Bartłomiej Wróblewski: Bezkarność Szerpów i groźby na Evereście

- Nie mogłem się zgodzić na to, że Szerpowie łamią warunki umowy. W efekcie mojej niezgody, ich przywódca zagroził mi śmiercią podczas akcji górskiej - mówi polski wspinacz, Bartłomiej Wróblewski. Mount Everest to dla niego brakujące ogniwo Korony Ziemi. Wróblewski opowiada o bezduszności i narastającej agresji Szerpów.

Bartłomiej Wróblewski to polski podróżnik i wspinacz. Od 1998 roku wszedł na Elbrus, Kilimandżaro, Mont Blanc, Aconcaguę, McKinley, Górę Kościuszki i Carstensz oraz Vinsona. Do Korony Ziemi - najwyższe szczyty poszczególnych kontynentów -  brakuje mu Everestu. Większość wypraw organizował samodzielnie, wspinał się samotnie bądź z jednym partnerem.

W 2012 roku pierwszy raz pojechał na Dach Świata, ale jego wyprawa nie powiodła się.*

Po raz drugi na Everest pojechał w tym roku. Góry znów nie udało się zdobyć, zawrócił z wysokości około 8300 metrów z powodu awarii aparatury tlenowej.

Wróblewski spotkał się z niepokojącymi praktykami. Sirdar, kierownik Szerpów agencji Rolwaling Excursion, zagroził, że jeśli będzie powoływał się na warunki umowy, podczas akcji górskiej "zrobi mu krzywdę na Evereście". W czasie kiedy Wróblewski przebywał pod Everestem zdarzyły się dwie niepokojące rzeczy. Setka Szerpów zaatakowała dwóch słynnych wspinaczy Simone Moro i Ueliego Stecka i niewiele brakowało a doszłoby do linczu. Na wysokości 7800 metrów przez trzy dni umierał tajwański wspinacz, a na górze  trwały negocjacje kilkunastu agencji wspinaczkowych, które decydowały, kto ma wysłać zespół ratunkowy. Nie zdążyli, wspinacz zmarł.

Dominik Szczepański: W jakich okolicznościach usłyszał pan o ataku na Moro i Stecka?

Bartłomiej Wróblewski: To był koniec kwietnia 2013 roku. Byłem wtedy w obozie II pod Everestem, gdy dotarła do nas informacja, że doszło do jakiejś przepychanki. Dyskusje o tym trwały przez kilka dni. Pamiętam rozmowę z liderem mojej ekspedycji Chrisem Klinkem. Powiedział: wszystkie informacje, które do nas docierają, są na pewno przesadzone. Poza tym to Moro i Steck stworzyli niebezpieczeństwo zrzucając bryłki lodu na Szerpów. Zresztą, wszyscy wiemy, że ten Steck to dupek.

Wersja Moro i Stecka jest inna. Według nich Szerpowie zaatakowali ich, ponieważ nie chcieli korzystać z ich usług. Zamiast tego starali się wytyczyć nową drogą na Everest. Doszło do konfrontacji, Szerpowie grozili im czekanami. Gdyby nie grupa wspinaczy z Zachodu, która stanęła w obronie kolegów, mogło dojść do linczu.

Mogę panu powiedzieć tylko to, co powiedziałem wówczas Klinkemu. Nie wiem, czy Steck to dupek, czy nie, bo go nie znam. Wiem za to, że niezależnie co się stało nie można zaakceptować sytuacji, kiedy tłum Szerpów atakuje dwie czy trzy osoby. Byłem na tę sprawę uwrażliwiony, bo podobną historię przeżyłem sześć lat temu, kiedy grożono mi na Aconcagule. To niekomfortowe uczucie, kiedy na wysokości 5400 m, gdy człowiek musi walczyć z sobą i przyrodą, dodatkowo okrąża cię kilka osób i zaczyna grozić.

Przeczytaj o ataku Szerpów na Stecka i Moro >>

Komentarze Szerpów i ludzi z nimi związanych były takie, że Steck i Moro to znane osoby, które mają wsparcie wielu dziennikarzy. Dzięki tej znajomości mieli przyprawić Szerpom gębę.

