Aleksander Doba samotnie płynie kajakiem przez Atlantyk. Pomysł Polaka na emeryturę

Trasa z Lizbony na Florydę ma 9 tysięcy kilometrów, Aleksander Doba ma 67 lat, a jego kajak siedem metrów długości i metr szerokości. Ostatni raz wysłał SMS-a 20 grudnia. Potem telefon satelitarny zamilkł, ale Doba płynie dalej. W końcu jego motto życiowe to: lepiej żyć jeden dzień jako tygrys, niż sto dni jako owca. 20 stycznia mija 108 dzień jego wyprawy.

Polub nas na facebooku. Będzie ciekawie >>

Kajakarz wziął ze sobą dwa lokalizatory SPOT. Do pierwszego po kilku dniach dostała się woda i przestał działać. Na chodzie jest za to drugi, dzięki któremu wiemy, gdzie obecnie znajduje się Doba. Problem polega na tym, że kajakarz przez wyprawą uzbroił się głównie w baterie do tego pierwszego. Dlatego teraz musi ''oszczędzać'' i odpala drugi nadajnik raz dziennie, na krótką chwilę. To wystarcza, by dokładnie podać jego pozycję. W piątek 17 stycznia do brzegów USA miał 630 mil morskich [mila morska to 1852,8 m]. Bliżej znajdują się Bermudy - 250 mil morskich na północny wschód - i Bahamy - 480 mil morskich na południowy zachód.

Aleksander DobaAleksander Doba Pozycja Aleksandra Doby z 17 stycznia 2014 (screen: google earth) Pozycja Aleksandra Doby z 17 stycznia 2014 (screen google.com/earth)

To oznacza, że Doba mocno zboczył z trasy i niezbyt zadowolona z tego powodu będzie orkiestra z New Smyrna Beach, małej miejscowości na Florydzie, która podobno przygotowuje się na powitanie Polaka.

Dlaczego Doba płynie bardziej na północ? Może najpierw wyjaśnijmy, co 67-letni mieszkaniec Polic, który z wyglądu przypomina Świętego Mikołaja, robi sam w kajaku pośrodku oceanu.

Odra, Bałtyk, Narwik i Bajkał

- Któregoś dnia przyszedł do mnie i powiedział, że chce przepłynąć kajakiem Atlantyk. Był bardzo rzeczowy. W zasadzie to mnie nawet nie przekonywał. Po prostu przedstawił swój plan, poparł go swoimi wcześniejszymi dokonaniami. Wydał mi się osobą bardzo kompetentną i zdeterminowaną. Zgodziłem się mu pomóc i przez następny rok chyba tylko my dwaj wierzyliśmy, że to nie jest wariactwo - opowiada Andrzej Armiński, właściciel stoczni, w której powstał kajak ''Olo''.

Doba miał się czym chwalić. W kajaku zaczął pływać w 1980 roku. W 1989 roku przepłynął Polskę po przekątnej z Przemyśla do Świnoujścia - 1189 km w 13 dni. Do niego należy rekord Polski w liczbie kilometrów przepłyniętych kajakiem w jednym roku - 5125. Zrobił to w czasie jednego urlopu, w 26 dni roboczych, które przysługiwały mu jako pracownikowi Zakładów Chemicznych ''Police'', gdzie znalazł pracę po ukończeniu studiów na Politechnice Poznańskiej. W 1989 roku spędził w kajaku 108 dni. To znów nieoficjalny rekord Polski. Dwa lata później jako pierwszy kajakarz po wojnie przepłynął Nysę Łużycką od styku granic Polski, Czechosłowacji i Niemiec, aż do ujścia Odry, którą wrócił do Polic. W tym samym roku jako pierwszy w historii przepłynął wzdłuż całego polskiego wybrzeża. Rok później pokonał kajakiem całą Wisłę. 1998 rok - kajakiem przez Niemcy i dookoła Danii z Polic do Polic - 55 dni, 2719 km. 1999 rok - kajakiem dookoła Bałtyku z Polic do Polic - 80 dni, 4227 km. 2000 rok - kajakiem za Koło Podbiegunowe północne z Polic do Narwiku - 101 dni, 5369 rok. W 2009 roku jako pierwszy kajakarz opłynął Bajkał - 41 dni, 1954 km.

