Piotr Turkot (wspinanie.pl): Powiedz, czy obecnie uważasz się bardziej za pisarza, czy też wspinacza?
Joe Simpson: Tak naprawdę to nie jestem już wspinaczem. Przestałem się wspinać 2 lata temu. W 2009 byliśmy z kumplem na wyprawie w Nepalu.
Chodzi o drogę na południowej ścianie Mera Peak?
- Tak, dokładnie. Super droga, wspaniałe przeżycie., ale niestety mam teraz artretyzm w prawym kolanie i kostce, a co najgorsze moja lewa kostka też daje się we znaki. 18 miesięcy przed wyprawą do Nepalu miałem operację i przez jakiś czas było zdecydowanie lepiej, ale teraz znów się odzywa. Do tego mam za sobą urazy szyi i pleców, więc obecnie mój organizm spłaca długi zaciągnięte, gdy miałem 20 lat.
Druga sprawa to fakt, że wielu z moich przyjaciół już się nie wspina albo nie żyje. Ja też nie wspinałem się już tak jak kiedyś, więc w naturalny sposób był to moment, żeby przestać. W zasadzie nie mogę też powiedzieć, żebym nadal uczestniczył w życiu światka wspinaczkowego.
A wracając do twojego pytania, jestem pisarzem i do tego dość leniwym. Właśnie skończyłem powieść. Wydają ją w tym miesiącu w Wielkiej Brytanii. Jestem z niej bardzo zadowolony, ale zastanawia mnie, jak zostanie przyjęta, bo generalnie ludzie gór nie bardzo przepadają za fikcją. Tyle, że "środowisko" nie jest już moim docelowym czytelnikiem i następna powieść, jeśli powstanie, nie będzie miała nic wspólnego z górami, bo chcę się przekonać, jak sobie radzę jako po prostu autor. To dopiero będzie test. Może się okazać, że polegnę i ludzie powiedzą: "Stary, czytaliśmy twoje książki tylko dlatego, że spadłeś do tej szczeliny i czołgałeś się do Bazy!".
Jednak wierzę, że mogę wyjść ze "swojego" gatunku, czyli literatury górskiej. I skoro już się nie wspinam, to co miałbym zrobić? Jakie książki o górach tworzyć? Opowiadać przygody innych? Odgrzewać stare kawałki? Powiedziałem już w zasadzie to, co miałem do powiedzenia na temat wspinania i to wszystko, co chciałem w tej materii osiągnąć.
Wspomniałeś o swojej ostatniej wspinaczce - wyprawie do Nepalu na południową ścianę Mera Peak. Ta droga, ta wspinaczka, była hołdem złożonym przyjaciołom.
- Tak, to niesamowita historia. Z Ray'em Delaney'm, przyjacielem, z którym pojechałem na tę ekspedycję, poznałem się w 1990 roku. Pojechaliśmy na Ama Dablam i ponieważ był to okres politycznych buntów nie było żywego ducha na całej górze. Wspinaliśmy się w zasadzie w stylu alpejskim, a normalnie mijalibyśmy tam setki ludzi małpujących po poręczówkach. Było to niesamowite doznanie, przepiękna wyprawa. Zwłaszcza, że kocham Nepal.
Przez następne 20 lat wspinałem się z przeróżnymi ludźmi, również z Ray'em i w pewnym momencie obaj zdecydowaliśmy, że przestajemy się wspinać. Ray był na wyprawie z Mallem Duffem i Ianem Tatsellem na Mera, bodajże w 1983, kiedy to poprowadzili nową drogę środkiem południowej ściany. Mall i Ian byli naszymi bliskimi przyjaciółmi i obaj zginęli - Tat w wypadku glajtowym, a Mal w bazie pod Everestem w 1996 roku. Więc Ray wymyślił, że jest taka linia po prawej stronie ściany, która wygląda jak Route Major na Mont Blanc i że warto by się w to wbić. Więc pojechaliśmy zrobić tę drogę jako upamiętnienie naszych kolegów.