Na szczęście część tej konfrontacji została nagrana na kamerę, co uwiarygadnia wersję Stecka i Moro. Dobrze, że sprawa została upubliczniona. Samo mówienie o niej jest ważne. To mogło spotkać każdego z nas, ale gdyby dotknęło kogoś mniej znanego, nikt by się o tym nie dowiedział. Jeśli chodzi o Szerpów - w ostatnich latach zebrałem dużo negatywnych doświadczeń. Pamiętając o nich, w tym roku włożyłem sporo wysiłku w znalezienie solidnej agencji wspinaczkowej. Ostatecznie postanowiłem skorzystać z agencji Rolwaling Excursion. Trafiłem na nich w 2012 r. w Tybecie. Miałem wrażenie, że ich nieduża wyprawa była solidnie zorganizowana. Czterech wspinaczy, sześciu-siedmiu Szerpów. Wszystkim udało się wejść na Everest. Poznałem wówczas założyciela agencji i lidera ekspedycji Chhiringa Dorje.

Chhiring to kilkunastokrotny zdobywca Everestu, który ledwo uszedł z życiem w 2008 r. na K2. Zginęło wtedy 11 wspinaczy.

Kiedy go poznałem nie znałem tej historii, ale sprawiał dobre wrażenie. Przekonywał: "Trafiłeś do złej agencji, ale my działamy inaczej". Dlatego od początku to była jedna z firm, z którymi przed tegoroczną wyprawą rozmawiałem. Chhiring miał być jej liderem. W pewnym momencie zdecydowałem się jednak na wzięcie udziału w wyprawie agencji Asian Trekking. Przysłali mi już nawet rachunek. Wtedy brat Chhiringa, Ngawang odezwał się do mnie i mówił: "Słuchaj Bart, wiem, że miałeś złe doświadczenia, ale chodź z nami". W tym roku jednym z liderów będzie Amerykanin Chris Klinke, a towarzyszyć nam będzie grupa amerykańskich naukowców. Na tyle, ile mogłem, sprawdziłem w internecie doświadczenie Klinkego. Rozmawiałem z nim na Skype. Nie bez znaczenia było dla mnie to, że to Amerykanin.

Dlaczego?

Doświadczenie jest takie, że na agencjach nepalskich nigdy nie można do końca polegać. Wydawało mi się, że z Amerykaninem jako liderem mniejsze są szanse na to, że Szerpowie wywiną jakiś numer. Chris sprawiał dobre wrażenie, widać było także w trakcie wyprawy, że mu zależało. Na miejscu w Himalajach okazało się, że Chhiringa nie będzie, bo jest w USA i stara się o zieloną kartę. Klinke został jedynym kierownikiem wyprawy.

Jaka była jego wizja wyprawy?

Mniej więcej taka, że do dnia ataku szczytowego wspinamy się w 10 osób, a do pomocy jest jeden-dwóch Szerpów, co powinno w zupełności wystarczyć. Powiedziałem mu, że po doświadczeniach z zeszłego roku wolę zapłacić kilka tysięcy dolarów więcej, żeby mieć osobistego Szerpę i być w ten sposób niezależnym od grupy. Przed wyjazdem uzgodniłem to z agencją, zapisaliśmy to w kontrakcie. Ok. 20 kwietnia, kiedy byliśmy w bazie pod Everestem, sprawa wróciła. Chris powiedział, że w górę idzie nasza - już wówczas tylko - ósemka oraz dwóch Szerpów. Przypomniałem mu o naszej umowie. Wtedy Klinke stwierdził: "Kontrakty z Katmandu w Himalajach nie obowiązują. Ja ustalam warunki wspinaczki. Wspinasz się samemu".

Czy ktoś słyszał pana rozmowę z Klinkem? Powiedział pan o niej komuś?

Tak, poprosiłem żeby potwierdził to w obecności całej naszej grupy.

Jak na to zareagowali?

To był dla mnie zimny prysznic. Jeden z Indonezyjczyków powiedział: "Słuchaj, Bart, ale po co ty podnosisz ten problem? Przecież teraz jak pójdziesz gdzieś wyżej, to Szerpowie mogą cię zepchnąć w jakąś szczelinę, nawet nie zauważysz". Inny kolega mówi do mnie: "Bartek, ja rozumiem twoje racje, ale skoro już je wygłaszasz, to chciałbym też coś powiedzieć. Trzy dni temu prosiłeś mnie, żebym ci przysunął termos z herbatą. Widziałeś, że sprawdzam coś w internecie. Nie sądzisz, że zachowujesz się jak książę?" Trzecia osoba, Amerykanin, mówi: "Na początku wyprawy, kiedy jeszcze nie było cię z nami, Bart, podczas kolacji powitalnej powiedziałem, że mam tylko jedno życzenie - żeby w tej grupie nie pojawił się jakiś gnojek, który rozwali nam całą wyprawę". Pozostałe osoby, choć widziałem, że czuły się niekomfortowo, milczały. Klinke powtórzył wtedy, że jako lider zmienia warunki umowy.

Co się stało później?

