Nieprawdopodobny wyczyn polskiego pływaka. "Tuż przed startem miałem stan podgorączkowy. Organizm wiedział co się święci. Gotowałem się"

- Najbardziej obawialiśmy się orek i lampartów morskich. Te drugie potrafią rozpędzić się do 40 km/h. Przy takim ataku człowiek jest bez szans, nie zdąży wskoczyć na statek - opowiada Leszek Naziemiec, który przepłynął kilometr na Antarktydzie.

16 listopada odbył się pierwszy w historii wyścig pływacki na Antarktydzie. Wystartowało 14 zawodników z całego świata. Leszek Naziemiec  z Siemianowic Śląskich zajął piąte miejsce. Kilometr wpław pokonał w niespełna 14 minut i 42 sekundy. Zwyciężył Bułgar Petar Stojczew z czasem 11 minut i ośmiu sekund. Temperatura wody przekroczyła minus jeden stopień Celsjusza!

Damian Bąbol: Do kin wchodzi film "Aquaman". To o tobie?

Leszek Naziemiec: - Chyba nie. Przynajmniej nic o tym nie wiem. Z Mr. Freezem z „Batmana” też raczej nie mam nic wspólnego…

Chyba jednak trochę masz. Lodowaty prysznic o poranku to pewnie dla ciebie pestka.

- Rzeczywiście nie jest to jakiś wielki wyczyn. Przywykłem do zimna. Polecam każdemu taki rytuał. Ma mnóstwo korzyści. Poprawiamy krążenie krwi, termoregulację organizmu, zwiększamy odporność. Do tego dochodzą zalety mentalne. Kiedy rano uciekasz z ciepłej pościeli pod natrysk i lejesz na siebie zimną wodę, to później w lustrze widzisz odbicie prawdziwego zwycięzcy. Zaczynasz dzień od swojego wielkiego triumfu, a to niesamowicie napędza do dalszego efektywnego działania.

Skąd pomysł na takie ekstremalne wyzwanie, jak np. przepłynięcie kilometra na Antarktydzie? Bez pianki, tylko w samych slipkach, okularkach i czepku.

-  Dla mnie to zwieńczenie bardzo długiej drogi. Zawsze lubiłem ekstremalne  wysiłki. Już jako nastolatek zacząłem biegać amatorsko maratony. W 2008 roku po raz setny wystartowałem na dystansie 42,195 km. Tamtego roku przebiegłem ich w sumie 24, wliczając bieg na 100 km, pełnego Ironmana, a międzyczasie zrobiłem jeszcze Bieg Wazów na nartach. Mój organizm zawsze bardzo dobrze się regenerował. Dzień po maratonie, który kończyłem w czasie poniżej czterech godzin, czułem się doskonale. Ale znudziło mi się klepanie kolejnych długich biegów. To  było już bez sensu, nic już nie dawało. Zacząłem sporo biegać Czechach. Tam właśnie podejrzałem nową dla mnie dyscyplinę, czyli pływanie zimowe. Zapisałem się do klubu i zacząłem pływać. Po pierwszym roku treningów wystartowałem w zawodach na 250 metrów. Dwa lata później na 500 m. Potem przeniosłem się na długie dystansie.

Jaka była temperatura wody, w której pływałeś?

- Wyniki w takich zawodach są zaliczane tylko jeśli woda ma poniżej 4 stopni. Czasem pogoda płata figla i temperatura jest wyższa, ale wtedy taka impreza jest słabo punktowana.

Szybko okazało się, że osiągam dobre czasy. Najlepiej radziłem sobie w stylu klasycznym. Zostałem mistrzem republiki w pływaniu zimowym, a w Czechach to nie jest nisza. Pływa 600 zarejestrowanych zawodników. Później zacząłem poprawiać mojego amatorskiego kraula. Najpierw pracowałem z trenerem Leszkiem Małyszkiem z Siemianowic. Dwa lata nauki techniki i potem dwa lata u trenera Kajetana Załuskiego,  który był rekordzistą Polski na 100 m kraulem. Jednocześnie rosła moja odporność na zimno.

No właśnie, nie bałeś się lodowatej wody?

