóch mistrzostwach świata, bo terminy mistrzostw szybowców klapowych i bez klap są różne. Zobaczymy, co mi z tego wyjdzie.

Co mówią ludzie przed pana wyprawą w Himalaje?

Dobrze mówią, w większości. Kilku z nich się oczywiście boi, ale ja nie uważam, żeby to było niebezpieczne. Szybowcem nie da się latać przy złej pogodzie. Jesteśmy zmuszeni wykorzystywać prądy wznoszące, a jak pada to ich po prostu nie ma albo się ich nie da wykorzystać. Więc się nie lata. Poza tym nie mam ochoty ryzykować i lecieć tam, gdzie się nie da. Większość tej wyprawy polega na własnych umiejętnościach i pogodzie. Dlatego lecimy na cztery tygodnie. Żeby poczekać.

Są też oczywiście tacy, których to drażni, bo są np. zazdrośni. No i mówią, że to bez sensu. Ale tacy zawsze są.

Czy w Himalajach były podejmowane próby latania szybowcami?

Nie. Jedyne o czym można poczytać, to wyprawy na ultralightach [superlekkich samolotach do amatorskich, niekomercyjnych lotów - przyp. red] z połowy lat 80. Potem była wyprawa motoszybowcem. I to wszystko. Wiemy, że tam się da dobrze latać, bo pokazują to przeloty właśnie motoszybowców i paralotni. Tylko że one latają na niższych wysokościach ze względu na ograniczenia sprzętowe. Paralotnia przy silniejszym wietrze może się bardzo łatwo poskładać, a w Himalajach to bardzo niebezpieczne. Do tego, by latać gdzieś wysoko potrzebny jest silny wiatr.

Dlaczego pana wyprawa jest pierwszą w historii?

Kiedy przechodzę przez jej formalne labirynty, to dochodzę do wniosku, że w Nepalu szybowców nie było do tej pory przez urzędników. To oni odcinają ten kawałek świata od latania. Trzeba na początku powiedzieć: szybowcami się w górach lata. Szybownictwo narodziło się w terenie pagórkowatym. Każdy z nas pamięta ze starych filmów: na początku zbiegało się na własnych nogach, z prymitywnymi lotniami czy szybowcami. Większość zawodów szybowcowych jest organizowana właśnie w górach, ze względu na mniejsze ograniczenia ruchowe w porównaniu do miast. A tutaj proszę: największe góry na świecie pozostają wciąż niezdobyte przez szybowce. Trzeba by to w końcu zrobić.

Szybownicy mieli taki cel, by pojawić się w Himalajach, ale ze względu chęć bicia rekordów wybrano w pierwszej kolejności Andy, góry nieco niższe, ale ułożone poprzecznie do huraganowych wiatrów, więc za nimi powstają bardzo rozległe i sięgające do stratosfery ''fale'' [charakterystyczne prądy powietrzne, na które polują szybownicy. Sebastian Kawa dokładnie tłumaczy zjawisko ''fali'' w dalszej części rozmowy - przyp. red]. Oczywiście pojechali tam ci, którzy mieli pieniądze, czyli możliwości. Odkryli andyjską ''falę'' i tam bili rekordy. Steve Fossett w 2006 roku wzniósł się szybowcem na rekordową wysokość 15 500 metrów. Wykonano przelot z prędkością 300 km/h po zamkniętej trasie, a najdłuższy jednorazowy lot wynosi obecnie 3000 km.

Niesamowite wideo z Andów

 

Skoro Andy to raj dla szybowców, to czym będą Himalaje?

Latanie po Himalajach nie będzie tak spektakularne. Będzie trudne. Może gdzieś pojawi się ''fala'', która będzie pozwalała latać bardzo wysoko, ale wiatr zazwyczaj w tym rejonie będzie wiał raczej wzdłuż pasma górskiego. To źle. Góry nie są położone południkowo, więc nie będzie to takie łatwe. Jeśli uda się wystartować, to mój lot będzie odbywał się pod pierwszą warstwą chmur konwekcyjnych, gdzie występują wznoszenia termiczne. Są one zwykle przyjazne szybownikom, ale czasem tworzą burze, tornada i podobne niespodzianki. Najczęściej wykorzystuje się te zjawiska termiczne, żeby wznosić się szybowcami czy paralotniami. Żeby jednak polecieć wyżej, trzeba się znaleźć nad tymi chmurami. Do tego potrzebny jest wiatr. Latając po stronie nawietrznej tuż przy skałach, można albo wykorzystywać ten wiatr, który jest odchylany przez zbocza górskie ku górze albo szukać szczęścia  za skalnymi graniami. Tam powstają potężne wiry tzw. rotory, wzbudzające falowanie atmosfery. To bardzo burzliwe zjawiska i dlatego szerokim łukiem omijają takie obszary nawet potężne samoloty.