Kontynuowaliśmy aklimatyzację w obozie II, a później III, który znajdował się na wysokości 7000 metrów. Nie było większych problemów. Wszyscy próbowali łagodzić sytuację, relacje między nami były dobre. Po zakończeniu aklimatyzacji, plan był taki, żeby zejść w dół i odpocząć przed atakiem szczytowym w jednej z wiosek na wysokości 4000 metrów. Na godzinę przed zejściem w dół, kiedy część osób była już w drodze, przyszedł do mnie sirdar Szerpów i powiedział, że mam mu oddać 17 dolarów za jedzenie w jednej z loggi podczas trekkingu na Everest.

Oddał pan?

Nie. Powiedziałem, że według kontraktu zapewniają jedzenie i noclegi przez 65 dni i nie należą im się dodatkowe pieniądze. Stwierdził, że nie mam wyjścia, ponieważ jednego dnia byłem chory i muszę zapłacić ekstra za to jedzenie. Odpowiedziałem mu wtedy, że na jego miejscu nie stawiałbym sprawy w taki sposób, bo wcześniej już złamali umowę w ważnej sprawie, mianowicie nie zapewnili Szerpy. Sirdar popatrzył na mnie i odpowiedział tylko: "Zrobię ci krzywdę na Evereście". W tym kontekście oznaczało to: zabiję cię.

Ktoś słyszał tę rozmowę?

To była dosyć głośna wymiana zdań, trwała kilka minut. W promieniu siedmiu metrów były trzy albo cztery osoby. Część tej rozmowy obserwowały, na pewno te ostatnie momenty, bo robiło się coraz głośniej. Na końcu już krzyczeliśmy na siebie. Rozmowa się skończyła. Zeszliśmy. Zebrałem wszystkich i opowiedziałem o incydencie. Świadkowie potwierdzili moją wersję. Widziałem, że dla Klinkego była to już wyraźnie niekomfortowa sytuacja. Trzeba też przyznać, że i on nie miał łatwego kontaktu z sirdarem, między nimi były tarcia. Chyba na tle ambicjonalnym, o to, kto jest realnym liderem ekspedycji. Oficjalnie był to Klinke, ale niektóre kluczowe decyzje podejmował sirdar. Po jakimś czasie Klinke powiedział, że rozmawiał z sirdarem i że tamten przyjdzie mnie przeprosić, ale po części to ja odpowiadam za sytuację, bo przecież mi mówił, że umowa nie będzie realizowana i że nie rozumie, dlaczego ja tę sprawę jeszcze raz podniosłem. Odpowiedziałem mu, że nie akceptuję jednostronnie zmienianych umów.

Sirdar przeprosił?

Nie przyszedł. Napięcie utrzymywało się. Mijaliśmy się bez słowa. Starał się unikać mojego wzroku. Wszystko nasiliło się przed samym atakiem szczytowym. Klinke postanowił, że czekamy na dwudniowe okno pogodowe. Jednego dnia mieliśmy wejść na Everest, a drugiego kilka osób miało jeszcze iść na Lhotse [droga na Everest i Lhotse jest do pewnego momentu wspólna - przyp. red]. Szerpa, z którym miałem się wspinać na szczyt, miał wejść i tu i tu. Uważałem, że to nie jest w porządku, że to musi wpłynąć na przebieg ataku szczytowego, że będzie działać demotywująco, bo to także dla Szerpy ogromny wysiłek. Są ludzie, którzy zdobyli dzień po dniu Everest i Lhotse, ale to się rzadko zdarza i nie jest bezpieczne. Rozmawiałem zresztą później ze znajomymi himalaistami o dużo większym doświadczeniu. Odpowiadali jednoznacznie, że to karkołomne przedsięwzięcie. Ale nic nie mogłem zrobić, musiałem się z tym pogodzić. Długo czekaliśmy na to okno pogodowe. Byliśmy jedną z pierwszych grup, które zakończyły aklimatyzację i jedną z ostatnich, która ruszała do ataku szczytowego. Klinke i sirdar zaplanowali atak w taki sposób, abyśmy na szczycie Everestu i Lhotse byli odpowiednio 22 i 23 maja. Siedzieliśmy wszyscy w obozie i było coraz bardziej nerwowo.

Pan dodatkowo nie podsycał tej nerwowości swoimi pretensjami?