Kiedy kilka lat temu przyszedł pierwszy raz do stoczni Armińskiego, miał wszystkie odznaki wszystkich stopni krajowych organizacji kajakowych oraz najwyższe międzynarodowe odznaczenia. Z ciekawostek w jego CV można też było znaleźć 250 godzin wylatanych na szybowcach różnego typu, 14 skoków spadochronowych, złotą odznakę turystyki kolarskiej i patent sternika jachtowego z rozszerzonymi uprawnieniami na rejsy morskie.

Miał też ponad 60 lat i długą, siwą brodę, ale Armiński na to nie patrzył.

- Któregoś razu, kiedy już trwała budowa kajaka, Olek umówił się ze mną na sobotę. Miał przyjść do stoczni i coś tam mieliśmy ustalić. Pojawił się w poniedziałek i bardzo przepraszał, że go nie było i że nie powiadomił mnie o tym. Był w jakiejś głuszy, na zawodach dla instruktorów kajakarstwa górskiego. Jako usprawiedliwienie przyniósł dyplom za zajęcie pierwszego miejsca. Pod względem sprawności fizycznej Olek przewyższa wielu młodych ludzi - mówi Armiński.

Aleksander DobaAleksander Doba Aleksander Doba (fot. fot: Ricardo Bravo, Canoe & Kayak/Canoandes) Aleksander Doba (fot. Ricardo Bravo, Canoe & Kayak/Canoandes)

Niezatapialny kajak

Plan wyprawy zakładał przepłynięcie Oceany Atlantyckiego w najwęższym punkcie. Doba miał wypłynąć z Dakaru w Senegalu, a metę ustawił sobie w Fortalezie w Brazylii. Cel był ambitny - nikomu wcześniej nie udało się przepłynąć Atlantyku z kontynentu na kontynent w kajaku, tylko o własnych siłach. Wcześniej ocean pokonało trzech kajakarzy, ale zaczynali lub kończyli wyprawy na wysuniętych wyspach lub używali żagla.

Do wyjątkowej wyprawy potrzebny był wyjątkowy kajak. Armiński, który zdecydował się sfinansować i stworzyć łódź zatrudnił do jej budowy trzech młodych absolwentów Politechniki Szczecińskiej - Rafała Głodka, Michała Klimka i Radosława Zygmunta.

Projektanci zmartwień mieli kilka. Kajak musiał być niezatapialny i zaprojektowany tak, żeby przetrzymał sztormy i wysokie fale, które mogły go przewrócić. Doba miał spędzić w nim kilka miesięcy. Musiał gdzieś spać i mieć co jeść, więc przestrzeń była ważna. Ale nie można też było przesadzić z wielkością łódki, bo to byłoby przeciw prostocie, która cechuje kajakarstwo.

- Kajak został podzielony na pięć wodoszczelnych komór. Gdyby zalewać je stopniowo, to łódka nie zatonie, nawet kiedy będzie cała wypełniona wodą. Materiał, z której ją zbudowaliśmy, jest lżejszy i zapewnia dodatnią wyporność. Użyliśmy konstrukcji laminatowej, która ma wewnątrz przekładkę z pianki, a ta pianka jest kilkanaście razy lżejsza od wody. Dodaliśmy też pałąki, które zapobiegają długotrwałym przechyłom powyżej 75 stopni, tak, żeby kajak się nie przewracał - tłumaczy Armiński.

''Olo'', bo tak nazywa się łódka Doby ma 7 metrów długości i metr szerokości. Energię, która zasila aparaturę odsalającą wodę morską i żarówki, zapewniają panele słoneczne.

A siłę, która pcha kajak do przodu wytwarzają ramiona Doby, które wymachują wiosłem 10-12 godzin na dobę.

Rekordowa wyprawa i lufa przy skroni

26 października 2010 roku Aleksander Doba wsiadł do ''Ola'' w Dakarze i rozpoczął podróż.

- Spałem tylko w nocy, przy uchylonym włazie. Przy zamkniętym włazie tlenu w powietrzu starczało tylko na godzinę. Ja sam byłem jak grzejnik w tej małej kabinie i nagrzewałem ją tak bardzo, że po dwóch-trzech godzinach budziłem się z gorąca zlany potem. Wypełzałem na zewnątrz dla ochłody i przeglądu horyzontu. W ciągu nocy takie dwa-trzy seanse snu. Stale odczuwałem niedosyt wypoczynku - pisał później w swojej książce ''Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean''.

Aleksander doba w małej komorze, w której śpiAleksander doba w małej komorze, w której śpi fot: Ricardo Bravo, Canoe & Kayak/Canoandes Aleksander doba w małej komorze, w której śpi (fot. Ricardo Bravo, Canoe & Kayak/Canoandes)

Wyprawa była nauką cierpliwości. Potężne wiatry i prądy zawracały kajak kilka razy, a Doba musiał pokonywać stracone mile kolejny raz i znów walczyć z burzami.