Kilka razy wspomniał pan o ''fali''. Co to takiego?

Proszę wyobrazić sobie strumień. Woda przepływa nad skałami na dnie. A za przeszkodą pojawiają się małe fale. Tak samo się dzieje w atmosferze za wierzchołkami gór, za pasmami górskimi. To odchylenie od poziomu strumienia wiatru pozwala nabierać wysokości. Latamy tak samo, jak surferzy ślizgają się po falach.

W poszukiwaniu fali [WIDEO]

 

Jaki jest główny cel pana wyprawy?

Przede wszystkim się tam dostać (śmiech) i pokazać, że latanie na szybowcach w Himalajach jest możliwe i ciekawe. Problemy urzędnicze strasznie nam to utrudniają. Mamy kłopoty w zasadzie ze wszystkim. Z cłem, z pozwoleniem na latanie, chociaż to jest przestrzeń G, czyli lotów niekontrolowanych. W Europie w takim miejscu nikt się nie pyta o pozwolenie na lot. W Nepalu urzędnicy na wszystko potrzebują pozwolenia, chociaż nie do końca wiadomo o jakie pisma dokładnie chodzi. Nie znają się na szybownictwie, nie wiedzą, że to lot bez silnika. Znają tylko przepisy dla lotów komercyjnych i na to zezwolenia wydają i chcą nas podobnie traktować. A tak się nie da.

Niekomercyjny ruch nad Nepalem jednak istnieje. To kierunek coraz bardziej atrakcyjny chociażby dla paralotniarzy.

Mniejszym sprzętom latającym jakoś to łatwo przychodzi. Nepalczycy z szybowcem spotykają się pierwszy raz i jest to ogromny problem. Pozwolenie załatwiamy już od września.  Dostaliśmy zapewnienie, że już wszystko jest w porządku, ale potem sprawy się skomplikowały. 19 listopada mają się odbyć tam wybory, więc zróżnicowany pod każdym względem Nepal znów kipi. Trwa realna walka. Padają strzały, wybuchają bomby, są strajki, a na okres czterech dni zostaną zamknięte wszelkie instytucje państwowe i granice. Totalny paraliż, który uniemożliwia wwiezienie szybowca.

Gdzie on teraz jest?

Wypłynął z Singapuru, szczęśliwie uniknął ataków najgroźniejszych  tajfunów i jest już w Kalkucie. Na miejscu miał być 24 października, ale wszystko się opóźniło. Szacowałem, że najlepsza pogoda do latania będzie na przełomie sezonu monsunowego, który się kończy we wrześniu i sezonu zimowego, czyli końcem października i w listopadzie. Jestem jednak dobrej myśli. Poprzedni rok był w Nepalu dla paralotniarzy bardzo łaskawy, mam nadzieję, że w tym roku pogoda będzie korzystna również dla nas.

A co z lotniskami? Czy w Nepalu jest gdzie lądować?

Szybowce są przygotowane do lądowania w terenie przygodnym. Tak zostały zbudowane. Naszym paliwem są prądy powietrzne. Jeżeli ich nie ma, to jesteśmy zmuszeni, żeby lądować poza lotniskiem. Czasami bardzo daleko. Szybowce mają odpowiednio zaprojektowane podwozie, skrzydła są trochę wyżej. Nawet jeżeli się gdzieś zahaczy o trawę i zakręci podczas lądowania to w 99 proc. przypadków nic się nie dzieje. Szybowiec po zdemontowaniu wkłada się do specjalnej przyczepy, takiej długiej białej "trumienki", którą z pewnością wielu widziało na drogach, ciągniętą przez samochód. Jednak w górach sprawa się komplikuje, bo miejsc do lądowania nie ma. Lotniarz czy paralotniarz lata nisko i wolno, więc w razie zagrożenia ma szansę przycupnięcia nawet na jakimś poletku skalnym. Natomiast szybowiec, który mi pożyczono ma prędkość minimalną około 100km/h, a na dużej wysokości znacznie większą. Potrzebuje więc sporo miejsca do lądowania.