Mam taki charakter, że raczej łatwo nie odpuszczam. To była moja druga wyprawa na Everest, w podpisanej umowie starałem się zabezpieczyć, aby takie sytuacje jak przed rokiem nie miały miejsca w czasie wyprawy. Zapłaciłem sporo pieniędzy i chciałem zmaksymalizować swoje szanse podczas ataku szczytowego. Jednak na tym etapie nie miałem żadnej możliwości, aby wpłynąć na organizację ataku szczytowego, więc po incydencie z sirdarem nie wracałem już do tej kwestii i nie podnosiłem innych. Zdarzyło się jednak coś, co pokazało mi, że sprawy mogą się różnie potoczyć, gdy poprosiłem jednego z Szerpów, aby wniósł mi duży, profesjonalny aparat do obozu II.

Na jakich warunkach miałby to zrobić?

Zgodnie ze zwyczajem. Zapłaciłbym mu 30-40 dolarów. Robiliśmy tak wcześniej w czasie wyprawy. Na dużych wysokościach kilka kilogramów to duża różnica. Szerpowie są zadowoleni, bo to dla nich dodatkowe pieniądze i zazwyczaj chętnie pomagają. Szerpa naturalnie się zgodził. Wrócił jednak po godzinie z informacją, że sirdar kazał mu odmówić. Poszedłem do namiotu, gdzie siedzieli wszyscy Szerpowie z sirdarem i zapytałem, czy ktoś jest gotów wnieść mój aparat do obozu II.

To trochę prowokacyjne.

Tak i nie będę ukrywał, że było inaczej.

Jaka była odpowiedź Szerpów?

Żadna. Po zadaniu pytania nikt nie odpowiedział. Siedziało ich tam z dziesięciu, wszyscy wbili wzrok w ziemię. Wyglądali na mocno wystraszonych. Sirdar popatrzył na mnie i powiedział: "Nie". Próba sił. Chciał pokazać, kto rządzi. To była drobna rzecz, ale jeszcze raz uzmysłowiła mi jakie emocje kłębiły się w tym człowieku. Widząc, że sytuacja jest napięta, poprosiłem dwójkę amerykańskich naukowców, aby na wypadek gdyby coś mi się stało, poinformowali policję i polski konsulat o przebiegu wyprawy. Na szczęście, nic się nie stało, ale też nie wszedłem na Everest. W obozie IV na Przełęczy Północnej popsuła mi się maska tlenowa. Okazało się jednak, że znowu wbrew umowie i zapewnieniom nie mamy maski zapasowej. Ostatecznie w noc ataku szczytowego - trudno precyzyjnie powiedzieć - na wysokości mniej więcej 8200-8300 metrów musiałem zrezygnować ze wspinaczki. Z trudnością dowlokłem się z powrotem do namiotu. W mojej ocenie nieuczciwość nepalskich agencji i agresja ze strony Szerpów to część tego samego problemu. Niektórzy myślą, że dotyczy to tylko Everestu. Nie sądzę. Słowacki himalaista Peter Hamor [zdobywca 12 ośmiotysięczników i Korony Ziemi - przyp. red- opowiadał mi, że według jego obserwacji w ostatnich latach jest coraz więcej agresji w Himalajach. Pojawia się ona w bardzo różnych sytuacjach. Na przykład coraz częściej zdarza się, że tragarze okazując swoje niezadowolenie chwytają za kamienie i rzucają. Słyszałem ostatnio także relację z Dhaulagiri...

To tam w kwietniu i maju działała polska wyprawa PZA.

Opowieść pochodzi od jednego z jej uczestników, Piotra Tomali. Na 8000 metrów wypadek miał hiszpański wspinacz. Akcja ratunkowa trwała kilka dni, ostatecznie nie udało się go uratować. Piotrek opowiadał, że kiedy dowiedzieli się o wypadku, to chcieli wezwać helikopter, ale agencji, która im pomagała, z jakiegoś powodu się to nie podobało. Był tam miejscowy kucharz, który wziął duży kamień i rzucił w jednego ze wspinaczy. Nie trafił i wziął drugi kamień, żeby poprawić. W tym momencie Piotr rzucił się na niego i go unieszkodliwił, nieomal doszło do większej bójki. Chcieli zgłosić ten incydent na policję, ale nie było czasu. To, niestety, zdarza się często. Brak czasu, ale i brak wiary że można byłoby w ten sposób coś zmienić. W konsekwencji nie informuje się ani policji, ani Ministerstwa Turystyki.

Dlaczego?

Panuje przekonanie, że to jest walka z wiatrakami. Jeśli nam się wydaje, że organy polskiego państwa działają słabo, to jeśli pojedzie do Nepalu i trafi na komisariat w Khatmandu, to zrozumie się, co to jest źle działająca policja

Pan był w takim komisariacie?