- Jedynie pierwszą burzę spędziłem w kabinie. Ta bezradność wobec żywiołu miotającego dryfującym kajakiem spowodowała, że następne burze w dzień i w nocy spędzałem w kokpicie z wiosłem w ręku, starając się pędzić z burzą w ciut lepszym kierunku niż ten zamierzony przez żywioł - opowiadał Doba.

Po 99 dniach, pokonaniu 2913 mil morskich (5394 km) dopłynął do Acarau w Brazylii. Nie do Fortalezy, jak sobie zamierzył, bo uniemożliwił mu to silny, znoszący na zachód wiatr oraz prąd. Kiedy wyszedł na brzeg, pewnie podskoczył najwyżej od kilkunastu lat. Był o 14 kg chudszy.

- Miałem jedenaście rożnych potraw obiadowych, w tym cztery rożne zupy, pięć zestawów śniadaniowych, cztery rożne mieszanki owocowe. Zabrałem dużo słodyczy, lecz okazało się, że i tak za mało - pisał później.

Nie pomógł nawet największy przysmak na Oceanie Atlantyckim - domowe, śliwkowe powidła, które zapakowała mu jego żona, Gabi. Większym wrogiem od znikających kilogramów była morska sól. Skóra popękała mu w wielu miejscach. Pojawiła się mocna wysypka i odparzenia. Odpoczął kilka tygodni, ale dłużej nie wytrzymał. Postanowił przepłynąć wzdłuż Karaibów aż do Waszyngtonu. Postanowił, że zdąży na spotkanie kajakarzy, które co roku w swoim domu organizuje Piotr Chmieliński, legenda polskiego kajakarstwa. Zbliżała się jednak pora huraganów, więc Doba zrezygnował z płynięcia wzdłuż Karaibów, a popłynął na fragment Amazonki, którą chciał poznać i jeszcze mógł zdążyć na spotkanie w Waszyngtonie.

Pierwsza randka była ostra - zakończyła się lufą pistoletu, który przystawił mu do głowy jeden z rabujących jego łódź złodziei. Doba przerwał spływ i poleciał do Chmielińskiego, by następne dwa miesiące spędzić w towarzystwie kajakarzy. Oczywiście dużo pływali.

Aleksander Doba i Piotr ChmielińskiAleksander Doba i Piotr Chmieliński Aleksander Doba i Piotr Chmielinski pod Białym Domem (fot. archiwum Aleksandra Doby) Aleksander Doba i Piotr Chmieliński pod Białym Domem, sierpień 2011, dzień po przylocie Doby z Amazonii (fot. archiwum Aleksandra Doby)

Doba pisze SMS-y. Potem połączenie się urywa

W 2013 roku postanowił po raz drugi pokonać Ocean Atlantycki, tym razem w najszerszym miejscu. Kajak minimalnie przebudowano, bo musiał pomieścić więcej żywności. Doba wyruszył 5 października z Lizbony. Po kilku dniach jego SPOT (lokalizator GPS) przestał działać. Okazało się, że źle znosi kontakt z wodą, chociaż miał być wodoszczelny. Doba miał zapasowy nadajnik, ale wziął mało baterii, które mogłyby go zasilić. To nie był jeszcze duży problem, bo wciąż miał przy sobie telefon satelitarny, z którego wysyłał wiadomości.

14 października: Wiatry bardzo słabe ze zmiennych kierunków, upał 30 stopni. Ocean łagodnie pofalowany. Kilkanaście żółwi. Jeden opalał się jak martwy. Gdy stuknąłem go lekko wiosłem - obudził się. Nie wyglądałem na żółwiojada, a do kajakarzy chyba przywykł - pozował do sesji zdjęciowej. Pojawiły się ryby.

18 października: Silny, przeciwny wiatr, duża fala i ulewa miota kajakiem. Po raz pierwszy od rozpoczęcia rejsu kajak się cofa. Strata wynosi około 10 mil.

26 października: Nareszcie zmiana kierunku wiatru. Miałem pół godziny narastających emocji. Od południa, wprost na mnie płynął statek. Włączyłem aktywny reflektor radarowy, przygotowałem aparat fotograficzny. Stałem przy pałąku i kiwałem, by płynęli w prawo. Przepłynęli 30 metrów ode mnie.

