Robert Karaś, mistrz świata w potrójnym Ironmanie. "W Achillesach aż skrzypiało, z czachy dymiło, ale trudniejsze wyzwania dopiero przed mną"

Rok temu Robert Karaś pobił rekord świata w podwójnym Ironmanie. Teraz dokonał czegoś jeszcze bardziej nieprawdopodobnego i otarł się o wyżyny ludzkich możliwości. Ma 29 lat, prowadzi szkółkę triathlonu, w której jest trenerem, a wcześniej był strażakiem. Znajomi mówią o nim: "tytan pracy".
Robert Karaś Robert Karaś Team Karaś

Damian Bąbol: Zdobyłeś mistrzostwo świata i pobiłeś rekord na dystansie potrójnego Ironmana (11,4 km pływania, 540 km jazdy na rowerze i 126,6 km biegu) w niemieckim Lensahn. To jest granica ludzkich możliwości?

Robert Karaś: To była okrutna męka, która trwała prawie 31 godzin. Nie planuję więcej tego powtarzać. Myślę, że trudniejsze wyzwania dopiero przede mną. Moim głównym celem jest start na najbardziej prestiżowej imprezie triathlonowej, czyli mistrzostwach świata w pełnym Ironmanie (3,8 km pływania, 180 km jazdy na rowerze i 42 km biegu) na Hawajach.

Co byś odpowiedział ludziom, którzy słysząc o twoim wyczynie mówią: "Oszalał. Po co tak się katować?"

- Każdy układa swoje życie na swój sposób. Sport uprawiam praktycznie od urodzenia. Zawsze byłem aktywny. Od sześciu lat wyczynowo trenuję triathlon. Znam siebie, swój organizm. Wiedziałem w co się pakuję i co chcę osiągnąć. Przez ostatni rok zasuwałem sześć dni w tygodniu. Trenowałem trzy-cztery razy dziennie. Wstawałem codziennie o 4 nad ranem, bo miałem cel. Chciałem zostać mistrzem świata. Wiedziałem, że mam do tego odpowiednie predyspozycje, ale też chciałem pokazać się sponsorom z jak najlepszej strony. Zdaję sobie sprawę, że triathlon to niszowy sport. Nadal niewiele osób wie na czym on dokładnie polega. Znam reguły gry i wiedziałem, że jeżeli chcę się rozwijać w tej dyscyplinie, to trzeba najpierw osiągnąć coś spektakularnego, żeby zwrócić na siebie uwagę. Potrzebuję wsparcia sponsorów. To mi pomoże jak najlepiej przygotować się do kolejnych startów, dających przepustkę na Hawaje.

Jest spore zainteresowanie?

- Tak. Pojawiają się różne propozycje. Jest OK.

Pamiętasz wszystko, co się działo na trasie?

- Wszystko. Nie miałem żadnych zwidów, cały czas zachowywałem przytomny umysł. Miałem gorsze momenty fizyczne, ale pod względem psychicznym było doskonale. Ogromna w tym zasługa mojego genialnego zespołu: mojej żony Natalii i trójki przyjaciół, którzy pomagali mi na całej trasie. Bez nich nie dałbym rady. Ja w tym wszystkim dołożyłem jeden mały procent. To oni tak naprawdę zdobyli to mistrzostwo.

Co się działo z twoim organizmem, kiedy przekroczyłeś metę i było już po wszystkim?

- Właśnie nic nie zwykłego. Nie krzyczałem w niebogłosy, nie było jakiejś wielkiej euforii. Wiem, że brzmi to trochę dziwnie, ale to prawda. Oczywiście wynikało to z ogromnego zmęczenia. Bolało mnie wszystko, każdy centymetr ciała. Najgorzej wyglądały Achillesy. Spuchły do rozmiaru łydek, taki był stan zapalny. Nie mogłem obciągnąć palców do dołu. Niektórzy nie ukrywali obrzydzenia na widok tych ścięgien. Przy lekkim dotknięciu skrzypiały niczym stare drzwi. Masakra, sam się przestraszyłem, ale po dwóch dniach wszystko wróciło do normy.

Pewnie najgorzej czułeś się na drugi dzień.

- Zawody skończyłem przed g. 14, a potem organizm zaczynał prawdziwą walkę. Miałem wysoką temperaturę, nie mogłem zasnąć. Przez całą noc, praktycznie non-stop dostawałem okłady z ręczników, które leżały w lodzie. Dopiero po trzech dniach mogłem normalnie zasnąć. Nie byłem w stanie wstać z łóżka o własnych siłach. Żona przytrzymywała mnie w drodze do łazienki. Na szczęście regeneracja przebiegała błyskawicznie. Po dwóch dniach bokiem schodziłem ze schodów. Po trzech już wszystko niemal wróciłem do normy.

Robert Karaś Robert Karaś Team Karaś

Mistrzostwa były rozgrywane w strasznym upale, prawie 40 stopni Celsjusza. Jak wspominasz całą rywalizację, zaczynając od przepłynięcia 11,4 km w 50-metrowym basenie?

- Temperatura wody wynosiła 23 stopni Celsjusza. Płynąłem w piance - szkoda że były dopuszczone do zawodów - szczególnie na nawrotach czułem, jakby ktoś wlewał mi wrzątek za kołnierz. Starałem się utrzymywać bardzo ostrożne tempo, 1:24 min na 100 m. W dodatku co dwa kilometry mój support zapewniał mi okłady z lodu. Piłem wodę, brałem żele energetyczne i dalej płynąłem. Po pierwszej zmianie miałem już blisko pół godziny przewagi. W wodzie spędziłem 2 godziny i 41 minut.