Byłem rok temu. W 20-metrowym pokoju było trzech policjantów i dwadzieścia innych osób: oskarżonych, pokrzywdzonych, świadków. Panował taki rwetes, że trudno było coś usłyszeć. Postępowanie toczyło się w lokalnym języku, nie było w większości protokołowane. Odmówiono mi wglądu w to, co zostało zapisane. Trudno się dziwić, że większość osób uważa, że to strata czasu.

Kiedy pan przygotowywał się do ataku szczytowego w obozie II, wyżej toczył się dramat tajwańskiego wspinacza Lee Hsiao-shiha, który czekał na pomoc w jednym z górnych obozów na Lhotse. Nie doczekał się. Mimo, że dookoła było mnóstwo osób, nikt nie wyszedł po niego z akcją ratunkową. Co mówiło się o tej sprawie?

To najbardziej przykra historia, jakiej doświadczyłem w życiu w górach. Myślę, że nie byłem zresztą w tym odczuciu odosobniony. Dookoła 300 wspinaczy i nikt nie pomógł temu człowiekowi.

Ile osób było w stanie pomóc?

Do efektywnego udzielenia pomocy potrzeba było sześciu osób. Był to okres ataku szczytowego i w tym czasie w wyższych obozach działało kilkanaście wypraw, z których większość dysponowała samodzielnie tyloma Szerpami. Droga na Everest i Lhotse do pewnego momentu jest wspólna. Myślę, że osób mogących uczestniczyć w akcji ratunkowej było w sumie ok. 150. A może nawet i więcej. Pomoc mogła przyjść z obozu II, III i IV. Od 17 maja Tajwańczyk leżał na wysokości 7800 metrów. Był nieprzytomny. Coś się stało podczas zejścia. Czuwał przy nim jego Szerpa, który podawał mu tlen. Wystarczyło sprowadzić go na wysokość 7000 metrów, gdzie mógłby przylecieć helikopter ratunkowy Simone Moro. Tam mógłby go podjąć. Dla Szerpów, którzy znajdowali się w obozach II, III lub IV, dotarcie do chorego, to była kwestia od godziny do najwyżej kilku godzin wspinaczki.

Dlaczego nikt po niego nie poszedł?

Przez dwa dni latał nad nami helikopter, a przez radio toczyły się negocjacje między agencjami. Poszedłem do Klinkego 18 maja późnym popołudniem. Mówię mu: "Słuchaj, Chris, mamy 10 Szerpów. Nic by się stało, gdybyśmy wysłali szóstkę z nich aby spróbować pomóc Tajwańczykowi". A on mówi: "Nie, słuchaj, uda się jakoś zorganizować akcję wspólnymi siłami wszystkich agencji". Winię siebie, bo może znów trzeba było zwołać wszystkich uczestników naszej wyprawy, szczerze o tym porozmawiać i nie oglądając się na innych własnymi siłami zorganizować tę akcję. Wprawdzie zaproponowałem to przy kolacji, ale zrobiłem to w sposób zbyt miękki.

Dlaczego?

Bo miałem poczucie, że już i tak jestem winny, że psuję grupie zabawę. Po złamaniu umowy przez agencję i po groźbach sirdara większość nie czuła się z tym wszystkim komfortowo. A we mnie pojawiło się do pewnego stopnia irracjonalne poczucie winy, które w takich sytuacjach pojawia się w człowieku. Nie postawiłem problemu Tajwańczyka tak ostro, jak powinienem był.

Na czym polegały te negocjacje między agencjami?

Agencje negocjowały, kto i w jakim stopniu powinien udzielić Tajwańczykowi pomocy. Ktoś powiedział: "Dobra, my możemy wysłać jednego Szerpę", ktoś inny: "My możemy dwóch, ale za dwa dni". Klinke zaoferował: "Jak dojdziemy 20 maja do obozu trzeciego na 7000 m, to ja mogę po niego wyjść godzinę w górę". To zaczęło się 17 maja, a my byliśmy tego świadkami przez kolejne dwa dni. Rozmowy były żenujące. Na wysokości 8000 metrów nawet zdrowy człowiek może umrzeć, a on w ciężkim stanie leżał na tej wysokości i miał czekać kolejne godziny i dni?! 19 maja po południu dowiedzieliśmy się, że 20 maja jedna z agencji wyśle sześciu Szerpów. Ale on 20 maja nad ranem już nie żył.

Czy wysłanie Szerpów mogło spowodować opóźnienie którejś z wypraw?