Pański szybowiec jest seryjny, a cel wyjątkowy. Nie myślał pan w takim razie o czymś ekstra?

Ja się nie boję latania. Najwięcej problemów sprawiają nam formalności i to jest nasza główna bolączka. Szybowiec ASH 25 to sprzęt klasy otwartej, który nie jest przystosowany do lotów z dużą prędkością i bicia rekordów. Ważną rzeczą jest fakt, że ma silnik, czyli będę mógł sam wystartować.  Nie będę musiał więc szukać samolotów holujących. To jedyny taki dwuosobowy model w Polsce. Teraz siedzę właśnie na Lotnisku Żar i patrzę jak małe samoloty holują szybowce. Odczepiają się na wysokości 500 metrów. W Nepalu nie ma takich możliwości, musieliśmy się więc usamodzielnić.

 

Na jakiej wysokości planuje pan przelecieć?

Większość lotów planuję wykonać w bezpośredniej bliskości skał i zboczy w niższych partiach głównego pasma. Jeżeli będziemy latać na ''fali'', to będzie to przypominało lot samolotem liniowym. Do wszystkich przeszkód będzie bardzo daleko. Będziemy latać kilka tysięcy metrów nad chmurami. Nawigacja w takich warunkach opiera się na technologii GPS. Mapa tutaj niewiele pomoże. Widoki będą bardzo dalekie. Liczymy na widoczność rzędu 200-300 km. Na 8000 m. będziemy mogli zobaczyć całe Himalaje w każdą stronę i dużą część Tybetu.

A jak się wznieść na taką wysokość?

Mamy dwie możliwości. Przy umiarkowanych warunkach i wietrze rzędu 70-130 km/h polecimy wysoko i poszukamy ''fali'', by wznieść się jeszcze wyżej. ''Fala'' umożliwia latanie w zasadzie od świtu do nocy. Gdyby nie to, że akurat nasz szybowiec nie ma oświetlenia, to można by nawet latać 24 h na dobę. Druga możliwość to termika. Warunki termiki pod chmurami cumulusowymi są uzależnione od nagrzewania ziemi przez słońce. Wtedy powstają kominy termiczne. Bąble ciepłego powietrza unoszą się i możemy je wykorzystać, by polecieć z nimi. Termiki można spodziewać się ok. godz. 10 i powinna trwać do 17. Nie wydaje mi się jednak, by na termice można było polecieć nad najwyższe szczyty. Najwyższym wierzchołkiem w pobliżu lotniska w Pokharze jest Annapurna [8091 m.n.p.m. - przyp. red]. Jednak loty paralotniami odbywały się tam wyjątkowo rzadko, bo z pomocą samej termiki trudno tam się dostać.

Będzie pan latał pewnie na przełomie listopada i grudnia. Czy to dobry okres?

Oczywiście będzie zimniej, ale przede wszystkim nie będzie monsunów. To zjawisko stałych wiatrów, które przynoszą dużo wilgoci znad oceanu i praktycznie uniemożliwiają latanie. Jest dużo chmur, deszczu i burz. Dzień w przedsionku zimy jest niewiele krótszy. W tej szerokości geograficznej to powinno być około godziny. Najbardziej nam zależy na tym, żeby latać z widzialnością, bo nie mamy przyrządów, które pomogą nam nawigować w chmurach. Poza tym taka nawigacja wymaga lotu w poziomie, a szybowiec skazany jest na prądy, więc nie może odtworzyć idealnej ścieżki podejścia do lądowiska.

Ma pana jakieś obawy związane z tą wyprawą?

Boję się, czy urzędnicy w ogóle pozwolą się nam wzbić w powietrze. Albo nawet wjechać do Nepalu. Wszyscy liczą na to, że zarobią na nas ogromne pieniądze. Nie wiem, na czym to polega.

A z technicznych rzeczy?

