Polak wygrał morderczy bieg w Grecji. 490 km w 75 godzin! "Gdyby nie zamieć i marznący deszcz byłoby szybciej!"

Łukasz Sagan (Salco-Garmin Team) zajął pierwsze miejsce w 4. edycji Authentic Phidippides Run. Trasę Ateny-Sparta-Ateny, czyli 490 kilometrów pokonał w 75 godzin, 36 minuty i 57 sekund! - Najgorszy kryzys przeżyłem na 192. km. Trząsłem się z zimna. Dobrze, że zębów nie straciłem. Ale było warto. Satysfakcja na mecie była niesamowita - opowiada Sagan.

Damian Bąbol: Rozmawiam z człowiekiem czy cyborgiem T-1000? 

Łukasz Sagan: Bez przesady żadnym terminatorem nie jestem. Potwierdzają to wyniki moich ostatnich  badań. Jestem zdrowym, zwykłym człowiekiem.

Ale jednak trochę jakby z innej galaktyki.

- Jest wielu mocniejszych ode mnie.

Gdy koledze z redakcji powiedziałem, że będę rozmawiać z facetem, który zwyciężył w Authentic Phidippides Run na dystansie 490 km i zrobił to w nieco ponad 75 godzin, skwitował tylko: „To fejk. Nie da się”.

- Da się. Nawet o wiele szybciej. Jadąc do Grecji planowałem ukończyć rywalizację poniżej 60 godzin. Niestety, warunki pogodowe na miejscu zaskoczyły nie tylko mnie i pozostałych 23 zawodników, ale samych Greków. Miejscowi nie pamiętają tak fatalnej pogody w listopadzie. Wszystkie trzy wcześniejsze edycje były rozgrywane w letnich warunkach. W tym roku doszło do jakiejś anomalii. Było bardzo zimno, padał marznący deszcz, śnieg, który w pewnym momencie przerodził się w zamieć śnieżną. Ale przetrwałem.  Na szczęście zabrałem ze sobą trochę cieplejszych ubrań. Mój team serwisujący jechał za mną samochodem. Pracował na pełnych obrotach. Ogrzewanie było włączone na full. Non-stop trzeba było suszyć ubrania. Zabrałem pięć par butów do biegania, które też szybko przesiąkały i trzeba było je na zmianę suszyć. W kolejnych punktach odżywczych, których w sumie było 140 na trasie, również się przebierałem i ogrzewałem przy kominku, leżąc w śpiworze. Po paru minutach od powrotu na trasę znów byłem cały przemoczony i przemarznięty. I tak to właśnie wyglądało przez około 400 kilometrów.

Spałeś na przerwach?

- Jak wcześniej wspomniałem początkowy cel był taki, żeby ukończyć ten bieg poniżej 60 godzin. W normalnych warunkach jest to do zrobienia. Pierwotnie nie planowałem snu. Startowałem już w biegach 48 godzinnych bez spania, więc wiedziałem, że mój organizm jest na to gotowy. Niestety, z powodu bardzo trudnych warunków kilka razy musiałem się położyć, zagrzać i zamknąłem oczy. Przez cały wyścig spałem około trzech godzin.

Wyobrażam sobie ten trudny moment, żeby się podnieść i biec dalej.

- Właśnie nie było tak źle. W ogóle po raz pierwszy pozwoliłem sobie na sen w trakcie biegu. Zawsze wyobrażałem sobie, że przez spanie mięśnie zastygną i będzie problem z przestawieniem się na wyższe obroty. Ale ku mojemu zaskoczeniu było odwrotnie. Ta odrobina snu zadziałała na mnie rewelacyjnie. 

Ale w końcu musiał nadejść kryzys.

- Najgorzej było na 192. km. Tam spędziłem najwięcej czasu. Spałem chyba ponad godzinę. Kolejna dłuższa przerwa była w drodze powrotnej do Aten, tuż przed bardzo wymagającym podbiegiem pod górę. Znów zasnąłem na 1,5 godziny. Z moim teamem uznaliśmy, że po ekstremalnym odcinku, na którym walczyłem z marznącym deszczem i biegłem w ulewie, potrzebuję nieco dłuższego odpoczynku. Krótko po tym, jak wsiadłem do samochodu, żeby się ogrzać, dostałem takich drgawek, że omal zębów nie straciłem. Na trasę wróciłem w kurtce puchowej. Przebiegłem w niej z 8 km. Ten dłuższy postój okazał się bezcenny. W górach niektóre drogi były pozalewane, więc gdybym cisnął bez przerwy, to może i dałbym radę, ale samochód miałby pewnie problemy z przejechaniem.