Na tej wysokości udzielenie pomocy zawsze wiąże się z ryzykiem. Z ryzykiem dla ratujących i z ryzykiem, że może to kosztować powodzenie wyprawy. Jednak niektóre wyprawy podczas ataku szczytowego mają dwa razy więcej Szerpów niż klientów. Niekiedy więc nawet po 20 osób i więcej. W takich sytuacjach akcja ratunkowa mogłaby się odbyć praktycznie bez narażania ataku szczytowego. Oczywiście, brak kilku Szerpów zmniejsza bezpieczeństwo i komfort wspinaczki. W przypadku mniejszych wypraw, jak nasza, udzielenie pomocy oznaczałoby, że stracilibyśmy pewnie jeden bądź dwa dni. W skrajnych przypadkach może to oznaczać, że cała grupa nie weszłaby na szczyt. Ale tutaj umierał człowiek, co było ważniejsze? Ja rozumiem, że można negocjować przez godzinę, ale trzy dni?

Skąd to wszystko się bierze? Dlaczego coraz częściej słyszymy o agresji i bezduszności Szerpów?

W tym wypadku nie chodzi o pojedynczych Szerpów i wspinaczy, ale o agencje wspinaczkowe. Realnie pomoc może udzielić tylko agencja, która dysponuje grupą wspinaczy do tego przygotowanych. Największe, a w każdym najbardziej profesjonalne agencje są amerykańskie i zachodnioeuropejskie. One dobrze dbają o swoich klientów, ale rzeczywiście wydają się bezduszne jeśli chodzi o innych. Skąd natomiast bierze się agresja Szerpów? Nie jestem w stanie sformułować jednego prostego wyjaśnienia. Widać jednak, że wszystkie te historie: Stecka i Moro, moja z Everestu, w końcu zajście na Dhaulagiri i obserwacje Hamora, choć moją wspólny mianownik - przemoc, są jednak w rzeczywistości bardzo różne. W każdym razie nie można moim zdaniem upraszczać i twierdzić, że jest to efekt narastającego konfliktu pomiędzy himalaizmem sportowym, a komercyjnym.

To jest najczęstsza teza i punkt widzenia np. Stecka i Moro.

Ja nie mówię, że tego konfliktu nie ma, ale musimy pamiętać o kilku rzeczach. Podział na himalaizm sportowy i himalaizm komercyjny nie jest podziałem zupełnym. Wielu wspinaczy nie jest ani himalaistami sportowymi, ani komercyjnymi. Nie jestem himalaistą sportowym, ale rok temu wspinałem się z jednym Szerpą i nie czułem się jak himalaista komercyjny, którego ciągnie się do góry i wszystko podaje na tacy. Inna sprawa: co to znaczy, że ktoś jest himalaistą sportowym, skoro większość wchodzi na ośmiotysięczniki tymi samymi klasycznymi drogami, korzystając ze wsparcia takich samych agencji i Szerpów, używając wreszcie tych samych nie przez siebie założonych lin poręczowych? Słyszałem, że jeden bogaty Saudyjczyk zamówił sobie pizzę do bazy pod Everestem. Przyleciała helikopterem. A jego właścicielem był Simone Moro, jeden z najwybitniejszych himalaistów na świecie. I ten sam Moro stawia tezę, że himalaizm komercyjny jest brzydki, a on jestem ładnym himalaistą sportowym. Widzę tu pewien paradoks.

Czyli nie ma konfliktu pomiędzy himalaizmem sportowym a komercyjnym?

Zapewne istnieje, ale nie sądzę, aby to była przyczyna agresji wśród Szerpów. Jak wspomniałem, sirdar mojej agencji groził mi śmiercią. Trudno jednak mówić tu o jakimś konflikcie między himalaizmem sportowym a komercyjnym, spór wziął się stąd, że agencja nie chciała przestrzegać umowy. Przyczyny tej agresji muszą być inne.

Russell Brice, właściciel jednej z himalajskich agencji powiedział ostatnio, że są dobrzy i źli Szerpowie i to jest sedno sprawy. Według niego dobrzy są Khumbu, a źli z regionu Makalu. Ci drudzy mieli być odpowiedzialni za to, co stało się Steckowi i Moro.

Ale zastanówmy się, dlaczego ci drudzy są źli? W regionie Makalu przez wiele lat działała partyzantka maoistyczna. Komuniści uczyli Szerpów, że zachodni turyści to burżuazja, a oni są proletariatem. Jeśli więc przedstawiciele tej burżuazji przyjeżdżają do Nepalu, to nie trzeba się o nic pytać, tylko brać, co do nich należy. To klasowa interpretacja problemu przedstawiona przez Brice'a. Jednak moja agencja Rolwaling Excursion i jej Szerpowie nie byli z Makalu. Pochodzili w większości z regionu Rolwaling, który leży jeszcze bliżej Kathmandu niż Khumbu, nie byli poddani indoktrynacji maoistów. Rok temu miałem Szerpów z Khumbu i też nie byli fair. Myślę, że to wyjaśnienie także nie tłumaczy wszystkiego.