Nie ma miejsc do lądowania. U podnóży Himalajów rośnie dżungla. Istnieją pojedyncze lotniska, które nadają się do lądowania szybowca. Małe lotniska odpadają, bo są zbyt wąskie. Pas ma 20 metrów szerokości, a nasz szybowiec 25 metrów rozpiętości skrzydeł. Ale to jeszcze pół biedy. Szeroki pas nie jest aż tak do końca nam potrzebny. Ja mógłbym nawet wylądować na asfaltowej drodze, ale pod warunkiem, że po bokach nie będzie płotu. W górach istnieją nawet lotniska, gdzie od biedy udałoby się wylądować, ale nie ma jak z nich wrócić - nie da się tam dojechać z przyczepą i zabrać szybowiec.

Jak to jest siedzieć w kabinie szybowca na wysokości 8000 metrów?

Jesteśmy narażeni na temperatury rzędu -30 stopni, więc po prostu trzeba będzie założyć puchowe ubrania. Dostaliśmy już takie od firmy Pajak. Będziemy używali wentylacji, bo inaczej kabina by nam zaparowała. Okienko może być otwarte, nie ma najmniejszego problemu. Ale to jest wszystko do przeżycia. Dwa dni temu latałem szybowcem na wysokości 6600 metrów. Lot nad Everestem wymagałby wzniesienia się na wysokość 9000 metrów i to nie jest żaden rekordowy lot. Gdybym chciał bić rekord wysokości, to musiałbym mieć kabinę ciśnieniową albo skafander kosmiczny, bo powyżej 13 km takie wyposażenie trzeba już posiadać. Przy okazji przelotu w Andach wzniosłem się na wysokość 8000 metrów. Nad Żarem byłem na 7000 m. To nie są wielkie wysokości dla szybowca. Wszystko zależy tylko od tego, jaka jest pogoda, wiatr, czy występuje ''fala''. Oczywiście będę miał przy sobie aparaturę tlenową. Tu nie ma szansy na zaadaptowanie się jak podczas wspinaczki. Powyżej 4000 metrów pilot odczuwa już niedotlenienie, nie jest w stanie często normalnie myśleć. Dlatego jest obowiązek używania tlenu. Na wysokości 3000 metrów trzeba założyć aparat jeśli przebywa się tam ponad 30 minut, a na wysokości 4000 metrów już cały czas oddycha się z butli.

Trudno jest w polskich warunkach zorganizować taką wyprawę?

Wszystko organizujemy w kilka osób. Mamy kilku sponsorów instytucjonalnych i miasto Bielsko Biała, darowizny osób prywatnych, ale dotychczasowe wpływy pozwolą pokryć około połowy kosztów. Co krok pojawiają się nowe, niespotykane w innych obszarach świata koszty. W wyprawę włożyliśmy własne pieniądze. Myślę, że zaczęliśmy organizować ją w złym momencie roku, ale nie było dotąd możliwości. Dopiero wypożyczenie szybowca od Jensa Kroegera dało nam możliwość działania od 1 września.

Ile kosztuje wyprawa?

80 tysięcy złotych. Do tego trzeba jeszcze dorzucić różne kaucje, o których na bieżąco się dowiadujemy. Co chwilę coś wyskakuje.

 

Przypomina to historie polskich himalaistów, którzy eksplorowali tamte rejony w latach 80. Problemy z pieniędzmi i formalnościami były dla nich codziennością.

To prawda, ale sprawa jest prosta. Spory procent dochodu narodowego Nepalu pochodzi z wystawiania zgody na wszystko, co możliwe. To jest pierwsza, eksperymentalna wyprawa, a oni by chcieli nałożyć na nas gigantyczne cło. Nie wiem, jak to się wszystko skończy. Nasz przedstawiciel załatwia sprawy na miejscu. Sytuacja się skomplikowała, bo z wypadku ultralekkiego samolotu zginął syn kierującej miejscowym Avia Clubem pani Nataszy. Chcieliśmy z nimi współpracować, a wiadomo, że teraz nie mają głowy do naszej sprawy. Ale mam nadzieję, że na miejscu wszystko uda się załatwić. Twarzą w twarz powinno być łatwiej.

Pan nie jest człowiekiem, który lubi czekać. 80 tysięcy złotych, jak na wyprawę tej rangi, to nie są pieniądze, których nie można by było zdobyć. Dlaczego nie zdecydował się pan polecieć za rok i przez ten czas spokojnie wszystko załatwić?

A skąd pewność, czy w tym okresie nie znalazłby się ktoś inny, kto podjąłby się lotu szybowcem w Himalajach? Musimy tutaj wspomnieć o innej wyprawie, Klausa Ohlmanna...