Fizycznie było różnie, ale najważniejsze, że psychicznie bardzo dobrze znosiłem trudy całego biegu. Nie miałem myśli typu: „Pieprzę to, schodzę z trasy, zatapiam się w śpiwór i wracam.” W każdej chwili mógłbym to zrobić, cieplutki kąt miałem tuż obok. W try miga odrzucałem wszystkie tego typu myśli. Za dużo przygotowań mnie to kosztowało, żeby jedną decyzją wszystko przekreślić. Tylko poważna kontuzja mogła mnie wyeliminować z wyścigu. Poświęciłem niemal wszystko, żeby pobiec i zwyciężyć.

Ile w to włożyłeś zdrowia i pieniędzy?

- Przez kilkanaście tygodni trenowałem jak wół. W domu byłem gościem hotelowym . Przyświecał mi tylko jeden cel, który wiedziałem, że jest w moim zasięgu. Pracę na etacie w kawiarni łączyłem z codziennymi treningami. Broń Boże wcale nie narzekam. Chciałem to zrobić, marzyłem, żeby wygrać podwójny „Spartathlon” i dzięki Bogu to zrobiłem. Finansowo udział w zawodach kosztował mnie 7 tys. zł. 

Jak można się przygotować do przebiegnięcia prawie 500 km?

- Trasę znałem już wcześniej, bo trzykrotnie biegłem tradycyjny Spartathlon. Pod względem wyjątkowości, niezwykłej atmosfery żaden inny bieg nie może równać się z tą imprezą. To trzeba przeżyć na własnej skórze. Jak trenowałem? Przede wszystkim postawiłem na dużą objętość. Robiłem długie wybiegania po kilkadziesiąt kilometrów. Najwięcej jednego dnia na jednym treningu zrobiłem jakieś 54 kilometry. Zdarzało się, że z pracy do domu wracałem biegiem. Często trenowałem też przed pracą. W wolne dni jeżeli tylko miałem taką możliwość robiłem po dwa treningi.

Miałeś jakieś obawy przed startem?

- Jedyną niewiadomą była reakcja organizmu w drodze powrotnej, czyli ze Sparty do Aten, którą dotychczas pokonywałem w autokarze. Teraz musiałem ją przebiec. Nie bałem się tak wielkiego kilometrażu, ale tego, jak zachowa się mój organizm. Z moimi najbliższymi, którzy pomagali mi na trasie, opracowaliśmy bardzo dobry system odżywiania. Jadłem dużo gorących zupek z makaronem, ryż z rodzynkami i bananami, żele energetyczne, batony z nasionami chia, chipsy solone. Zdarzyło się, że skubnąłem trochę szynki podsuszanej. Czasem jakiegoś banana przekąsiłem. Dobrze zrobiły mi też pierożki ze szpinakiem z sosem pomidorowym. Mój żołądek mi za to podziękował, nie miałem żadnych jelitowych turbulencji.

Co się dzieje w głowie zawodnika, który biegnie przez ponad trzy doby?

- Myślisz o wszystkim i o niczym. Starasz się kontrolować samopoczucie. Wsłuchiwać w swój organizm, czy nic wysyła żadnych złych sygnałów. W sumie nie myślisz o niczym szczególnym. Co jakiś czas zastanawiałem się co zjem na najbliższym punkcie, w co się ubiorę itd. Nie miałem żadnych omamów, pamiętam wszystko z trasy. To chyba kolejny dowód na to, że byłem dobrze przygotowany do tego wyzwania.

Co ci dało to zwycięstwo?

- Na mecie nie czekała na mnie walizka z pieniędzmi ani medal olimpijski, ale satysfakcja była bezcenna. Czułem nieprawdopodobną radość. Cieszyłem się też, że ze względu na warunki panujące na trasie było już wszystkim. Nie miałem później jakichś strasznych kłopotów z chodzeniem. Co najwyżej pożegnam się z kilkoma paznokciami, które zaczynają schodzić, ale to wszystko. Mięśniowo się nie zajechałem, nie mam też żadnych bolesnych obtarć i pęcherzy. Co jeszcze dało mi to zwycięstwo? Kolejny raz zrozumiałem, że nie można bać się przekraczać w życiu kolejnych barier. Często nie zdajemy sobie sprawy, jakim potencjałem dysponujemy. Nie przekonasz się, dopóki nie spróbujesz, nie pokonasz kolejnego zakrętu. Nie zależy mi teraz, aby namawiać wszystkich do biegania tak długich dystansów. Każdy sam powinien znaleźć swoją sportową drogę w życiu. Ale warto wyznaczać w życiu nowe cele. Tylko wtedy możemy się rozwijać, pokonywać słabości i odkrywać siebie na nowo. Te wyzwania mogą być różne, nie tylko sportowe. Ale jak masz plan, jakieś marzenie, które od dawna zaprząta ci głowę, to nie trać czasu i to zrealizuj lub przynajmniej wykonaj pierwszy krok. Ciśnij. Nie czekaj i weź życie w swoje ręce. Naprawdę warto, bo na końcu czeka niezwykła nagroda, której nie da się kupić za żadne pieniądze.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.