Nie zgodził się pan z dwiema tezami. Ma pan własną?

Nie zgodziłem się z tymi tezami jako wyjaśnieniami, które tłumaczą wszystkie problemy w Himalajach. Przyczyn szukałbym raczej w umasowieniu wspinaczki. Współcześnie jest dużo więcej wszystkich rodzajów himalaistów: tych, którzy mają ambicje wyczynowe, tych na wyprawach komercyjnych, a wreszcie i tych, którzy są gdzieś po środku. W tak dużej grupie trudniej utrzymać tradycyjne standardy etyczne i górskie zwyczaje i to zarówno w środowisku zachodnich wspinaczy, jak i wśród Szerpów. Klinke wspominał, że jest inna etyka w Kathmandu, a inna w Himalajach. Inna na Evereście, a inna na K2. Tu jest chyba problem. Kiedy odchodzi się od założenia, że jest jedna etyka: w Tatrach, w Andach, w Himalajach, to nie jesteśmy w stanie ocenić co jest dobre, a co złe. A kiedy nie jesteśmy w stanie ocenić, nie możemy także stosownie reagować.

Kinga Baranowska niedawno powiedziała, że w górach jak w soczewce widać to, co się dzieje na nizinach. Chodziło jej o to, że w górach wszystko jest skondensowane i że widać wszystkie emocje, ludzi takich, jakimi są. Zgodzi się pan?

Zapewne w góry przenosimy wszystkie nasze problemy cywilizacyjne. Kilka miesięcy temu miałem taką sytuację: wracam z Tatr, jadę tramwajem w moim rodzinnym mieście. Chwilę później wsiada dwóch kontrolerów i legitymują mężczyznę. Miał jakieś dwadzieścia lat. I ten gość zaczyna krzyczeć na cały tramwaj: "Co wy, k..., ode mnie chcecie?" Niedzielny poranek, kilkadziesiąt osób w tramwaju, wszyscy wzrok w szybę. Nikt nic nie widzi. Mówię do niego: "Proszę pana, nie ma pan biletu, proszę się nie awanturować". A on: "Za chwilę do ciebie dojdę, ch..." Krótko mówiąc, nawet w takiej sytuacji nie ma w nas gotowości do reagowania na bulwersujące zachowania. Ten sam problem pojawia się w Himalajach, bo tam ludzie nie są co do zasady inni. Zachowują się tak samo, jak na co dzień. Dochodzi do tego jeszcze presja finansowa. Jeśli chce się zdobyć Koronę Ziemi, nie mówiąc już o Koronie Himalajów i Karakorum, to trzeba wejść na wiele wielkich gór. To trwa lata i kosztuje dużo pieniędzy. Trzeba regularnie pokazywać sukcesy, żeby zachęcić sponsorów. Wybiera się więc łatwiejsze drogi, żeby się udało. Nie chce się podejmować zbędnego ryzyka. Unika się wszystkiego, co mogłoby przeszkodzić w sukcesie wyprawy. Za udział w wyprawie na Everest płaci się kilkadziesiąt tysięcy dolarów. To nie są już małe pieniądze, nawet dla zamożnych Amerykanów i Europejczyków. To osłabia wrażliwość etyczną, zniechęca do podejmowania zbędnego ryzyka. A ryzykiem jest także stanięcie w czyjejś obronie, gdy pojawia się przemoc. Dodatkowo nie zawsze przecież wiemy, po czyjej stronie leży racja. Ryzykiem jest też opowiedzenie się po czyjejś stronie, nawet jeśli wiemy, że ktoś ma rację. Ryzykiem jest wreszcie udzielenie komuś pomocy, bo przecież może to nam uniemożliwić odniesienie sukcesu.

W obozie pod Everestem jest miło?

Przemiło. Spotyka się osoby z całego świata, prowadzi się wiele inspirujących rozmów. Ludzie są dla siebie sympatyczni. Dopóki to nic bądź niewiele kosztuje, każdy każdemu pomoże. Problem zaczyna się, kiedy pojawiają się jakieś poważniejsze kłopoty. Słabnie solidarność, chęć wsparcia.

A co pan powie na taką tezę: klientów na Evereście często traktuje się jak bydło. Nie dba się o nich, bo i tak przyjdą następni, a nam i tak nikt nic nie zrobi.