10 listopada: Wczoraj kilka godzin płynęła obok mnie piękna ryba mahi-mahi o długości 120 cm. Codziennie odwiedzają mnie ptaki.

14 listopada: Podobnie jak w poprzednim rejsie gnębi mnie czerwona wysypka na całym ciele, jest szczególnie bolesna w fałdach skóry. Teraz dołączyło zapalenie spojówek. Przyczyna: wiatr, słona woda i słońce. Mam krople.

17 listopada: Rano kilkadziesiąt delfinów baraszkowało obok kajaka. Robiłem zdjęcia nad i pod wodą. Wyprzedził mnie statek, w dużej odległości. Ćma usiadła na kajaku - dzielna.

7 grudnia: Tragedia na kajaku. W nocy ryba latająca zabiła się przed włazem. Zrobiłem fileta i zjadłem na surowo. Pycha! Noc była spokojna. Kondycja fizyczna i psychiczna OK.

16 grudnia: Kabina jest bardzo mała i hałaśliwa, słaba wentylacja. Śpię maksymalnie 6 godzin na dobę w kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu ratach. Fale są nieregularne. Oprócz zwykłego szumu, pluskania i kołysania, co jakiś czas mocniejsza lub załamująca się fala wali w kadłub tuż koło ucha. Taki piękny sen, a tu brutalna przerwa! Woda lejąca się na głowę przez niedomknięty właz. Jestem stale zmęczony brakiem snu.

18 grudnia: Przepływam nad wielkim pasmem górskim: Grzbietem Północnoatlantyckim. Góry są jednak bardzo głęboko pode mną. Połowinki udały się wyśmienicie. Butelka została zwodowana na południku 45 30' W i poniesiona Prądem Północnorównikowym i pognana na zachód pasatem, w kierunku Wysp Karaibskich. Gości przybyło wielu (duchowo). Jako, że duchy nie piją, to ja wydobytą z piwniczki ostatnią półlitrową butelkę wina... 0 nie, nie to - zabezpieczyłem upijając jedynie trzy łyki. Dziękuję wszystkim za otrzymane w różny sposób życzenia.

Potem Doba przestał pisać, a 23 grudnia amerykański ośrodek ratownictwa morskiego odebrał komunikat ''HELP''. Wysłano statek z ratownikami, którzy mieli sprawdzić, co się dzieje z Polakiem. Doba był zdziwiony ich wizytą. Powiedział im, że u niego wszystko w porządku, że nie potrzebuje pomocy, a przycisk alarmowy musiał nacisnąć przypadkiem. Dodał też, że jego telefon satelitarny nie działa, ale mimo tego płynie dalej.

Dobie zepsuła się też automatyczna odsalarka, która filtrowała słoną wodę. Polak korzysta z ręcznej odsalarki. To codzienna, kilkugodzinna żmudna praca polegająca na monotonnych ruchach dźwignią. Ale coś pić trzeba.

Aleksander Doba na pokładzie ''Ola'' Aleksander Doba na pokładzie ''Ola''  fot. Ricardo Bravo, Canoe & Kayak/Canoandes Aleksander Doba na pokładzie ''Ola'' (fot.Ricardo Bravo, Canoe & Kayak/Canoandes)

Warianty dla zdeterminowanego

Na początku swojej wyprawy Doba pokonywał dziennie nawet 80 mil morskich.

- To tyle, co pływają małe jachty. Miał bardzo sprzyjające warunki. Teraz po lokalizacji wyznaczanej przez jego nadajnik możemy stwierdzić, że wyraźnie zwolnił. Bliskość kontynentu i prądy morskie sprawiają, że znalazł się za daleko na północ, a tam prądy są już bardzo odczuwalne - mówi Armiński.

Żywo zainteresowany przebiegiem wyprawy Doby jest też jego przyjaciel Piotr Chmieliński, organizator i uczestnik słynnej wyprawy Canoandes. W jej trakcie Polacy eksplorowali rzeki obu Ameryk, spłynęli jako pierwsi najgłębszym na świecie kanionem Colca. W 1985 roku Chmieliński współorganizował i prowadził wyprawę, której celem było przepłynięcie po raz pierwszy całej Amazonki od źródła wysoko w Andach (5200 m.n.p.m) aż do Oceanu Atlantyckiego, prawie 7000 km.