Pamiętam, kiedy dotarliśmy do bazy, a na tę stronę góry nikt się nie zapuszcza, Ray postawił namiot dokładnie na platformie ułożonej przez Tata 23 lata wcześniej! Ray miał problemy z aklimatyzacją, czuł się fatalnie, a wiadomo, co to oznacza przy wyprawie dwuosobowej. Zdecydowałem się więc przesolować tę drogę, co zupełnie nie jest w moim stylu. Nie lubię solować. Pewnie głównie ze względu na bardzo ważne dla mnie doświadczenie współpracy z partnerem. Lubię linę!
W każdym razie droga była super, nie była jakoś szczególnie trudna, ale za to bardzo narażona na lawiny seraków. Wtedy też postanowiłem, że to koniec. Wydaje mi się, że Ray później jeszcze wybierał się na Eiger, ale mnie tam już nie ciągnie, zmęczyły mnie te próby.
Zarówno Twoje książki, jak i cała kariera wspinaczkowa naznaczone są tragediami, śmiercią Twoich przyjaciół. Twoje książki to swoisty Danse macabre. Po dwóch, trzech dekadach wspinaczki i pisania o niej, co teraz sądzisz o alpinizmie?
- Moje podejście się nie zmieniło. Kiedy zaczynałem się wspinać, około 14 roku życia i później, kiedy zainteresowałem się górami, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem było sięgnięcie po literaturę. Tak jak powiedziałem we wstępie do filmu "Zew Ciszy", jedną z pierwszych moich książek górskich był "Biały Pająk" (Heinrich Harrer - przyp. red.). Jeśli miałbyś komuś poradzić książkę, przez którą mógłby się zniechęcić do gór - daj mu "Białego Pająka"!
Jezu Chryste, te czarno-białe zdjęcia i co chwilę ktoś umiera w potworny sposób. Jeśli czytasz coś takiego jako 14-letni chłopak, zaraz nasuwa się myśl: "po jaką cholerę ktokolwiek chciałby się pchać w coś takiego?" A jednak pamiętam, że myślałem wtedy: "skoro są gotowi znosić takie rzeczy, to musi w tym całym wspinaniu coś być." I myślę, że miałem rację.
Czytałem dalej: Buhla, Bonatti'ego, Boningtona, czytałem wszystkich. I to właśnie oni pchnęli mnie w Alpy i potem wyższe góry. To, co rzuca się w oczy podczas lektury klasyki literatury górskiej, to wszechobecność śmierci. Jeśli spojrzysz na strony podsumowań w Mountain Magazine: pierwsze przejście tego i tego, drugie powtórzenie tamtego. I gdziekolwiek to by nie było: w Tien Szanie, w Nepalu, Karakorum, ludzie po prostu padają jak muchy. I to samo dzieje się w książkach: w zasadzie śmierć jest wspominana jako jeden z elementów w chronologii wyprawy: Ten i ten zginął, tamten nie wrócił.
Nie było to coś, co by mnie do wspinania mogło zniechęcić albo zachęcić. Kiedy pisałem "Grę z Duchami" tematem był ten właśnie paradoks: wspinanie jest czymś, co kochasz, pasją (nie jest sportem - nie jest jak golf czy piłka nożna - jest czymś innym); a jednocześnie zabija ci jednego przyjaciela rocznie. Gdyby gra w golfa zabijała ci co roku po jednym kumplu, pewnie wyrzuciłbyś kije. Bardzo ważnym było dla mnie napisanie o tym, bo zawsze dziwiło mnie, że w środowisku milczy się na ten temat. Jakby był to jakiś sekret, tabu. Dla mnie natomiast to jest esencją alpinizmu. Pomimo ryzyka śmierci ludzie po prostu idą w góry.