W środowisku wspinaczy w dobrym tonie jest narzekać na Everest. Ale i tak prawie każdy chce się zmierzyć z górą Liczba zainteresowanych raczej rośnie, a nie maleje. Agencje wspinaczkowe są bardzo różne. Najbardziej solidni i profesjonalni są Amerykanie, Europejczycy, Nowozelandczycy. Niemniej takie wyprawy dla osób przywykłych do samodzielności i raczej surowych warunków górskich mogą być szokiem kulturowym. Myślę, że nam Polakom łatwiej odnaleźć się na wyprawach wspieranych przez tańsze agencje nepalskie. Nie są to jednak w większości firmy działające profesjonalnie. To trochę jak rosyjska ruletka. Myślę, że choć wszyscy starają się traktować swoich klientów dobrze, to w obiektywnie trudnych warunkach w Himalajach sytuacja często przerasta słabo zorganizowane i nieprofesjonalne agencje. Stąd regularnie dochodzi nie tylko do konfliktów, ale i życiowych tragedii. W zeszłym roku jeden z moich kolegów zginął. Także wspomniany Tajwańczyk korzystał z takiej nierzetelnej agencji. Tego rodzaju firmy są rzeczywiście bezkarne, ponieważ nie grożą im praktycznie żadne konsekwencje. Duża liczba zainteresowanych, brak informacji oraz konkurencyjność cenowa powoduje, że zawsze znajdą klientów. Powszechną praktyką ze strony Szerpów i ich agencji jest nieodpowiadanie na listy, wypieranie się wszystkiego. Nie można mieć specjalnych nadziei, że szybko to się zmieni. Niemniej im więcej osób będzie mówić także o swoich negatywnych doświadczeniach, tym większa jest szansa, że stopniowo sytuacja ulegnie poprawie.

Pojedzie pan jeszcze na Everest?

Jak schodziłem, to mówiłem, że już więcej nie dam zarobić nepalskim oszustom. Ale trochę mi już przeszło (śmiech). W 2012 r. byłem na Evereście od strony tybetańskiej, w 2013 r. od strony nepalskiej. Widziałem obie twarze góry. Dziś rozmawialiśmy o ciemniejszej stronie, ale z Everestem wiąże się także wiele dobrych, niezapomnianych wspomnień. Jeśli zdecydowałbym się na jeszcze jedną wyprawę, chciałbym pojechać z grupą kolegów z kraju. Wiem jednak, że w praktyce to jest trudne, żeby w jednym czasie zebrał się taki zespół. Jeśli nie, to pozostaje w gruncie rzeczy wybór: skomercjalizowani Amerykanie bądź nieobliczalni Szerpowie A może jednak trzeba odpuścić i przyjąć, że te brakujące 500 metrów Everestu i Korony Ziemi, to jakiś sygnał z Góry - widoczny znak własnej niedoskonałości.

rozmawiał Dominik Szczepański

* Wróblewski w 2012 r. wybrał agencję World Records Expedition and Trek, której prezesem jest Lhakpa Gelu Szerpa, 14-krotny zdobywca Everestu. Na miejscu okazało się, że z powodu braku większej liczby chętnych, klienci ekspedycji zostali sprzedani innej agencji o fatalnej reputacji Monterosa Treks and Expedition. W czasie akcji górskiej agencja nie wywiązała się z umowy. Zamiast dwóch obiecanych Szerpów w akcji górskiej brał udział tylko jeden. Dodatkowo na wysokości 6400 metrów Szerpę złapała choroba wysokościowa. Stracili tydzień, a Wróblewski musiał płacić za wynajęcie dodatkowych tragarzy, którzy pomogli mu przenieść pozostawiony sprzęt. Później Szerpowie zawyżyli ceny butli tlenowych. Doszło także do kradzieży części sprzętu. Ostatecznie Everestu nie udało się zdobyć z powodu załamania pogody. Polak postanowił zgłosić nadużycia agencji na policję i w nepalskim Ministerstwie Turystyki.

- Śledztwo w tej sprawie trwało pięć dni, z których cztery spędziłem na przesłuchaniach. Ostatecznie dowiedziałem się, że nie mogę otrzymać pomocy i jedynym rozwiązaniem jest oddanie sprawy do sądu. Udałem się więc do Ministerstwa Turystyki, gdzie powiedziano mi, że sprzedawanie klientów jest zakazane, a firma Monterosa działa w Nepalu nielegalnie. Obiecano kontrolę w agencji World Records. Przez kolejny rok Ministerstwo Turystyki nie odpowiadało na moje maile. Gdy odwiedziłem tę instytucję w końcu maja 2013 r. dowiedziałem się, że konto mailowe odpowiedzialnego podsekretarza Surendra Sapokty zostało "zhakowane" i moje maile nie dochodziły Sprawa toczy się dalej - mówi Wróblewski.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.