- Kiedy jeszcze mógł, to pisał do mnie w trudnej chwili: Piotr, cofa mnie prąd, tracę tydzień albo dwa, ale ja jestem spokojniejszy niż ten ocean. Jak on się uspokoi, to popłynę dalej na zachód. Nie mam innej opcji. Jest dobrze. Dziś może nie tak całkiem dobrze, ale na pewno za dwa-trzy dni będzie już dobrze. Olka pcha jakaś niezwykła determinacja człowieka, który chce poznawać świat, ale przede wszystkim siebie. Poza tym jest świetnie przygotowany, wie jak się zachować, a szczęście jest jego dobrym znajomym - mówi Chmieliński.

Co mogło spowodować, że Doba zboczył z kursu o kilkaset kilometrów na północ? Wiatr to jedna z opcji. Polak wpłynął w strefę wiatrów zmiennych, więc jeśli to tylko podmuchy wypaczają jego trasę, to wkrótce to może się zmienić. Druga możliwość to prąd morski, którego nie może pokonać.

- Cała trudność w płynięciu kajakiem polega na tym, że kajak ma bardzo małą moc napędową. Siły natury, wiatry i prądy mają więc ogromne znaczenie. W przypadku łodzi wiosłowej, gdzie używa się dwóch wioseł, moc jest o wiele większa. Wioślarz używa jeszcze nóg i pleców. Kajakarz, który macha samymi rękami, płynie z mocą 6-8 razy mniejszą. To dlatego kajakarzy, którzy przepłynęli Atlantyk jest czterech, a wioślarzy całe setki - tłumaczy Armiński.

- A może Olek po prostu ocenił swoje siły, spojrzał, ile ma jeszcze jedzenia, i postanowił popłynąć do mnie do Waszyngtonu - zastanawia się Chmieliński, który przygotowuje się na przyjęcie przyjaciela.

Pomysł na emeryturę

Jeśli Doba utrzyma tempo z ostatnich dni to powinien dopłynąć do wybrzeży USA za 2-3 tygodnie.

- W skomercjalizowanym świecie Olek jest jednostką nietypową. Swoje wyprawy organizuje z emerytury inżyniera. Dla niego pływanie jest przedłużeniem życia. Pokazuje, że na emeryturze można dokonywać wielkich rzeczy - dodaje Chmieliński.

Aleksander Doba nie ma sponsorów. Łódź i sprzęt zapewnił mu Andrzej Armiński. W dojeździe do Lizbony pomogły mu władze Polic. Z prywatnych środków przyjaciół w USA została opłacona firma ratunkowa, która pomoże mu w razie problemów.

- My możemy pomóc Dobie - mówi Chmieliński - kupując jego książkę i czytając o jego przygodach. Pieniądze przydadzą mu się na powrót i kolejne wyprawy.

Książkę można zamówić tutaj >>

- Czasem mówię, że zdaję sobie sprawę, iż moje wyprawy związane są z ryzykiem, ale nie jestem ryzykantem, który szuka adrenaliny za wszelką cenę. Staram się dobrze, wszechstronnie przygotować. W samotnych wyprawach zawsze biorę pod uwagę możliwość wypadku czy choroby. Jak się przed tym zabezpieczyć? Czasem protestuję, gdy ktoś mówi, że udało mi się przepłynąć Atlantyk. Mi się nie udało! Jak to? Nie udało mi się - ja po prostu zrealizowałem dobrze zaplanowaną i przygotowaną wyprawę! Gdybym liczył na to, że uda mi się przepłynąć ocean, to chociaż jestem nieprzesądnym realistą, w myśl prawa Murphy'ego nie udałoby się - pisał w swojej książce Doba.

Ma już ponad 80 tysięcy przepłyniętych kilometrów, a licznik nadal bije.

Przeczytaj też "Zew oceanu" - wspomnienia Tomasza Cichockiego z samotnej wyprawy jachtem dookoła świata >>

Aleksaner DobaAleksaner Doba ALeksander Doba (fot. fot: Ricardo Bravo, Canoe & Kayak/Canoandes) Aleksander Doba (fot. Ricardo Bravo, Canoe & Kayak/Canoandes)

Złote myśli - idee przewodnie w życiu Aleksandra Doby:

"Wstawaj wcześnie, będziesz miał dłuższy dzień" - ojciec Aleksandra Doby.

"Życie jest za krótkie, aby pić tanie wino".

"Bycie pijanym jest tym, co rożni nas od zwierząt" - Jeremy Clarkson.

"Psy szczekają, a karawana idzie dalej".

"Stawiaj sobie ambitne cele, a potem je realizuj".

"Lepiej żyć jeden dzień jako tygrys, niż sto dni jako owca".

Dominik Szczepański

Śledź autora na twitterze @deszczep

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.