''Gazeta Wyborcza'' nazwała waszą rywalizację polsko-niemiecką bitwą o Himalaje.

Ale tegoroczna wyprawa Ohlmanna ma zupełnie inny cel. Chcą robić badania fotometryczne lodowców. Będą badać turbulencje na dużej wysokości przy pomocy motoszybowców. Po wyłączeniu silnika taki motoszybowiec ma lotność przypominającą szybowiec. Zanim go jednak wyłączy, może latać na wysokości 6000 metrów i jednorazowo przelecieć 1700 km. Po wyłączeniu może go uruchomić ponownie w każdym momencie w ciągu kilku sekund i wrócić z dowolnego punktu w Nepalu. Ja nie mam takiej możliwości. Wyprawa Ohlmanna poleciała tam więc z Europy, bo ten sprzęt im to umożliwił. Tylko, że to nie jest wyprawa szybowcowa, ale za rok mogłoby być już inaczej i już nie bylibyśmy pierwsi.

Czyli to zagranie jak z szachownicy. Wyprzedził pan ruch Ohlmanna.

Staraliśmy się. Historia jest taka: podczas organizacji naszej wyprawy okazało się, że Klaus Ohlmann też się tam wybiera. Na szczęście leci z motoszybowcami, a to zupełnie inna klasa samolotu i nie ma nawet co porównywać.

Media porównują za was. Pan jest Jerzym Kukuczką, Klaus Ohlmann Reinholdem Messnerem, a wyścig trwa.

I tu też nie ma porównania. Mamy zadanie o wiele łatwiejsze. Kukuczka najpierw musiał pieszo dostać się pod taką górę, a później wiele tygodni na nią wchodzić. Ogromny wysiłek fizyczny. My też będziemy się wspinali, ale z pomocą prądów powietrznych. To potrwa jeden dzień. Oczywiście trzeba trochę umieć latać szybowcem, ale o ile mniejszy będzie nasz wysiłek.

To co, rozprawiamy się z mitem bitwy o Himalaje?

Nie ma takiej bitwy, bo nie można porównywać dwóch różnych samolotów. My dowiedzieliśmy się, że Klauss Ohlmann robi taką wyprawę w momencie, gdy ogłosiliśmy już własną. Kiedyś pisałem do niego z pytaniem, czy się tam nie wybiera, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi. Pewnie był zajęty organizowaniem...

* Od momentu naszej rozmowy sprawy transportowe ''poszły do przodu''. Sebastian Kawa tak pisze na swojej stronie internetowej:

"Kontener przeładowany w Singapurze dotarł wreszcie do Kalkuty unikając szczęśliwie kataklizmów pogodowych. Jednak opóźnienie transportu sprawiło, że szybowiec znalazł się na tej ziemi w najbardziej niedogodnym czasie. 19 listopada mają się odbyć wybory parlamentarne w Nepalu. To spowodowało wzrost napięć w tym bardzo złożonym etnicznie i zróżnicowanym ekonomicznie, kulturalnie, religijnie kraju. Po pięciu latach względnego spokoju, jaki zapanował po zdymisjonowaniu króla, Nepal znów kipi. Wybuchły strajki, zdarzają się regularne potyczki i akty terrorystyczne. Podczas dni poprzedzających elekcję mają zostać zamknięte granice. Jesteśmy jednak dobrej myśli odnośnie uspokojenia sytuacji po wyborach i sposobimy się do odlotu."

Aktualizacja z 15.11.2013:

Sms od Sebastiana Kawy: Są dobre wiadomości. Mam zgodę. Na razie tylko rejon Annapurny

Sebastian Kawa jest bohaterem nowej serii off.sport.pl ''Ludzie z pasją''. Jeśli sami macie jakąś ekstremalną pasję albo znacie kogoś, kto ją ma, piszcie do autora: dominik.szczepanski@agora.pl.

Dostaliśmy zapewnienie, że już wszystko jest w porządku, ale potem sprawy się skomplikowały.

19 listopada mają się odbyć wybory, więc zróżnicowane pod każdym względem Nepal znów kipi. Trwa realna walka. Padają strzały, wybuchają bomby, są strajki, a na okres 4 dni zostaną zamknięte wszelkie instytucje państwowe i granice. Totalny paraliż, który uniemożliwia wwiezienie szybowca.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.