Gotowi są podejmować to ryzyko. Godzą się na te niebezpieczeństwa z otwartymi oczami. Może są zadufanymi w sobie arogantami i wierzą, że ich akurat góry oszczędzą..., ale chodzi tu jeszcze o coś więcej niż samo ryzyko. We wspinaniu na najwyższym poziomie ludzie walczą w zasadzie o nic. Bo co zdobywają? Nie czeka ich sława, nie ma z tego kasy, nie ma medali. A jednak są gotowi postawić na szali całe swoje życie. I to, tak zawsze uważałem, świadczy o wyjątkowości alpinizmu. Nadal tak uważam. Tyle, że po całej serii wypadków i śmierci większości kolegów podjąłem decyzję - Pieprzyć to, zaczynam łowić na muchę! Wybrałem złą dyscyplinę!
Oczywiście żartuję. Z drugiej jednak strony nie jestem już w stanie wspinać się na takim poziomie jak kiedyś, bolą mnie nogi, a przede wszystkim moi koledzy się wycofali, a mi zawsze chodziło o to, by wyjść w góry z kimś i doświadczyć wspólnie przygody. I jeśli tego już nie mogę mieć, to wolę przestać się wspinać.
Podsumowując, moje podejście nie uległo zmianie. To o tym paradoksie zawsze próbowałem pisać, nie uważam, żeby to był minus wspinania, moim zdaniem jest to jedna z jego podstawowych cech.
Jednym z Twoich traumatycznych przejść w górach były wydarzenia na Siula Grande. Jak po 25 latach reagujesz na pytania dotyczące tej wyprawy?
- Nie jest tak, że ich nie lubię, czy unikam. Najpierw jest na ogół prezentacja filmu i krótka dyskusja. Później przychodzi czas na pytania z widowni i wiem, co ludzie będą chcieli wiedzieć. Nie wkurza mnie to, nie męczy, ani nie nudzi, bo wynika z autentycznego zainteresowania. I jeśli nie stać cię na szczerą odpowiedź - nie powinno cię na takiej prezentacji być. Jeśli cię to mierzi - zostań w domu!
Ironią jest to, że choćbyś nie wiem jak tłumaczył, większość ludzi i tak nie zrozumie odpowiedzi, bo nie ma takich doświadczeń - to jak paragraf 22 - ponieważ wielu czytelników nie jest alpinistami, nie mają szans tego pojąć, nie wiedzą, jak się człowiek czuje przy -20°C, ani co potrafi zrobić z nim wysokość, nie mieli złamanej kości, nie wiedzą, jak ogromnie można być wyczerpanym.
Alpinizm jest jednak hardcorowy i trudno to ogarnąć dla kogoś, kto się tym nie zajmuje. Będzie mu się zdawało, że jest to jak spacer do Morskiego Oka. No więc, nie jest! I nie da się opowiedzieć, że robiłeś to przez 4 dni ZANIM złamałeś nogę! A temperatura odczuwalna wynosiła -50°C. Dla kogoś bez takiego doświadczenia to nic nie znaczy. I nie ma co się denerwować, po prostu nie da się tego do końca przekazać.
Pamiętam, jak czytając "Białego Pająka", przerażony usiłowałem sobie wyobrazić, jak to było, wtedy w latach 30., siedzieć na półce wielkości połowy blatu stołu, przez 3 czy 4 dni i mroźne noce. I nie byłem w stanie tego ogarnąć. Pomyślałem: "Cholera, to jakiś koszmar." Ale to nie jest powód, dla którego to robisz. Po prostu za przyjemność trzeba czasem zapłacić. I czasem coś nie idzie po twojej myśli.
Tak było zazwyczaj z pierwszym sezonem alpejskim. Nie wiem jak u was, ale większość Brytyjczyków w czasie pierwszego lata w Alpach, nieprzyzwyczajona do skali gór, próbowała wspinać się tak samo, jak w domu, np. asekurując się na każdym wyciągu. I nagle granie, opisane jako 3,5-godzinne zajmowały nam po 12 godzin. Wracaliśmy po nocy, łapaliśmy biwaki, wszystko szło nie tak. Bo trzeba się było wszystkiego uczyć od nowa. Wielu z moich kumpli dostało tak w dupę, że po pierwszym wyjeździe odpuścili sobie.
Cały wywiad przeczytasz na portalu Wspinanie.pl!