- Strach… Ja zawsze byłem raczej tchórzliwy. Przełamywanie lęku przed zimnem trwało u mnie trzy lata. Bardzo się bałem, ale cierpliwością i regularną pracą pokonałem tego demona. Zresztą, co jakiś czas muszę się z nim na nowo mierzyć. Ale ta walka ze strachem jest właśnie ekscytująca. Teraz też na dwa dni przed startem znów strach mnie obleciał. Nie zamierzam wcale tego ukrywać. Byłem jednak dobrze przygotowany. Trenowałem w mroźnych warunkach. Przesiadywałem w kontenerze z wodą. Termometr wskazywał nawet minus pół stopnia. W dodatku realizuję projekt, polegający na przepłynięciu Wisły wpław. Oczywiście etapami. „Odyseja Wiślana”, czyli 1050 km. To mi dało cenny kilometraż. W tygodniu szybkie odcinki i technika, a w sobotę rano 5-6 godzin wpław Wisłą. Oprócz wytrzymałości, świetnie umacniało psychicznie. Przy tym projekcie nie chodziło mi tylko o jak najlepsze przygotowanie się do wyzwania na Antarktydzie. Zależało mi też na większych zmianach.

To znaczy?

- Chciałbym wprowadzić obowiązek nauki pływania w szkołach, co zmniejszyłoby liczbę utonięć w Polsce. Ludzie topią się, bo nie umieją pływać, dlatego potrzebne jest wprowadzenie takiego obowiązku do polskich szkół. Walczymy o to i nagłaśniamy ten problem.

Start na Antarktydzie był najbardziej ekstremalnym wyzwaniem w twojej karierze?

- Zdecydowanie tak. To była najzimniejsza woda, w jakiej pływałem. Temperatura wynosiła dokładnie minus 1,25 stopnia Celsjusza. Książki do fizjologii nic nie mówią o takich wysiłkach. Wiem dokładnie jak przebiega hipotermia, ale nie wiem nigdy na 100 procent jak ostatecznie zareaguje serce. EKG u lodowych pływaków nieco różni się od zwykłych ludzi. To chyba specyficzna adaptacja. Ktoś kto po raz pierwszy z boku nas obserwuje może pomyśleć, że przechodzimy dusznice bolesną albo zawał. Objawia się to kołataniem serca, a niekiedy uczuciem duszności. Na szczęście trwa to bardzo krótko.

Oprócz lodowatej wody, głównym zagrożeniem dla wszystkich uczestników wyścigu na Antarktydzie były dzikie zwierzęta.

- Najbardziej obawialiśmy się orek i lampartów morskich. Te drugie potrafią rozpędzić się do 40 km/h. Przy takim ataku człowiek jest bez szans, nie zdąży wskoczyć na statek. To było spore ryzyko, które podjęliśmy. Przyrodnicy z lornetkami bez przerwy strzegli nas z pokładu.

Jak wyglądał sam wyścig?

- Straszna nerwówka. Trzy dni cały w pełnej gotowości i oczekiwaniu na okno pogodowe. Tuż przed samym startem lekarz zmierzył mi temperaturę w uchu. Było 37,4 stopnia Celsjusza. Gotowałem się! Wychodzi na to, że dobrze wytrenowany organizm potrafi wyczuć co się święci i podnosi temperaturę, żeby bardziej ogrzać krew. Niesamowite. Nie mierzył już ciśnienia. Powiedział, że i tak wszyscy mają 180 albo wzięli tabletki. Nie było sensu dokładać stresu.

W wodzie czułem się idealnie. Całkowicie się wyluzowałem i po prostu płynąłem, a raczej ciąłem jak rakieta. Na 850. metrze jednak straciłem orientację. Nie wiedziałem gdzie jest statek. Musiałem się przez chwilę porozglądać. Trzeba było mijać też kawałki pływającego lodu. Przy uderzeniu ręką zbytnio się tego nie czuje, ale mogły powstać poważne zranienia. Lód był bardzo ostry, dlatego ręce trzeba było wkładać delikatnie do wody.

O czym wtedy myślałeś? „Niech to szaleństwo w końcu się skończy!”?

- A gdzie tam! Myślałem o tym, że… gram u siebie. Koncentrowałem się na technice, delektowałem chwilą. Byłem szczęśliwy, że jestem w tak przepięknym miejscu. To moje środowisko, które kocham. Woda była piękna i bardzo jasna. To była wielka nagroda i dar, jaki mnie spotkał. Czy możesz sobie wyobrazić, że płynąłem z pingwinami? To jak być w niebie. Mam to na filmie. Tylko mi towarzyszyły.  Najpierw stado, później tylko jeden za mną podążał.  Zwierzęta chyba lgną do mnie. Czują jakąś pozytywną energią. Może dlatego, że nie jem mięsa? Nie wiem. Kiedyś płynęła obok mnie uchatka. Łeb jak u rottweilera, 200 kg żywej wagi i płynęła tuż obok. Niesamowite uczucie.