Na rowerze palące słońce też musiało być wykańczające.

- Paliło jak diabli. Zrobiłem błąd, zakładając na początek kask czasowy, który wprawdzie jest lepszy pod względem aerodynamiki, ale za to słabo wentyluje. Czułem, że się smażę i powoli czacha zaczyna dymić. Dalsza taka jazda groziła udarem. Po przejechaniu około 100 km założyłem kask do zwykłej jazdy.

Z jaką średnią prędkością przejechałeś cały dystans, czyli 540 km?

- Starałem się utrzymywać 35 km/h. Byłem przygotowany na szybszą jazdę, ale trasa składa się 8 km pętli. Co jakiś czas trzeba było się praktycznie zatrzymywać na ostrych nawrotach. Po każdej pętli wylewałem na siebie cały bidon z lodowatą wodą. Później przyszła noc i chyba największy fizyczny kryzys. Było bardzo gorąco. Momentami chciało mi się wymiotować.

Załatwiałeś się na trasie?

- Trzy razy był postój na toaletę. Za każdym razem na siku, raz się nawet zmuszałem. W innych przypadkach organizm się blokuje i przy odpowiednim odżywianiu nie funduje żadnych żołądkowych turbulencji. Cały układ fizjologiczny działał bez zarzutu.

Co jadłeś?

- Na początku przyjmowałem głównie odżywki i żele energetyczne. Później organizm musiał się zbuntować i na samą myśl o kolejnej żelistej mazi, aż mnie mdliło. Ratowałem się papkami z ryżu, połączonymi z różnymi musami owocowymi. Ekipa podawała mi również rosół ze zblendowaną cukinią, ale lepiej przyswajałem słodkie rzeczy. W niektórych posiłkach miałem dorzucone minerały, które pomogły wytrzymać mięśniom do końca rywalizacji. Do tego ciągle piłem. Na zmianę wodę, energetyki i colę.

Biegowy dystans 126,6 km pokonałeś w 12 godzin. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić co wtedy czułeś. Jak psychicznie udźwignąłeś ten etap?

- To fakt, po zejściu z roweru było najtrudniej. Przede wszystkim nie chciałem skupiać się nad tym jak daleko jest do mety. Nie mogłem się dołować, więc biegowy odcinek podzieliłem na wiele mniejszych celów, które konsekwentnie starałem się odhaczać. Ostatnie kilometry były najcięższe. Co chwila ktoś z mojej ekipy do mnie dobiegał i okładał lodem. Po drodze, kiedy czułem, że nogi coraz boleśniej sztywnieją, prosiłem o krótkie masaże. I tak wspólnym siłami dobiegłem do mety.

Robert Karaś Robert Karaś Team Karaś

Naprawdę nie miałeś ani jednej myśli: "Pieprzę to. Nie mogę dalej, zabierzcie mnie stąd"?

- Ani jednej. Fizycznie przełamywałem wiele trudnych momentów, ale psychicznie było bardzo dobrze. Wiedziałem co chcę osiągnąć. Swój umysł zaprogramowałem na konkretny cel. Tak naprawdę każdy z nas to potrafi. Tylko trzeba w siebie mocno wierzyć i oczywiście podeprzeć to odpowiednią pracą. Wiedziałem, że ciężko się do tego przygotowywałem i nie dopuszczałem do głowy żadnych negatywnych myśli.  

Żeby w całości poświęcić się triathlonowej pasji i przejść na zawodowstwo musiałeś rzucić pracę strażaka.

- To prawda. Kochałem ten zawód. Przez trzy lata pracowałem w Komendzie Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Nowym Dworze Gdańskim. Do jednostki miałem 20 km, więc na służbę przybiegałem albo dojeżdżałem na rowerze. Po skończonej pracy robiłem swój trening, ale zdarzały się tak ciężkie, czasem całonocne dyżury, że fizycznie nie dawałem rady wykonywać planu treningowego. Musiałem z czegoś zrezygnować i postawiłem na triathlon.

Przy okazji pracujesz też jako model.

- To chyba za dużo powiedziane. Jestem ambasadorem marki Vistula. Cieszę się, że dołączyłem do takich sportowców jak Robert Lewandowski czy Kamil Stoch. Traktuję to jako fajną przygodę i przerywnik w codziennych treningach.

Niektórzy indywidualni mistrzowie świata w naszym kraju nie przepadają za piłką nożną. Czują się niedocenieni i mają żal, że to na piłkarzach media skupiają największą uwagę.

- Może kiedyś też tak myślałem, ale obecnie nie mam z tym żadnego problemu. Zrozumiałem ten marketingowy mechanizm. Trudno obrażać się na piłkarzy, że chcą ich oglądać wielotysięczne tłumy. To najbardziej popularny sport na świecie i takie są fakty. Ja z kolei jestem przedstawicielem wciąż niszowej dyscypliny w naszym kraju. Wszystko ma swoje miejsce, ale nie czuję się niedocenianym sportowcem. Chcę się rozwijać, być coraz lepszym i jak najlepiej reprezentować Polskę, najlepiej na mistrzostwach świata na Hawajach. To moje marzenie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.