Pływanie w tak ekstremalnych warunkach mógłbyś porównać do stanu medytacji?

- Na pewno bardzo się wyciszam. Zamykam w sobie i nie myślę wtedy o niczym innym. Liczy się tylko obecna chwila. Możliwe, że to coś z pogranicza medytacji, ale nie znam się na tym.

Jak długo byłeś w stanie tak płynąć?

- 2 km dałbym radę zrobić, czyli miałeś siłę na jeszcze jeden kilometr.

Jak się czułeś po wyjściu z wody? Temperatura twojego ciała wynosiła zaledwie 32,5 stopni Celsjusza.

- Byłem samodzielny, miałem kontakt z rzeczywistością. Trzęsiawka trwała 8 minut. Po kwadransie poszedłem pomagać innym. Naprawdę szybko doszedłem do siebie. Często bywało znacznie gorzej.

Pewnie wiele osób, kiedy to czyta myśli sobie: „I po co tak ryzykować? Życie mu niemiłe?” Często słyszysz takie opinie?

- Właśnie nie. Spotykam się wyłącznie z pozytywnymi komentarzami. Myślę, że to fajnie, że można pokonywać swoje granice, iść w nieznane.

To kosztowny sport?

- To był pierwszy wyjazd, który sfinansowałem sam. W sumie kosztował mnie 35 tys. zł. 7 tys. zł  dostałem od przyjaciół. Dlatego wsparcie od sponsorów jest dla mnie tak bardzo cenne.

To jakie plany na przyszłość?

- Chciałbym przepłynąć jeziora Titicaca. 3816 metrów wysokości nad poziomem morza. Ma 190 km długości i 80 km w najszerszym miejscu. To największe jezioro wysokogórskie na naszej planecie. Woda ma 11-13 stopni. Rekord należy do legendarnej pływaczki Lynn Cox. W 1992 roku przepłynęła 10 mil z jednego brzegu z Copacabany w Boliwii do wioski Chimbo w Peru. Marynarka wojenna Boliwii zapewniła jej łodzie pomocnicze. Cox osiągnęła czas 3 godzin i 48 minut. Nikt do tej pory tego nie wyniku nie pobił. To bardzo szczególne miejsce. Największym wyzwaniem jest hipoksja, czyli stan, w którym zbyt mało tlenu dostarcza się do komórek organizmu. Trudno wykonać tam odpowiednią i bezpieczną adaptację tlenową. Trzeba będzie coś wymyślić. Może wejść wyżej, tam się zaaklimatyzować i stopniowo schodzić do jeziora. Bardzo chciałbym tam pojechać. Uwielbiam kulturę Ameryki Południowej. Jakoś radzę sobie z hiszpańskim. Na tak piękną wyprawę zabrałbym również moją żonę. Z mojego przepływu powstałby dokument. Współpracuję z filmowcem Tomaszem Woźniczką.

Żona spokojnie znosi pańskie wyjazdy i kolejne niezwykłe pomysły? Nie martwi się?

- Martwi. I to bardzo. Nawet małe awantury są przez to. Ale chyba coraz bardziej mi ufa i wie, że wszystko robię z głową.

Czym się pan zajmuje na co dzień?

- Jestem fizjoterapeutą dziecięcym i psychologiem. Pracuję z niemowlętami i małymi dziećmi. Wykładam również na AWF Katowice.

Co dają panu starty w tak ekstremalnych wyzwaniach?

- Mnóstwo cennych przemyśleń. Jedną z rzeczy jest samopoznanie. Jeśli się nie sprawdzisz, nie wiesz jaki jesteś. Dla mnie to m.in. walka ze strachem. Człowiek powinien robić rzeczy na swoją miarę, a nie zadowalać się pierwszym lepszym filmem przygodowym i wieczorem zajadać paką chipsów przed telewizorem. Trzeba stawiać sobie różne wyzwania, wsłuchiwać w swoje pragnienia, ambicje i pokonywać kolejne przeszkody. W przeciwnym razie tylko się uwsteczniamy. Nie namawiam nikogo do porywania się na podobne ekstremalne przygody. Każdy z nas jest inny, ale z pewnością każdy może swoje życie uczynić jeszcze ciekawszym. Trzeba tylko chcieć i otworzyć się na cud, jakim jest życie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.